Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 11-11-2020, 21:34   #41
 
Witch Slap's Avatar
 
Reputacja: 1 Witch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputację
Czas: 2051.03.03; pt; przedpołudnie
Miejsce: Miami; Alejka za barem Baileya

Mądrzy ludzie zawsze Lane męczyli i wyczerpywali. W ich towarzystwie czuła się jak przed uprzedzoną do niej komisją egzaminacyjną. Wiecznie musiała uważać, ponieważ nie spuszczali jej z oka, obserwując spod ściągniętych brwi, jak myśliwy zwierzynę, czy właściwie reaguje na ich mądre uwagi, czy jest dostatecznie mądra, by oni, ludzie mądrzy, odzywali się do niej. Niestety, mądrzy ludzie zawsze Federatkę męczyli i nigdy niczego się od nich nie dowiedziała, niczego istotnego. Najczęściej wyjaśniali, dlaczego coś nie jest dobre: życie, dzieło jakiegoś człowieka, wiosna albo jesień. Lecz nigdy nie powiedzieli, że życie jest również dobre, śmierć - czymś naturalnym, a człowiek nie tak całkiem beznadziejny; na to byli zbyt mądrzy. Kompletnie inaczej za to sprawa wyglądała przy blondłwłosej lekarce z Teksasu - choć zdawała się znać odpowiedzi na większość pytań nigdy się nie wywyższała, patrzyła na świat jak na coś pozytywnego, w ludziach zaś zawsze szukała dobra. Nawet wtedy, gdy oni go już nie dostrzegali, bądź zapomnieli o jego istnieniu. Więc gdy Qurike do niej podeszła, bladolica przestała się krzywić i również się zbliżyła, aby tamta nie musiała za daleko łazić.
- Źle wyglądasz - zaczęła, zanim medyczka zdążyła odpowiedzieć. - Nic mi nie jest, powinnaś zająć się sobą.

- Wiem… rozmazałam się -
Tamiel parsknęła, powoli opadając na kolana i kiwnięciem głowy podziękowała Grimowi który postawił tuż obok ciężką lekarską torbę - Proszę Melody, daj na siebie spojrzeć. Przecież widzę, że coś jest nie tak - wymownym gestem wskazała obwiązaną burą szmatą łydkę Federatki.

Lane zmrużyła oczy, a jej czoło zrobiło się pochmurne.
- Nic mi nie jest, nie obawiaj się - powtórzyła, wzdychając lekko - To były tylko karaluchy. Karaluchy nie gryzą na tyle mocno, aby skrzywić kruka.

- Melody proszę -
teraz to Quirke westchnęła i wykonała zapraszający ruch ręką - Naprawdę będę spokojniejsza wiedząc, że nie wykrwawisz się, ani nie złapiesz zakażenia. W tutejszym klimacie ryzyko infekcji jest o niebo wyższe niż na północy. Lepiej zapobiegać, niż leczyć… zrób to dla mnie, dobrze? Daj się obejrzeć.

- Głupie pomysły zawsze się mszczą.
- czarnowłosa rzuciła burkliwie, kręcąc głową. Podeszła jednak do blondynki i schyliła się żeby rozplątać prowizoryczny opatrunek.
- Widzisz? Mówiłam, to tylko szczypnięcie karalucha - podwinęła nogawkę, ukazując przestrzeloną łydkę, choć patrzyła na lekarkę. Poważnym, jak na nią zatroskanym wzrokiem - Powinnaś wpierw zająć się sobą.

- Zajęłam, naprawdę… nie musisz się martwić. Tylko trochę boli, ale przestanie
- medyczka nie czekając aż pacjentka się rozmyśli, przystąpiła do działania. Rany były niewielkie, czyste i z w miarę gładkimi krawędziami. Wystarczyło założyć parę szwów, a potem odkazić i zabandażować.
- Lubisz kruki - bardziej stwierdziła niż spytała, a kiedy Zjawa przytaknęła milcząco, podjęła - Wiesz, że niemal każde indiańskie plemię ma swój własny mit stworzenia świata? Takie historie wyjaśniające jakim cudem z niczego mogło powstać coś równie złożonego jak nasza planeta. Oczywiście wyjaśniali to na swój własny sposób. Mitologia jest pełna kruków. W mitach plemion zamieszkujących wybrzeża Kolumbii Brytyjskiej główną rolę w opowieściach o początku świata odgrywa Kruk. Jedni go uważają za symbol aktu stworzenia, inni widzą w nim uosobienie jakiegoś pradawnego bóstwa. Tę historię opowiedział mi kiedyś przyjaciel… spodoba ci się - łypnęła do góry na twarz Federatki, a widząc że ma cień jej zainteresowania zaczęła działać.
- Dawno, dawno temu, przed stworzeniem świata, Sza-lana panował w swoim królestwie na szarych chmurach. W dole pod chmurami rozpościerał się niezmierzony obszar wody. Kruk był najważniejszym sługą Sza-lany. Pewnego dnia wzbudził gniew pana, który go wygnał z krainy szarych chmur. Kruk latał w kółko nad ogromnym morzem i wreszcie bardzo się zmęczył. Ale nie było niczego, na czym by mógł usiąść i odpocząć. Ze złości zaczął bić skrzydłami wodę tak gwałtownie, że po obu stronach jego ciała trysnęła w górę aż pod niebo i opadła potem przemieniona w skałę. Kruk na niej usiadł. Skała rosła i rosła we wszystkie strony i rozszerzyła się od Wyspy Północnej aż po Przylądek Św. Jakuba. Później skała rozsypała się w piasek. Po kilku zmianach księżyca z piasku wykiełkowały i wyrosły drzewa. Minęło kilka następnych zmian księżyca, a piasek i drzewa stały się ogromną gromadą pięknych wysp, które dzisiaj się nazywają Wyspami Królowej Charlotty. Kruk przez jakiś czas cieszył się swoim królestwem, później zaczęła mu dokuczać samotność.” Przydałby mi się ktoś do pomocy w pracy”, mówił sobie. Pewnego dnia usypał na plaży duże stosy z muszli mięczaków i przemienił je w dwie ludzkie istoty, obie płci żeńskiej. Ale te istoty były nieszczęśliwe i robiły swemu stwórcy wymówki:” Źle postąpiłeś, że nas obie zrobiłeś kobietami.” - Quirke odłożyła nici i igłę, a zamiast nich wzięła spirytus i gazę.

- Kruk w pierwszej chwili się rozgniewał, ale po namyśle zrozumiał, czego im brakuje do szczęścia. - podjęła opowieść, dzieląc uwagę między kłapanie dziobem, pracę i obserwowanie pacjentki - Obrzucił jedną z istot muszlami skałoczepa i przemienił ją w mężczyznę. Odtąd jego stworzenia były szczęśliwe. Ta para dała początek całemu ludowi Haida. Patrząc na tych dwoje Kruk czuł się bardzo osamotniony. Postanowił więc wybrać się do dawnej ojczyzny, Krainy Chmur, i postarać się o żonę spośród córek królewskich dostojników. Pewnego słonecznego ranka wyruszył w daleką drogę, wzbił się nad wielkie morze tak wysoko, że stworzony przez niego ląd zdawał mu się maleńki jak komar. Wreszcie doleciał do wału otaczającego królestwo Sza-lany. Czekał w ukryciu do wieczora, potem przedzierzgnął się w niedźwiedzia, wykopał dziurę pod wałem i wszedł przez nią do Krainy Chmur. Zobaczył tam wielkie zmiany. Dowiedział się, że teraz każdy w królestwie Sza-lany jest wodzem, ale podlega Panu Światła, który zachował władzę najwyższą. On też podzielił swoje państwo na wsie i miasta, lądy i morza. Stworzył księżyc i gwiazdy, a również wielkie słońce rządzące innymi postaciami światła. Kruk przyglądał się bardzo uważnie wszystkiemu, aby u siebie na ziemi urządzić podobne królestwo. Wreszcie zaprowadzono go, wciąż jeszcze w skórze niedźwiedziej, przed oblicze władcy. Wyglądał na pięknego i oswojonego niedźwiedzia, więc najwyższy wódz zatrzymał go i darował swojemu małemu synowi do zabawy. Przez trzy lata Kruk żył w pięknym szałasie rodziny władcy. Wiele rzeczy, które tam widział, zamierzał wziąć ze sobą, gdy będzie wracał do własnego kraju. W Królestwie Chmur dzieci miały zwyczaj przemieniać się dla zabawy w niedźwiedzie, foki albo ptaki. Pewnego wieczora Kruk, wciąż w niedźwiedziej postaci, przechadzał się po plaży zbierając małże na kolację. Zobaczył zbliżającą się trójkę niedźwiadków i zgadł, że to są przebrane dzieci wodza.”Pora wracać na ziemię", pomyślał…. I już - uśmiechnęła się, odkładając pustą szprycę. - Resztę opowiem ci wieczorem przy drinku na plaży, co ty na to?

Federatka drgnęła. Sama nie wiedziała kiedy z dwóch krwawych dziur w nodze zrobił się pełnoprawny opatrunek przebijający bielą tam, gdzie ślad po kuli wyrywał materiał spodni. Potrząsnęła głową.
- Będę ukontentowana - odpowiedziała spokojnie, poprawiając spodnie i wygładzając pedantycznie nogawkę przy bucie. Patrzyła przy tym Tamiel w oczy - Ile ci jestem winna za pomoc i opowieść?

- Daj spokój, to drobiazg
- Quirke pokręciła przecząco głową, szukając czegoś w torbie - Przecież byłaś ranna, należało cię opatrzeć.

- Nalegam -
tym razem Lane odpowiedziała chłodno, a jej oczy się zwięzły. Nienawidziła mieć długów. Jakichkolwiek.

- Melody… bywa się kowalem, bywa się piekarzem, bywa się ranczerem, ale zawsze się jest lekarzem i księdzem. Dwadzieścia cztery godziny na dobę. - lekarka westchnęła i uśmiechnęła się do pacjentki, ściskając przez moment jej dłoń - Nie mogłabym przyjąć od nikogo zapłaty za to, co jest moim obowiązkiem, ale jeśli… mogę cię prosić. Jeżeli odczuwasz dyskomfort po prostu uważaj na siebie, dobrze? - podniosła zmęczony wzrok na blada twarz - A jeśli to za mało zawsze jest ktoś, kto potrzebuje aby mu pomóc… w każdym większym mieście jest sierociniec, w tych mniejszych ochronka przy kościele. Jeśli znajdziesz gdzieś książki, albo ubrania to im kiedyś zanieś. Albo jedzenie… sama widzisz jaka tu... - zawahała się - Ludzie tutaj nie mają dużych majątków. Mnie nic nie potrzeba. Po prostu postaw obiad komuś, kogo na to nie stać, a jest głodny.

Zapanowała cisza, trochę ciężka, trochę niezręczna, gdy Federatka mrugała nie dowierzając w to co słyszy. Na usta cisnęły się jej przeróżne komentarze.
- Jesteś… - zaczęła, ale Quirke jej przerwała.

- … frajerką, już to słyszałam - parsknęła, przykładając rękę do zranionego boku - nie przejmuj się, to standardowa reakcja. Ludzie często pukają się w głowę.

Teraz to Federatka jej przerwała, unosząc dłoń i dając znać aby zamilkła.
- Jeżeli bym zajmowała się tym, co myślą głupcy, nie miałabym czasu słuchać tego, co mówią ludzie inteligentni. - skłoniła głowę, nisko jak na nią - Wszystko wiecznie się powtarza, dzień i noc, lato i zima, świat jest pusty i bez sensu. Wszystko kręci się w kółko. Co powstaje, musi przeminąć, co rodzi się, musi umrzeć. Wszystko się znosi, dobro i zło, głupota i mądrość, piękno i brzydota. Wszytko jest puste. Nic nie jest realne. Nic nie jest ważne… naiwne wymówki miernot - uśmiechnęła się pełnoprawnie - Nadzieja jest zawsze i ma białe skrzydła. Leć na nich do Westa - wyprostowała się, machnięciem głowy wskazując śmietnik gdzie ostatnio widziała detroiczyka - Może jeszcze się nie wykrwawił… i Quirke? - zatrzymała, obracając przez ramię żeby rzucić blondynce szybkie spojrzenie. - Tamiel. Dziękuję.


Dzięki opatrunkowi Lane mogła prawie bez krzywienia stanąć na zranionej nodze, a w perspektywie najbliższych minut ból miał całkiem zniknąć dzięki otrzymanym od blondynki lekom. Patrząc jak Grim prowadzi ranną dziewczynę do opartego o ścianę Westa, Federatka zmrużyła oczy i długo przypatrywała się plecom w pokrwawionej białej sukience. Raz jeszcze rozejrzała się po alejce, lecz żadne nowe zagrożenie nie wychylało mord zza winkla lub cienia, choć gdzieś z tyłu czarnowłosej głowy kołatało, że powinni się spieszyć. Jak najszybciej odejść, póki przeciwnik nie wróci z posiłkami. Z odciętą, ludzką głową przytroczoną do pasa za przydługie włosy, bladolica ruszyła za Teksańczykami, a gdy ranger posadził swoją pannę obok kierowcy i cofnął się do tyłu, czarnowłosy cień przemknął mu za plecami.
- Na słowo - zakomunikowała mijając go i odchodząc w głąb uliczki.

Kowboj spojrzał jeszcze na blondynkę klęczącą przy opartym o śmietnik kierowcy ale wydawali się nie potrzebować niczyjej pomocy z tymi opatrunkami. Więc odwrócił się i ruszył za bladolicą Federatką. Zatrzymał się przy nim gdzie zaczekała na niego i spojrzał na nią pytająco chyba nie bardzo wiedząc co się kroi.

Federatka odwróciła się frontem do niego, z grobową miną podchodząc do przodu aż zetknęli się czubkami butów, a im bliżej podchodziła, tym wyżej zadzierała głowę aby wbijać zimne spojrzenie prosto w oczy kowboja.
- Daj rękę - brzmiało oschle i na pewno nie jak prośba.

- Po co? - zapytał wyraźnie skonsternowany jej zachowaniem. Ale chociaż z wahaniem to wyciągnął swoją prawicę przed siebie.

Najpierw oczy Lane się zwięzły przy rzuconym pytaniu i nawet zwolniła zaciśnięte szczęki żeby odpowiedzieć nie do końca tak, jak na damę wypadało, lecz mężczyzna sam się zmitygował bez potrzeby otrzymania słownej reprymendy, że gdy kobieta prosi prawdziwy gentleman nie odmawia, a z pewnością nie wchodzi w zbędne dyskusje. Podniosła za to własną, obleczoną w czarną rękawiczkę dłoń i upuściła podłużny kawałek metalu na rękę pod spodem.
- Kup jej za to sukienkę - oznajmiła, cofając swoją rękę i zaraz skrzyżowała ramiona na piersi. - I nie chcę więcej słyszeć o sierotach, albo jedzeniu dla biednych. Sukienka, najlepiej w jasnych kolorach. Dobrze w nich wygląda.

Ranger spojrzał na magazynek od pistoletu jaki wylądował w jego dłoni. Zważył go i tak jak właścicielka musiał wyczuć, że nie jest pusty. A i w szczelinie widać było nabojowe złoto. Potem podniósł znów twarz na Melody. W bok na Tamiel jaka wciąż zajmowała się opatrywaniem James’a.
- Dzięki Melody. Ale nie mogę tego przyjąć. - odpowiedział po chwili milczenia. Podrzucił magazynek, złapał i wyciągnął dłoń z powrotem ku niej. - Chcesz to sama coś za to jej kup. Na pewno się ucieszy. - powiedział uśmiechając się do niej lekko.

- Możesz i to zrobisz - Federatka stwierdziła po prostu nie zmieniając pozycji choćby o milimetr - Następnie wybierzesz coś w czym chcesz ją zobaczyć, a najlepiej żeby się z tego dobrze rozbierało. Wtedy oboje będziecie mieli z owego prezentu radość. Przyjemne z pożytecznym - wzruszyła nieznacznie ramionami i sapnęła krótko - Powiedziała że nic nie chce za usługę, a jeśli już… - skrzywiła się -... koniecznie chcę zadośćuczynić za pomoc przy opatrzeniu rany mam… - skrzywienie pogłębiło się -... kupić książki albo ubrania biednym dzieciom, albo strawę dla kogoś, kto tego potrzebuje. I jeszcze najlepiej znaleźć sierociniec - przymknęła powieki żeby ukryć irytację i wzięła głęboki wdech, a potem otworzyła już spokojne oczy - Więc przyjmij ten oto suwenir i zrób mi przysługę. Nienawidzę… mieć długów, zobowiązań. Więc jak coś zostanie postaw sobie z tego piwo. Coś powtórzyć?

- Tak powiedziała?
- Danny zdziwił się i jeszcze raz spojrzał na medyka polowego o jasnych włosach. Jakby od patrzenia na nią dało się sprawdzić co komu powiedziała. Zawahał się znów ważąc w dłoni pełny magazynek.
- Też nie lubię mieć długów. - powiedział trochę jakby chciał zyskać na czasie z podjęciem decyzji. Przesunął kciukiem po trzymanym magazynku.
- No ale daj spokój. To przecież jesteśmy kolegami nie? To tak po koleżeńsku. James nas wozi, Tami opatruje i każdy daje co może. No nie? Zresztą ona jest Aniołem to nie robi tego dla zarobku. Tylko z powołania. - powiedział wciąż chyba mając wątpliwości czy powinien przyjąć taką zapłatę za coś co widocznie w jego odczuciu tego nie wymagało.
- To może… - po chwili wydawało się, że chyba wpadł jednak na jakiś pomysł. Przerwał zastanawiając się jeszcze chwilę. - Ty mówiłaś, że masz kogoś kto wie gdzie jest plaża? No to może się jakoś umówimy razem? Tami strasznie chciała zobaczyć tą plażę i ocean. Załatwicie nam tą wizytę na plaży no to jakoś to wszystko się chyba wyrówna. Może być? - zapytał sprawdzając czy takie polubowne rozwiązanie pasuje bladolicej Federatce.

- Człowiek bez honoru to gorsze niż śmierć. - Lane popatrzyła gdzieś do góry, na piekielnie błękitne niebo - Sprawę plaży mamy już ustaloną, dałam wam słowo, że tam pójdziemy. Więc pójdziemy, to nie ulega żadnej dyskusji. Natomiast aktualna kwestia - opuściła wzrok, wieszając go na magazynku - Będę niezmiernie ukontentowana, jeśli przychylisz się do mojej prośby, Rangerze. Tak ponoć robią ludzie, którzy darzą się pewną estymą, nieprawdaż?

Brunet zmieszał się nieco. Zmrużył oczy przy tej “estymie” jakby nie do końca był pewien o co chodzi. Pomachał trochę tym magazynkiem zastanawiając się co teraz powinien zrobić.
- Okey. - westchnął w końcu jakby miał wyrzuty sumienia, że się zgodził.
- Dobra to na tej plaży postawimy wam kolejkę. Czy coś. - powiedział jakby chciał mieć chociaż jakąś furtkę na rewanż za ten magazynek.

Federatka za to zrobiła minę jakby była bardzo zadowoloną wroną. Kiwnęła powoli głową na znak zgody i prawie się uśmiechnęła.
- Oczywiście, nigdy nie odmawiam poczęstunku od ludzi, których szanuję. I nie chodzi tu o kwestię braku arszeniku w winie, albo cyjanku w strawie - zmrużyła oczy w wesołym jak na nią grymasie - A skoro już ustaliliśmy, że między nami panuje mir, pozwolisz że dam ci dobrą radę.

Teraz i Teksańczykowi chyba ulżyło gdy wyszli na wspólną prostą w tym porozumieniu. Już kiwał głową, uśmiechał się ale końcówka wypowiedzi go zastanowiła.
- Jaką? - zapytał zaciekawiony znów chyba nie wiedząc czego się spodziewać po czarnowłosej Federatce.

Ta o dziwo nie rzuciła się na niego aby wgryźć się w szyję i wypić krew, lub oderwać którąś z kończyn. Na moment wymownie obróciła twarz ku klęczącej blondynce i wróciła do obserwacji kowboja.
- Załatw jej kamizelkę. Żadnego Dragonskina, któryś z lżejszych, kevlarowych modeli. - stwierdziła cicho. - Aby byle podrzędny karaluch nie zrobił jej ponownie krzywdy. Tak się nie godzi.

- Jakiś kevlar? Dla niej? -
zastanowił się znów spoglądając na zajętą blondynkę. Pokiwał głową i wcześniej ta myśl chyba nie przyszła mu do głowy. Ale teraz to chyba nie wydał mu się to zły pomysł.
- Tak, można tak zrobić… To duże miasto… Coś chyba powinni mieć w tym rodzaju. - powoli pokiwał głową gdy tak myślał o tej sugestii od bladolicej koleżanki. Odwrócił się znów do niej.
- Dzięki Melody. - pokiwał głową wyciągając do niej dłoń na zgodę i podziękowanie.

Zadowolona wrona na bladej twarzy pogłębiła się, a zwykle ponure usta ozdobił delikatny uśmiech.
- Naprawdę przydatna część garderoby - Szlachcianka puknęła w swoją pierś kostkami lewej dłoni. Mimo materiałowej okrywy dało się wychwycić dźwięk metalu pod spodem. Za to na widok wyciągniętej ręki mięśnie jej twarzy drgnęły, a rysy złagodniały. Wyciągnęła własną dłoń, oczywiście na sposób federacki.

Danny znów dał się zaskoczyć zachowaniem Federatki. Tym razem tą wyciągniętą dłonią w kierunku jego twarzy. Ale czy to tradycja dżentelmena z południa czy gdzieś się nauczył o co chodzi grunt, że zachował się właściwie. Ujął dłoń i pocałował ją po czym grzecznie skinął głową.

- A teraz pani wybaczy. Wydaje mi się, że moja dama mnie potrzebuje. - spojrzał lekko w kierunku drugiej pary i tam już Tamiel chyba skończyła albo zaczynała kończyć swoją robotę.

- Oczywiście. Grim - Lane kiwnęła mu głową prawie się uśmiechając gdy go mijała wracając do alejki pilnować.
 
__________________
'- Moi idole to Kylo Ren i Ojciec Dyrektor.'

Ostatnio edytowane przez Witch Slap : 13-11-2020 o 00:03.
Witch Slap jest offline  
Stary 12-11-2020, 20:10   #42
 
Asmodian's Avatar
 
Reputacja: 1 Asmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputację
Ostatnim rannym Quirke zajęła się już na spokojnie, gdy sytuacja u pozostałych została opanowana, dzięki czemu mogła kierowcy poświęcić całą uwagę i potrzebny czas. W niektórych sytuacjach pośpiech był najgorszym doradcą, a czasowe zatamowanie krwawienia pozwalało kupić dodatkowe minuty dla ich obojga. Doprowadzona przez rangera na odpowiednią pozycję, lekarka opadła ciężko na kolana i wstrzymała oddech, bo ołowiana drobina we wnętrznościach poruszyła się, potęgując ból.
- Gdzie dostałeś? - spytała detroiczyka i zaraz zaczęła grzebać w medycznej torbie.

-Gdzieś…..tutaj? Nieco...mnie...przytkało…- wysapał James pokazując czarny T-shirt zawinięty mniej więcej na wysokości żeber - I noga - James próbował pomajtać nogą, ale się nie dało. Bolało tak, że nie potrafił nawet unieść stopy z asfaltu.

- Dobrze, nie ruszaj się… spokojnie - w dłoni Quirke pojawiła się odpowiednia szpryca i mimo całego rozedrgania sylwetki jej ręce pozostawały pewne. - Masz czucie w dłoniach i nogach? Drętwienie? Alergie na składowe leków? - przy ostatnim rozpoczęła podawanie środków przeciwbólowych, a potem podniosła dłonie do guzików męskiej koszuli.
- Co prawda… niezbyt mamy sprzyjające okoliczności przyrody, świec brakuje i coś tak brudno… ale muszę cię rozebrać James - wysiliła się na dowcip aby odwrócić uwagę pacjenta od cierpienia - Obiecuję nie wzdychać za głośno.

- Czucie? Jakieś jest - mruknął zaciskając zęby - Drętwieją palce u nogi. Tej - wskazał nogawkę z której zaczęło się już lekko wylewać. “Alergie?” James próbował przypomnieć sobie co to w ogóle jest - Nnie...na pewno nie - odpowiedział wcale nie takim pewnym głosem. Za wiele też do rozbierania to nie miała. Koszulę którą zwyczajowo zakładał wyprał dziś rano, i suszyła się, a raczej prażyła właśnie w upale przed knajpą, w której zaparkowali przed spotkaniem z Alonso. James właściwie już był nagi, bo desperackie próby samodzielnego przewiązania rany spowodowały, że jego czarny T-shirt owinięty był ciasno dokoła żeber, a skórzaną kurtkę zdołał jedynie narzucić na ramiona.
Dowcip docenił, a jakże. Nawet spróbował się roześmiać, ale ból momentalnie go otrzeźwił, a potem omal nie posłał świadomości w niebyt.
- Danny żyje? - zapytał rozglądając się dookoła - co z innymi? - widział w sumie Ritę, jak kręciła się w głębi uliczki, ale Melody, Dwight i Dany zniknęli mu z oczu już chwilę temu.

Po wymizerowanej twarzy lekarki przemknął żywszy grymas. Kiwnęła ostrożnie głową dla potwierdzenia zanim zebrała się na werbalną odpowiedź.
- Tak, Danny’emu nic nie jest. - odezwała się dopiero gdy skończyła aplikować leki. W ich miejsce sięgnęła po niewielki czarny pakunek obwiązanymi troczkami z rzemieni. Miał długość dwóch rąk i szerokość połowy jednej - Wszyscy przeżyli, Rita dostała w brzuch, ale nic jej nie będzie. Kula minęła wszystkie ważne organy, nie ma krwotoku ani niczego równie paskudnego. Wyciągnęłam ją i zaszyłam co trzeba, za parę dni zostanie tylko niewielka blizna… to silna dziewczyna, pewnie do wieczora nie będzie o tym pamiętać i to ja będę zmuszona za nią biegać i przypominać aby się nie przemęczała bo szwy puszczą. Jest tam głębiej w alejce, przynajmniej tam ją widziałam chwilę temu - rozwiązała troczki i rozwinęła paczkę wypełnioną skalpelami, chwytakami i osobnymi saszetkami z nićmi chirurgicznymi. Zanim ich dotknęła zdezydfekowała ręce, a potem nałożyła jednorazowe, lateksowe rękawiczki.
- Melody oberwała w nogę, nic groźnego. Kula przeszła czysto przez łydkę, wystarczyło oczyścić i zaszyć. Mam wrażenie, że bardziej czuła się zirytowania niż obolała - przyznała nagle, uśmiechając się dość krzywo - Za nią tym bardziej będe musiała latać, choć akurat mam dość duże wątpliwości czy nawet bez dodatkowych otworów w brzuchu dałabym radę nadążyć. Na razie… ekhm, podziwia swoje trofeum. Dość makabryczne, jeśli ktoś by mnie pytał o zdanie - pochyliła się nad zranioną nogą, nią chcąc się zająć w pierwszej kolejności. Niewielka przestrzelina nie zapowiadała się na duży wysiłek medyczny, ot profilaktykę przed dostaniem w ranę kurzu oraz zatamowanie szwami krwawienia.
- Ty też jesteś farciarzem James - zdobyła się na cieplejszy ton, rozpoczynając przemywanie czerwonej dziury. Wcześniej podwinęła nogawkę żeby mieć lepszy dostęp do skóry - Przeszła na wylot, zaraz będzie po sprawie. Dwight… jest cały. Możliwe, że nawet się nie spocił. Chcesz wody? Powiedz jeśli zacznie ci się robić słabo i poczujesz mrowienie w kończynach… zwykle to symptomy poprzedzające omdlenie.

-Taa, mieliśmy szczęście. Cholerne szczęście - Detroitczyk zaryzykował te stwierdzenie ale słysząc ostatnie pytanie Tamiel pokręcił przecząco głową. Wolałby porządnego shota whisky, ale chwilowo nie mieli go pod ręką. Wzrok kierowcy ześlizgnął się niżej, skupiając się na świeżym bandażu lekarki
- Oberwałaś…- James bał się w sumie pytać. Bo się niespecjalnie wyznawał na ranach. Wiedział, że jak lekarz mówi, trzeba słuchać, i strasznie bolą. Biegać nie zamierzał, więc raczej nie zakładał, że mu się coś pootwiera.
- Coś poważnego? - zapytał wreszcie, bo przedłużająca się chwila milczenia stawała się nieznośna.

Napotkał ciszę, gdy blondynka udała skupienie na opatrywaniu. Jej ręce działały automatycznie, szyjąc, a potem bandażując mechanicznie. Powtarzane niezliczoną ilość razy ruchy wypalały się w pamięci, myśli uciekały gdzieś w bok.
- Postrzał w brzuch, rykoszet od paczki… albo co. - wzruszyła ostentacyjnie jednym ramieniem aby dać znać, że nie ma się czym przejmować, choć skrzywiła sie przy tym ruchu i na moment zamarła.
- Na razie nie mam czasu usunąć kuli, są… - zamilkła, zamieniając bandaż na paskudnie wyglądające szczypce. Klapnęła nimi dwa razy na próbę - Najpierw trzeba się zająć tobą, przecież nie możesz się tu wykrwawić i… ej - zmarszczyła czoło widząc jak oczy Detroiczyka robią się nagle wielkie.. Uniosła więc uspokakająco obie dłonie - Nie bój się, robiłam to już. Nic ci nie będzie, tylko trochę zaboli i… muszę wyjąć ciało obce inaczej wda się infekcja… dla takiego twardziela jak ty to przecież pryszcz. Wiem jak to boli i uwiera - zabrała się za odkażanie sprzętu - Też mam wrażenie jakby mi coś grasowało po wnętrznościach, ale patrząc perspektywicznie chyba powinnam się przyzwyczajać, bo jeśli Danny jest zdrowy jak wygląda to za dziewięć miesięcy bę… ekhm - urwała nagle, paląc buraka. Odkaszlnęła, po czym słoszonym uśmiechem zamaskowała wpadkę - Potrzebujesz czegoś aby na tym zacisnąć zęby?

James wpierw pozwolił się zagadać, a potem przecząco pokręcił głową.
- Nie...w końcu dla takiego twardziela - spróbował uśmiechnąć się, ale ból nieco psuł nastrój do śmiechu. Szczypce też - Dobra, jedziemy z tym - mruknął zrezygnowany wiedząc, że za chwile pewnie będzie gorzej.

- Dobrze… to weź głęboki wdech i zaczniemy jak policzę do trzech - Quirke sama nabrała powietrza i przystawiła metal do skóry.
- Raz - zaczęła odliczanie patrząc na reakcję pacjenta, a gdy nabrał powietrza nagle bez ostrzeżenia zaczęła zabieg, wolną ręką przytrzymując go za ramię. Wiedziała, że nie jest to przyjemne, dlatego skupiła się, by zminimalizować czas operacji, ale i tak musiała wpierw namierzyć pocisk, a później go chwycić bez łapania za tkanki miękkie wokoło.
- Już prawie… nie ruszaj się… znaczy nie szarp, już zaraz kończymy - mamrotała przy tym, wiercąc nierdzewną stalą w pokiereszowanym kierowcy.

Kiedy James mógł w końcu odetchnąć, ból minimalnie zelżał, choć wciąż bombardował go niczym uderzenia młotka prosto w żebra.
- A gdzie dwa? - zapytał już nieco weselej i jakby wyraźniej.

Lekarka zaśmiała się cicho, co przypłaciła atakiem kaszlu i rwaniem w boku, ale i tak było warto. Odłożyła szczypce z uwięzionym pomiędzy łapkami pokrwawionym pociskiem, a wzięła igłe z nitką.
- Och wybacz, to z wrażenia - puściła mu oko - Musiałam coś poplątać, ale nie wyszło chyba tak źle, co? A teraz nie ruszaj się, najgorsze już za nami… to co, jesteś z Det, tak? Widziałeś kiedyś Wyścigi? Albo byłeś w Mechstone?

- Czy byłem? Brałem w nich udział - odpowiedział nieco zdziwiony - Nie być w Mechstone będąc w Detroit to właściwie nie widzieć Detroit - uśmiechnął się i spróbował się podnieść. Szło opornie, ale odpowiednio zwijając ciało, jedną nogę za drugą, powolutku, dał radę i po dłuższej chwili stał, choć chwiejnie na nogach, opierając się o zardzewiałe pudło śmietnika.
- Słyszałem sporo dobrego o Texasie. Podobno macie tam sporo zwierzaków i też macie wyścigi? - zagadnął szukając w kieszeni fajek. Nie miał, więc spojrzał na trupa Alonso.

Quirke przypatrywała się czujnie jego manewrom, ale gdy odzyskał pion, mogła odetchnąć i sie uspokoić na tyle, by zacząć składać swoje zabawki.
- Ścigałeś się w Lidze? - spytała, a brwi jej podniosły się do góry i zamrugała - To już wiem gdzie nauczyłeś się tak jeździć, musisz mi kiedyś opowiedzieć jak te wyścigi wygladają. Choćby Death Match… tylko coś mi się obiło o uszy - zrobiła przepraszającą minę i za chwilę znów się uśmiechała - Ile razy wygrałeś jakiś puchar? Na pewno sporo… a Teksas, o tak. Mieliśmy szczęście, teren nie jest tak skażony jak choćby Nowy Jork. Wciąż pozostają bezkresne połacie prerii wolne od promieniowania. Bydło ma się gdzie paść, a my żyjemy… spokojnie - zrobiła minimalną przerwę - Jeśli chcesz posłuchać o wyścigach koni, rodeo i turniejach łapania cielaków na lasso powinieneś pogadać z Dannym - jej uśmiech przeszedł na wyższy stopień zażenowania Ukryła je opuszczając głowę i pakując narzędzia do torby - Dobrze, a teraz się ubierz i postaraj nie zabrudzić opatrunków. Jutro rano zapraszam na ich zmianę… i nie przemęczaj się… ach tak, racja - nagle wyciągnęła w jego stronę dłoń na której spoczywała mała, biała tabletka - Antybiotyk. Kule mają w zwyczaju nieść ze sobą, prócz… - westchnęła i dokończyła prosto - Są brudne, te brudy wciskają w świeże rany. Z tym masz mniejsze szanse na infekcje.
- Nie zapomnę. Dzięki. w sumie po robocie, możemy jeszcze wpaść na jakiegoś drinka. Siądziemy z Dannym, i pogadamy. O Lidze, i tych lassach - uśmiechnął się James ubierając kurtkę i kuśtykając w stronę Alonso. Widział w barze U Baileya, jak zbir ładował całą paczkę fajek do kieszeni. Póki jeszcze miał sprawne kończyny, i całkiem nie zdrętwiał, zamierzał dokładnie przeszukać trupa Alonso.
(Rezerwacja)
 

Ostatnio edytowane przez Asmodian : 13-11-2020 o 21:14.
Asmodian jest offline  
Stary 12-11-2020, 22:06   #43
 
Umai's Avatar
 
Reputacja: 1 Umai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputację
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=ibeFnxKiom8[/MEDIA]
Czas: 2051.03.03; pt; przedpołudnie
Miejsce: Miami; Alejka za barem Baileya

Dopiero gdy reszcie załogi nie groziło już wykrwawienie, mogli powolnym krokiem wrócić do Wranglera, choć tempo w porównaniu do marszu w poprzednią stronę mieli wyczuwalnie wolniejsze. Część utykała, inni praktycznie wisieli na swoich kompanach lub podpierali czym popadnie, byle zachować pion. Pochód powoli, acz uparcie zmierzał do celu, zaś koniec peletonu zamykała para Teksańczyków, których tempo było najwolniejsze. Co parę metrów musieli na moment przystanąć i nie z winy kowboja który nie dość, że niósł torbę medyczną blondynki, to jeszcze ciągnął przewieszoną ramieniem przez jego kark. Na szczęście leki przeciwbólowe zaczynały działać, więc przystanków na trasie robiło się coraz mniej.
- Myślisz… kim byli tamci ludzie? - Quirke spytała cicho, ruchem głowy wskazując gdzieś za plecy.

- Nie wiem. Chyba jacyś bandyci. - powiedział idąc powoli by dała radę nadążyć za nim. Chociaż cała pstrokata kolumna straciła wiele ze swojej wesołości i płynności ruchów jakie okazywali na tej samej drodze jakiś kwadrans temu. Zastanawiał się chwilę.

- Chyba im nieco namieszaliśmy w planach. Wyglądali dość biednie. Prawie nic nie mieli. - kowboj mówił jakby sam się nad tym teraz zastanawiał.

- Nagrodę dostaje ten, kto dostarczy paczkę. Komuś - lekarka spochmurniała, patrząc pod nogi żeby się nie potknąć przez przypadek. Z ulgą wieszała się na towarzyszu, trzymając się go kurczowo, tak jak pionu - Ludzie tutaj wydają się dość… - zawahała się -... mało majętni. Nie wydaje się, aby mieli tu w okolicy rancza, gdzie zawsze da się nająć do pomocy i trochę zarobić. Żaden nie miał… chyba tylko… - zacięła się, szukając odpowiedniego sformułowania - Mam wrażenie, że pan Alonso nas wystawił swoim. Nie winię go, przecież gdy widzi się biedę swoich braci lepiej ich wesprzeć, niż kogoś przejezdnego i całkiem obcego. Tylko naprawdę nie powinni atakować, patrząc na samego Dwighta już to zakrawa na samobójstwo… a widziałeś tę głowę Melody? - wzdrygnęła się i syknęła chwilę potem - Desperacki ruch… tak nie powinno być. Gdyby podeszli i porozmawiali normalnie przecież jakoś mogliśmy to rozwiązać. Jeśli byli głodni i potrzebowali gambli dla swoich rodzin oddałabym im swoją część, nie musieli atakować - zrobiła przerwę i dokończyła smutno - Nie musieli umierać.

- Widziałem.
- wzrok Teksańczyka spoczął na czarnych plecach czarnowłosej idącej przed nimi. - Najpierw się zastanawiałem co ona tam niesie. Myślałem, że jakąś małą torbę. Dopiero jak podeszła do nas bliżej to… - urwał gdy zabrało mu słów na to niecodzienne trofeum ich koleżanki. Tego widocznie się nie spodziewał. Pokręcił jeszcze głową i znów tak przeszli kilka kroków.

- Myślisz, że Alonso nas wystawił? - zapytał idącą obok blondynkę. Przez kilka kroków myślał nad tym intensywnie. - Może… Nie wiadomo. Teraz i tak nie żyje to się go nie zapytamy. - westchnął ale mówił niepewnie nie mając jeszcze wyrobionego zdania na ten pomysł.
- Ale jeśli nawet to mało ich było. Może 1 do 1. Chociaż pewnie nie wiedział ilu przyjedzie z tą paczką. - wahał się gdy znajdował argumenty i na jedną i na drugą opcję. - Po tych zabitych nie bardzo było widać kim są. I dla kogo pracowali. Właściwie przy nich ten Alonso to wyglądał jak bogacz. Ale może obiecał im nagrodę. A może jego napadli tak samo jak nas. Trudno powiedzieć.- przyznał po chwili rozważań na ten temat.

- Nie patrzyłam czy do niego strzelają, ani czy on strzela do nas… przepraszam - blondynka zrobiła skruszoną minę - Pamiętasz człowieka od którego dostaliśmy paczkę? Tego Afroamerykanina z przerwą między zębami. On był jeden. Na jednego tylu ludzi spokojnie by wystarczyło… szkoda. Albo znaleźliśmy się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze - skrzywiła się i zaraz dodała weselszym tonem - Ale najważniejsze, że nikt od nas nie zginął i że tobie nic nie jest. - popatrzyła w bok na twarz kowboja bardzo poważnym wzrokiem - Martwiłam się o ciebie, ciągle… hm, nie chcę, aby coś ci sie stało. Musi mi pan coś obiecać, panie Toth. Powiem panu coś ważnego, jeśli mi to pan obieca.

- Nic mi nie jest.
- uśmiechnął się całując ją w skroń zaraz potem. Ale połknął haczyk bo spojrzał na nią z zaciekawieniem.
- Co takiego? - zapytał nie bardzo wiedząc, że będzie teraz żartować czy coś innego.

- Obieca mi pan, że nie będzie zgrywał bohatera - odpowiedź lekarki przyszła po chwili napięcia. Zwolniła też kroku aby móc się skupić na rozmowie - Że cokolwiek by się nie działo zachowa pan rozsądek i nie da się wpakować do dołu z ziemią… metaforycznie i… - zacięła się, a potem przymknęła oczy, cicho stękając przy zakutym boku -Przeżyj, jeśli sytuacja będzie zła nie poświęcaj się dla nikogo. Przeżyj i bądź zdrów - znów spojrzała mu w oczy - Tylko o to cię proszę.

- Nie bój się nic mi nie będzie. Wszystko będzie dobrze.
- rzekł z łagodnym uśmiechem i uspokajającym tonem przyciągając ją na chwilę nieco bardziej do siebie.
- Też na siebie uważaj. Dobrze? - zrewanżował się podobną prośbą.

- Będę uważać, obiecuję - przełknęła ślinę i gorzką pigułkę. Dając słowo należało go dotrzymać, a różnie bywało. - Teraz twoja kolei.

- Obiecuję nie strugać bohatera.
- powiedział uśmiechając się do niej i całując ją w policzek.

Słysząc to dziewczynie ulżyło, wypuściła wstrzymywane powietrze, a jej uśmiech nabrał kolorów przestając być bladym cieniem na ściągniętej bólem twarzy.
- Trzymam cię za słowo i… zapewne zabrzmi to dość - zacięła się, szukając natchnienia gdzieś z boku ulicy - Dość naiwnie to zabrzmi, bo nie znamy się nawet roku, ale nie chciałabym cię stracić - mówiła powoli, zbierając się w sobie po każdym zdaniu, lecz mówiła. - Dzięki tobie jestem szczęśliwa i… nie chcę myśleć, co by było, gdybym znów musiała się uczyć żyć samej - wreszcie przeniosła wzrok na jego oczy - To tak jakbym… lubiłam moje życie, ale teraz dopiero wiem czego w nim brakowało, a raczej kogo. Nadajesz mi rytm. Uwielbiam twój uśmiech, spojrzenie. To że mogłabym rozmawiać z tobą bez końca. Przy tobie nawet najbardziej ponury dzień nabiera kolorów. Chcę powiedzieć - zacięła się, gubiąc w tym co odstawiało się wewnątrz jej własnej głowy. Dokończyła zrezygnowana - Po prostu bądź przy mnie, razem stworzymy coś… dla czego warto będzie żyć.

- Nie bój się. Będę przy tobie.
- zapewnił ją tak spokojnie i po prostu, z tym swoim łagodnym uśmiechem, że wydawało się to pewne i twarde jak asfalt po jakim szli. Zaśmiał się cicho zaraz potem.
- I tak nie chciałem wracać. Sam. To miałem zamiar jeszcze trochę zostać. Pomóc ci znaleźć tych z obozu i w ogóle. - przyznał po chwili jakie miał do tej pory plany. I wydawało się, że też nie było mu na rękę wracać lada dzień samemu do Teksasu.

Quirke parsknęła, a jej policzki poczerwieniały. Wychodziło, przynajmniej w jednej z prawdopodobnych wersji, że ranger miał swój plan i go z premedytacją wykonał… a ona nie była zła, wręcz przeciwnie.
- Teraz i tak musisz tu zostać dwa miesiące… w wersji minimalistycznej miesiąc - powiedziała lekko speszona, uśmiechając się z rezygnacją - Wiesz, zeszłego wieczora… i w nocy… i nad ranem… a potem w łazience i ekhm, co zrobisz jeśli się okaże że nie wrócisz tam sam? Do domu… który będzie trzeba szybko stawiać.

- Mam paru kolegów co się znają na budownictwie.
- odparł nie speszony ranger obejmując blondynkę na ile to było możliwe gdy tak szli za innymi a ona miała kulę w przestrzelonym brzuchu. Przynajmniej leki przeciwbólowe działały więc nie było to takie dokuczliwe.
- Miesiąc czy dwa brzmi nieźle. Akurat poznamy okolicę. Może znajdzie się coś ciekawego. - wzruszył ramionami na znak, że jakoś perspektywa opóźnienia powrotu do ich rodzimej krainy wcale go nie przeraża.

Kropki w głowie lekarki połączyły się w jeden spójny obraz, zaśmiała się i zaraz syknęła, gdy musiała przycisnąć rękę do zranionego boku.
- Jeszcze powiedz, że masz już oblatanego kolegę stolarza który akurat, oczywiście przypadkiem, zna się na robieniu kołysek - popatrzyła na kowboja z nieukrywaną uwagą i sapnęła - Tam na stole w kuchni… ty to zrobiłeś specjalnie! - z cieniem wyrzutu dźgnęła go łokciem w żebra.

- Sam to zrobiłem specjalnie? - zaśmiał się niby obrażony takim niesłusznym oskarżeniem.
- I kolega od kołysek? - zamyślił się szukając natchnienia w błękitnym niebie nad ich głowami. - Myślę, że stary Johan dałby radę. Tylko już go skleroza łapie. Ale podobno nadal jak ma drewno do ostrugania to cała skleroza mu przechodzi i dalej pracuje jakby miał 18 lat. - dodał poważnie na znak, że ma takiego kandydata do roboty o jakiej mówili. Coś było w tym co mówił bo stary Johan był stolarzem, podobno niezłym i faktycznie już głowa i pamięć mu nieco zaczynały szwankować.

- Nie mówiłam, że zrobiłeś to sam, tylko specjalnie i z premedytacją wykorzystałeś moją zgodę… i… i nie mówię, że nie chciałam, ale wtedy… mimo że miałeś zakupy w kieszeni. W spodniach… i… Jezu, Danny - blondynka jęknęła osiągając Mount Everest zażenowania. Rzeczywiście wiele mebli w mieście wyszło spod reki starego Johana. Quirke kojarzyła nawet ze dwie kołyski. Dość wiekowe…
- To skoro da radę kołyskę… jeszcze mi powiedz, że wcale nie zamówiłeś zawczasu bujanego konia, takiego na biegunach. Bo przecież do siodła trzeba przyzwyczajać od najmłodszych lat - przybrała niezwykle zaciekawioną minę, zaciskając zęby żeby nie roześmiać się w głos.

- Koń na biegunach? - zapytał zupełnie jakby go zaskoczyło takie pytanie. Przeszedł tak ze dwa albo trzy kroki nim pokiwał głową po tym namyśle. - Tak, myślę, że stary Johan z takim konikiem też by sobie poradził. - zgodził się na taki pomysł po czym poważnie spojrzał na nią i cały czas bardzo poważnie dopowiedział.
- Masz rację z tym siodłem i resztą. Trzeba zacząć od małego. - pokiwał głową niczym jakiś mędrzec obwieszczający uczniom jakąś tajemną prawdę.

- Koń na biegunach i domek dla lalek - lekarka odbiła piłeczkę, kiwając mądrze głową. Chociaż w pierwszej sekundzie sapnęła i zrobiła wielkie oczy. Wszystko obmyślone, zaplanowane… czuła się zmanipulowana. Zmanipulowana i wdzięczna jednocześnie, bo nie miała pojęcia kiedy sama by się zebrała do tego, co im obojgu jak widać chodziło po głowach.
- Widzę jednak pewne niedociągnięcie panie Toth - zawiesiła głos, przybierając minę doktora który po raz kolejny widzi tego samego pacjenta z tą samą dolegliwością… a przecież miał tłumaczone już dziesięciokrotnie jak ma się podobnych obrażeń wystrzegać w przyszłości.

- Jakie panno Quirke? - dla odmiany teraz przybrał ton dżentelmena z południa który rozmawia z damą w salonie czy na niedzielnej przechadzce.

- A takie, panie Toth, że kobieta przy nadziei… widocznej… i tak niezamężna? - zmarszczyła brwi, wydymając smutno wargi dla lepszego efektu. Na szczęście pochodzili z konserwatywnego Teksasu - Nawet nie chcę sobie wyobrażać co ludzie na językach będą na ten widok przenosić. Toż od czci i godności taką odsądzą, będą palcami wytykać… bo latawica - dokończyła prawie równie melancholijnie jak czasem Melody swoje kwestie.

- Aaa… no tak… - uniósł do góry głowę i tak przeszedł ze dwa kroki nim ją opuścił. W końcu chyba trafiła na coś o czym nie pomyślał. Bo zbliżyli się, mijali i minęli wrak jakiegoś samochodu nim odezwał się ponownie.
- No to się znajdzie jakiegoś księdza czy pastora. - machnął ręką jakby ten punkt to była raczej formalność.

- Czy pan mi się właśnie oświadcza, panie Toth? - Tamiel wybałuszyła oczy, zapominając że coś ją w ogóle tam pobolewa w boku - Czy raczej oświadcza fakt już zatwierdzony i przygotowany do realizacji?

- Oświadcza? - wreszcie padło pytanie które wyraźnie zbiło bruneta w pantałyku. Zmieszał się i rozejrzał po bezimiennej ulicy po jakiej szli na tyłach ich poharatanego peletonu. - Nie no… Nie mam kwiatów… Ani pierścionka… Ani nic… - przyznał z zakłopotaniem, że nie jest w tej chwili przygotowany na porządne oświadczyny.

Przeszli parę kroków w ciężkiej, niezręcznej ciszy. Gdzieś z okna na piętrze jednej z kamienic oszczekał ich stary, płowy i wyliniały pies z bielmem na jednym oku. Gdzieś wysoko, ponad dachami, przeleciało parę bajecznie kolorowych, krzyczących ptaków. Z przodu widzieli plecy reszty ekipy, słońce znowu prażyło.
- Tak... znaczy odpowiedź brzmi tak - Quirke przerwała ciszę - Wyjdę za ciebie Danny.

- Tak? Poważnie? Ale ja nie mam kwiatów i pierścionka. Ani obrączek. Dopiero będę załatwiał.
- kowboj wyglądał na zafrapowanego tym brakiem przygotowań na nowej, wspólnej drodze życia. I rozejrzał się z konsternacją jakby zaraz na ulicy była szansa znaleźć to wszystko. Dopiero po chwili jakoś zaskoczył coś więcej.
- Ale to tak naprawdę? Zgadzasz się? Wyjdziesz za mnie? A potem ten dom, kołyska, konik i tak dalej? - odwrócił się do niej i poważnie na nią popatrzył chcąc się upewnić czy rozmawiają na serio.

Blondynka przybrała zasadniczą minę, a potem zaśmiała się i śmiała długo, ocierając wierzchem dłoni oczy.
- Tak! - tym razem odpowiedź wyszła jej piskliwa, pociągnęła nosem i mocniej go objęła, stopując ich powolny marsz - Na serio, naprawdę. Jeśli pogadamy z Carmen powie gdzie… mówiła że czasem są śluby na plaży. A potem i dom i kołyska i konik… i trzy psy biegające po kuchni. Ty z fajką w bujanym fotelu… - przełknęła głośno ślinę - Tak, zgadzam się.

- Naprawdę? Na poważnie?! O w mordę, Tami, to genialnie! - jeszcze chwilę nie mógł chyba uwierzyć w to co słyszy i co tu się dzieje. Ale w końcu roześmiał się na całego. Złapał ją a raczej chciał ją złapać i może nawet podnieść. No ale w ostatniej chwili przypomniał sobie pewnie o jej świeżej ranie na brzuchu, bynajmniej nie lekkiej. Więc ostrożnie objął ją, przytulił i pocałował. Po czym znów przytulił i głaskał ją po tych blond włosach mamrocząc coś, że wszystko się teraz ułoży, będzie dobrze i poradzą sobie ze wszystkim, a ona mu przytakiwała póki wreszcie nie zorientowali się, że zostali sami. Wznowili więc marsz objęci i roześmiani, chociaż z dotarcia do Wranglera Quirke nie zapamięta więcej, niż widok brodatej twarzy obok i dziwną lekkość unoszącą ją nad ziemię.
 
Umai jest offline  
Stary 12-11-2020, 22:09   #44
 
Witch Slap's Avatar
 
Reputacja: 1 Witch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputację
Doręczyciele i donosiciele - scena wspólna cz.1

Czas: 2051.03.03; pt; południe
Miejsce: Miami; Downtown; recepcja wieżowca Cantano

- Chcielibyśmy widzieć się z panem Cantano. Jesteśmy oczekiwani, choć jestem pewien, że nie ma nas w swoim grafiku spotkań - odpowiedział James uśmiechając się blado do recepcjonistki. Blado, bo i blado się czuł. Właściwie, to niewiele czuł. Noga, sztywna jak diabli zdążyła już zdrętwieć, a zabandażowane żebra pulsowały tępym bólem. Gdyby nie szpryca od Tamiel, kurier niechybnie przewróciłby się już dawno. Przezornie więc dokuśtykał do lady wspierając się na strzelbie, i jak tylko nadarzyła się okazja, oparł się łokciem o blat recepcji.

-Z panem Cantano? A kim jesteście? - dziewczyna przyjrzała się podpierającemu się o blat mężczyźnie bez koszuli. Pytała tak jakby faktycznie nie spodziewała się ich ujrzeć w swoim grafiku. Ale jednak zapytała na wszelki wypadek. Pewnie po to by wiedziała kogo szukać w swoim grafiku spotkań.

- Mamy przesyłkę, którą musi dostać osobiście. Do rąk własnych - James uśmiechnął się i poprawił kurtkę, by nieco osłonić zabandażowane miejsce.

- Przesyłkę dla pana Cantano? - recepcjonistka pokiwała głową uśmiechając się łagodnie i sprawdzając czy dobrze się rozumieją. - No dobrze. Ale kto? Co to za przesyłka? - wróciła do pytania o identyfikację nieznajomych jej ludzi którzy twierdzili, że mają jakąś przesyłkę dla szefa całego wieżowca w jakim się znajdowali. Dwaj ochroniarze obok stali i obserwowali całą scenę podejrzliwym wzrokiem ale na razie na tym ich aktywność się kończyła.

- Jesteśmy kurierami daleko spoza Florydy - do dyskusji włączyła się zakrwawiona blondynka. Stała wsparta o rangera i trzymając się za bok, przywołała na pobladłych ustach uśmiech - Proszę wybaczyć, że przychodzimy bez wcześniejszej zapowiedzi, ale dopiero dotarliśmy do miasta. - westchnęła cicho. Pewnie łatwiej byłoby się powołać na Alonso, gdyby nie leżał martwy - Mimo tego już zdążono nas zaatakować… stąd nasza dość niezbyt powabna powierzchowność na tę chwilę. Daje to również pewien wyznacznik odnośnie wartości przyniesionej przez nas przesyłki. Woleliśmy nie ryzykować dalszej zwłoki i tego, że zamiast pana Cantano wpadnie w ręce kogoś innego… pierwotnie najął nas pan Oscar Hayes, Afroamerykanin z bielmem na lewym oku i diastemą - zamrugała i zmieniła minę na przepraszający uśmiech - Przerwą między górnymi zębami. Rozumiemy, że pan Cantano jest bardzo zajętym człowiekiem, my pojawiamy się nagle, lecz jeśli nie byłoby to wielkim problemem sprawdzić czy może znalazłby dla nas teraz chwilę?

- Rozumiem. Przykro mi. - powiedziała uprzejmym tonem dziewczyna po drugiej stronie kontuaru. Zastanawiała się chwilę nad tą sytuacją. - Oscar Hayes? - opuściła wzrok zaczynając szukać czegoś w zeszycie. - Tak, znam Oscara. Ale on zwykle umawia się z wysłannikami szefa. Spotykają się na mieście i ci wysłannicy wracają do nas. - powiedziała odszukując coś w zeszycie. Chyba znalazła bo zatrzymała się na chwilę i jakby coś tam czytała czy sprawdzała. - A gdzie jest wasz wysłannik? I ta paczka? - podniosła głowę na James’a i Tamiel co byli najbliżej i na razie byli najbardziej rozmowni. Chyba chciała dać im znać, że zazwyczaj inaczej odbywa się przekazywanie paczek od Oscara Hayesa.

- Nasz wysłannik… nie mógł przyjść. To raczej sprawa pana Cantano i wysłannika - James starał się powiedzieć to najdelikatniej, jak umiał. Kobieta wydawała się na tyle inteligentna, by rozumieć, że o pewnych sprawach jej szef pewnie wolałby się dowiedzieć nie wtajemniczając w to połowy miasta.James nie był zbyt wygadany, ale miał nadzieję, że kobieta zrozumiała przekaz.

- Wasz wysłannik… nie mógł przyjść… - kobieta uniosła brwi i głowę w milczeniu chwilę trawiąc słowa mężczyzny w kurtce. Spojrzała jeszcze raz w bok na swoich kolegów i ci zrobili się jeszcze bardziej podejrzliwi. Jakby coś im tu nie grało i to mocno.

- A kto był waszym wysłannikiem? I dlaczego nie ma go z wami? - zapytała wracając spojrzeniem do James’a i reszty przybyszy.

- Alonso - Federatka wreszcie nie wytrzymała. Wpierw nabrała powietrza i przypomniała sobie skąd pochodzi. Damie nie wypadało rzucać mięsem, choć miała ochotę. Walnąć kogoś trzymaną w bagażniku Wranglera głową.
- Zginął w zasadzce - założyła ręce na piersi i z ekspresją trupa dodała - Musieli go obserwować. Nie wiemy kto nas zaatakował, nie mieli herbowych oznaczeń. Ani niczego charakterystycznego.

- Alonso nie żyje? - dziewczyna zapytała jakby chciała się upewnić czy mówią o tym samym. I osobie i jego losie. Znów spojrzała na swoich kolegów. A ci poruszyli się trochę niespokojnie. Brunetka wróciła spojrzeniem do bladolicej a potem do pierwszej dwójki jaka zagaiła rozmowę.

- A gdzie to się stało? I gdzie jest ta przesyłka? - pytała jakby jeszcze sama nie wyrobiła sobie zdania na te wieści.

- Niedaleko baru Baileya, przesyłka jest z nami - odpowiedziała Quirke.

- U Baileya? - recepcjonistka spojrzała znów na kolegów. A jeden z nich twierdząco skinął głową. Więc znów wróciła do rozmowy z niespodziewanymi gośćmi. - A ta przesyłka? Macie ją? - zapytała o nią po raz kolejny.

- Tak - po raz kolejny Quirke przytaknęła.

- A mogę ją zobaczyć? - poprosiła dziewczyna wymownym gestem wskazując na kontuar na jakim spodziewała się zobaczyć tą przesyłkę o jakiej ciągle mowa.

- Tutaj jest. - ranger który do tej pory się nie odzywał postawił skrzyneczkę na blacie i wrócił do bycia podporą Tamiel. A recepcjonistka wstała i przyjrzała się skrzynce. Podniosła pytające spojrzenie widząc, że paczka jest ewidentnie uszkodzona. Nie tylko opakowanie ale i zawartość. Ale nic nie powiedziała.

- Proszę chwilę zaczekajcie. - poprosiła cicho po czym odwróciła się i wyszła gdzieś na zaplecze znikając reszcie z oczu. Poharatana w zaułku grupka została sama z dwoma ochroniarzami którzy widocznie nie wyzbyli się podejrzeń co do nich. Ale też milczeli czekając na powrót koleżanki. Gdy Tamiel zapytała ją o toaletę nim ta wyszła dziewczyna z miłym uśmiechem wskazała jej na jedne z widocznych na korytarzu drzwi. Po czym wyszła. Danny pomógł dotrzeć lekarce do drzwi i tam ją zostawił skoro na drzwiach był znaczek damskiej toalety. Wewnątrz przed końcem świata też musiała być toaleta co świadczyły zlewy i cała reszta. O dziwo w zlewie leciała woda a nad nim było lustro. W nim mogła się sobie przejrzeć i pomogło jej razem z wodą skorygować jej wygląd. Niedługo usłyszała pukanie do drzwi i głos kowboja mówiący, że już dziewczyna wróciła i coś zaczyna się dziać.

Ta po chwili potrzebnej na spalenie pół papierosa wróciła. I to nie sama. Przyprowadziła jakiegoś czarnoskórego mięśniaka. Z pozoru nie różnił się od tych dwóch na bramce ale w przeciwieństwie do nich miał bystry wyraz twarzy. Musiał mieć też jakąś władzę bo ci poruszyli się nieco jakby czekali na jakieś polecenia.

- Ah tak. To ta paczka? - zapytał bez ceregieli podchodząc do pozostawionej na kontuarze paczki. Obejrzał ją tak samo jak recepcjonistka przed chwilą, cmoknął niezbyt zadowolony, podniósł jeden z cukierków jaki się wysypał na trociny, obejrzał, wzruszył ramionami i wrzucił go z powrotem.

- Dobra, sprawa wygląda tak. Zostawiacie całą broń tutaj. Całą. Sprawdzimy to. Plecaki i torby też. I idziecie ze mną do szefa. - rzucił krótko do umorusanych gości zupełnie jakby wydawał im polecenie jak swoim podwładnym. Niemniej mimo wszystko wydawał się skory zaprowadzić ich do szefa jeśli spełnią te warunki.

Dwight spojrzał na ochroniarza i wzruszył ramionami. Po chwili na blacie zaczęły lądować kolejne elementy uzbrojenia gladiatora, które nosił przy sobie.
- Ręce też mam odłożyć? - rzucił od niechcenia krzywiąc się w uśmiechu. Na dobrą sprawę nie potrzebowałby broni, by tamtemu skręcić kark.

Spoko — rzuciła zdawkowo Rita. Oddała wszystkie wymagane rzeczy. Mogłaby schować swoje poręczne USP tak, że nie wykryto by go przy przeszukaniu. Ale nie widziała sensu. Z jednym gnatem i tak nie przebiłaby się przez budynek karków Cantano. Skoro poszli za ciosem i przyjechali tutaj, to musieli się dostosować do skądinąd, typowych wymogów.

James, któremu nie chciało się wcale taszczyć gratów Alonsa zalegających bagażnik, miał przy sobie jedynie strzelbę, na której się opierał. Wzruszył ramionami, przesunął kilka razy przesuwnym zespołem strzelby, przeładowując gwałtownie broń. Łuski upadały raz za razem na ladę, tocząc się w stronę recepcjonistki a po chwili strzelba była pusta. James zaprezentował zbirowi pustą komorę nabojową, po czym kliknął jeszcze głośno językiem spustowym pokazując, że broń jest całkowicie rozładowana.
- Sorry, ale tak mnie postrzelali, że ledwo kuśtykam. Albo skołujesz mi jakieś kule, albo daj się podeprzeć - wyjaśnił krótko podciągając nogawkę i pokazując poszarpaną kulami nogę.

Lane mimo przestrzelonej łydki szła z dumnie podniesioną głową i kamienną miną, a gdy stanęła pod kontuarem sięgnęła do pasa. Po paru szybkich manewrach odpięła od niego pochwę z mieczem.
- Będę wdzięczna za przechowanie - blada twarz zwróciła się do dziewczyny po drugiej stronie, gdy Federatka ujęła broń na płask w obie dłonie, a potem z pietyzmem odłożyła na ladę. Obok miecza w karnej linii ułożyła pedantycznie glocka, kastet i nóż. Po inne ostrza sięgnęła do rękawa, jeszcze inne wyciągnęła gdzieś za kołnierza znad ramienia. Ostatni niewielki nożyk zaś wyplątała z lewego warkocza, odkładając je tam, gdzie pozostałe żelastwo. Zastanawiała się przez chwilę, marszcząc czoło, aż nagle wzruszyła ramionami i odplątała z nadgarstka cienką żelazną linkę garoty, kładąc obok rękojeści miecza. Z ponurą miną wycofała się trzy kroki w tył, zajmując uwagę ponownym pleceniem włosów.

Po wizycie w łazience lekarka z pewnością wyglądała lepiej. Zmyła ślady krwi z rąk i twarzy, jak mogła pozbyła się błota z nóg. Poprawiła też włosy, pomajstrowała przy makijażu, ale niestety krwawych rozbryzgów na ubraniu ukryć nie mogła, więc biały materiał szpeciły ciemnoczerwone plamy, szczególnie w okolicy brzucha. Popatrzyła w górę na Grima i kiwnęła głową, ściskając jego ramię uspokajającym gestem, a potem oboje podeszli do lady, gdzie kowboj postawił lekarską torbę. Obok niej złożył własną broń wyjętą z kabury oraz nóż z cholewy buta i parę kastetów.
- James jeśli chcesz Danny ci pomoże - posłała blady uśmiech kierowcy - Ja sobie poradzę.

- No. Kolegów masz. Kolegów poproś. Albo wchodzisz na górę. Albo zostajesz tutaj. - ten nowy coś nie miał poczucia humoru. A nawet jakby się zjeżył. Jak i jego dwaj koledzy. Gdy obcy w kurtce szczęknął przeładowaną strzelbą. Pierwszy odruch mieli prawidłowy. Trzy dłonie ruszyły ku kaburom. Tak jak powinno się reagować na zagrożenie. Sytuacja na moment stężała. Dopiero jak zaczęły ze strzelby wylatywać nabije. Dwie ostatnie breneki ciężko upadły na kontuar i potoczyły się po niej. A potem pokazała się pusta komora nabojowa. Wtedy dopiero napięcie opadło.

- Zostawiasz to żelazo tutaj. Albo też zostaniesz tutaj. - powiedział ten nowy wskazując na strzelbę James’a. Dał mu czas na przemyślenie, zwłaszcza jak widział, że pozostali bez ceregieli zaczęli oddawać swoje fanty.

- Dobrze, przechowam go dla ciebie. - recepcjonistka może chciała zapewnić Melody o tym, że zostawia miecz i resztę w dobrych rękach a może jakoś załagodzić to spięcie. Starała się z podobnym pietyzmem jak Federatka przenieść jej miecz pod kontuar. To też pomogło uspokoić resztę.

- Dobra to koledzy do mnie na trzepanki. A koleżanki do Cindy. - czarnoskóry wyszedł zza kontuary i wskazał gestem by do niego podchodzić. Widocznie nie żartował z tym sprawdzaniem czy ktoś nie ma skitranej broni.

- To ja poproszę panie tutaj. - Cindy wydawała się być w drużynie gospodarzy tą uśmiechniętą, przyjazną i pogodną. Chociaż też widocznie miała sprawdzić nieznajome czy jednak nie próbują czegoś przemycić.

James tylko popatrzył na zbira i położył strzelbę na ladzie zaciskając zęby.
- Sam wejdę - rzucił do zbira

Wzrok Federatki mówił wiele, jeśli chodzi o jej zdanie na temat kierowcy z Detroit. Niestety ogłady nie znajdowało się na śmietniku.
- Albo zostań - popatrzyła na niego zimno, marszcząc czoło przez krótką chwilę - Ale jeśli idziesz na górę to sznurujesz usta. Tutejszy włodarz to nie byle obszczymur z baru żeby mu okazywać brak kultury, więc - zrobiła krótką przerwę - Najlepiej zamilknij West, bo twoje słowa dadzą również opinię o nas, pozostałych. A ja nie jestem prostakiem bez obycia i nie życzę sobie, by przez ciebie tak mnie tu traktowano - przeniosła wzrok na blondynkę - Ty będziesz rozmawiać, do tego nadajesz się najlepiej - sapnęła krótko, ruszając do recepcjonistki.

James lekko się uśmiechnął, rozbawiony sytuacją - Nie jesteś moją szefową. Odezwę się kiedy zechcę - stwierdził fakt detroitczyk

- O ile będziesz miał coś do powiedzenia - Lane rzuciła przez ramię. Uwielbiała plebs uważający się za Bóg wie kogo i stawiający siebie na równi włodarzom. To zawsze zabawnie się kończyło. Patrzenia jak obraza majestatu wycieka im razem z potem. O ile się miało ochotę i czas na zabawy prostaków - Jesteś chamem, nie musisz nikogo o tym dodatkowo przekonywać. Tym bardziej tam na górze, gdzie nie walczysz ołowiem, a słowem. Czasem warto przestać być obrażonym dzieckiem, świat sięga dalej poza czubek nosa.

- Przestańcie oboje, proszę. Po prostu zróbmy co do nas należy i miejmy to z głowy. Ludzie cywilizowani dotrzymują słowa. Zobowiązaliśmy się doręczyć przesyłkę, więc całość sfinalizujemy. Bez zbędnych perturbacji- lekarka westchnęła ciężko, czując się naraz bardzo zmęczona. Z głuchym stęknięciem odczepiła się od podpory z rangera i też przeszła tam gdzie Cindy.

- Taa, miejmy to z głowy - James uśmiechał się ironicznie, odprowadzając wzrokiem Federatkę i spokojnie podszedł do zbira, który miał go przeszukać

Rita westchnęła tylko z zrezygnowaniem. Nie ingerowała w sprzeczkę kierowcy i zarozumiałej Federatki. Tamta tylko by się rozkręciła w swej fanfarońskiej gadaninie, a wtedy bywała wręcz nieznośna. Złodziejka pomyślała, że jakby Melody była ciut bystrzejsza, to już dawno by zauważyła, że jest na południu Florydy, w Miami, a nie Federacji Appalachów. Tutaj nie było śmiesznego podziału na “plebs” i “szlachtę”, a zatem nie mogła wszystkich pouczać i rozstawiać po kątach. Nie obowiązywały tu też zasady pseudokindersztuby, ani protokół dyplomatyczny wzięty wprost z przedwojennego podręcznika do historii dla dzieci z trzeciej klasy szkoły podstawowej.

Okazało się, że ludzie pana Cantano mają niezłą wprawę w przeszukiwaniu gości do ich szefa. Cindy sprawdziła żeńską a ten mięśniak o twarzy zakapiora męską część drużyny gości. I cała broń, torby, plecaki zostały w recepcji. A ten mięśniak wtedy kazał im iść za sobą. No to szli. Długo. I wysoko. Dłużyły się te kolejne piętra. Zwłaszcza jak ktoś oberwał w nogę. To te schody się jednak dały odczuć. Zdawało się, że wchodzą po tej klatce schodowej bez końca. Czasem ktoś ich minął, gdzieś na parterze ten lokalny szef wezwał jeszcze z jakich drzwi dwóch ludzi by robili za dodatkową przyzwoitkę no i tak szli tymi schodami. Wnętrze tu musiał być dawny hotel, biurowiec czy coś takiego. Tak samo jak na zewnątrz tutaj też dało się poczuć dech dawnej świetności świata. Przyprószonego obecną patyną awarii i zepsucia. Ot, choćby taki dawny standard jak windy nie działały.

W końcu jednak ten przewodnik ich jednak zaprowadził do celu. Tu przed drzwiami stało dwóch podobnych mu mięśniaków, potem był apartament. Ładny apartament. Jak wycięty z przedwojennego folderu reklamowego. No nic tylko przyjechać tu na wakacje. I miał działającą klimatyzację więc było przyjemne ciepło. Ani gorąco, ani zimno, tylko tak w sam raz. Co w połączeniu z imponującym widokiem z okna robił wrażenie. Po raz kolejny dało się odczuć, że nie będą rozmawiać z byle leszczem co ma ledwo tuzin gangerów na posyłki. Tylko z Kimś. Z kimś kto umiał sobie wykroić niezły kawałek z tego miasta dla siebie.
 
__________________
'- Moi idole to Kylo Ren i Ojciec Dyrektor.'
Witch Slap jest offline  
Stary 12-11-2020, 22:16   #45
 
Umai's Avatar
 
Reputacja: 1 Umai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputację
Doręczyciele i donosiciele - scena wspólna cz.2

- Zaczekajcie tutaj. - powiedział ten główniejszy ochroniarz każąc pstrokatej grupce poczekać przed wejściem na taras. Sam odsunął drzwi na ten taras i wyszedł na zewnątrz. Tam zaś teraz był całkiem spory. Stały stoły z parasolami jak w jakiejś restauracje, leżaki na jakich leżały dwie ślicznotki, na podorędziu był przenośny barek no ale i tak najbardziej rzucał się w oczy on. I jego psy.


Mężczyzna był w kwiecie wieku. Zadbany i świetnie ubrany. Pasował do tego apartamentu. Pasowałby do każdego apartamentu nawet przed wojną. Teraz zaś bawił się swoimi psami. Dwa potężne dobermany co strach było zostać z takim sam na sam. Teraz zaś mężczyzna brał zamach i rzucał coś im gdzieś dalej. A one zrywały się do biegu i znikały z pola widzenia grupki stojącej w apartamencie. Do niego właśnie podszedł ten co ich przyprowadził i z wyraźnym szacunkiem coś zaczął do niego mówić. Pewnie o gościach bo gospodarz spojrzał w ich stronę obrzucając krótkim spojrzeniem. I coś powiedział krótko ale schylił się by odebrać psom piłeczkę jaką właśnie im rzucił. Jego pracownik wrócił więc do grupki, odsunął drzwi i skinął na nich by poszli za nim.

- Chodźcie. Szef was przyjmie. - powiedział krótko znów na chwilę przyjmując rolę przewodnika chociaż do celu mieli już tylko kilka ostatnich kroków. Gdy się zatrzymał i stanął nieco z boku jak i dwaj ochroniarze jacy towarzyszyli im od parteru. I na tarasie było jeszcze dwóch co musieli być tutaj wcześniej. Cantano zaś zrobił wymach by rzucić piłeczkę kolejny raz i zaśmiał się gdy dobermany warcząc rzuciły się bez wahania w ślad za nią bawiąc go bo roześmiał się tylko. Wydawał się być w dobrym humorze.

- Słyszałem, że coś dla mnie macie. - odezwał się do gości.

- Mamy dla pana przesyłkę. Cukierki - James spokojnie zlustrował otoczenie, podziwiając miejscówkę Cantano. Niewątpliwie był człowiekiem jeśli nie na szczycie “drabiny pokarmowej” tego miasta, to najpewniej bardzo blisko szczytu

Mężczyzna w garniturze spojrzał na mężczyznę w skórzanej kurtce. Po czym zrobił zachęcający ruch dłonią na wolny stolik na znak, że czeka na tą przesyłkę.

James spojrzał na Dany`ego, który taszczył wspomnianą paczkę, i spokojnie czekał, aż ranger ogarnie temat paczki.

Pierwsze chwile po przestąpieniu progu pomieszczenia minęły Quirke na podziwianiu wystroju, a szczególnie tego jednego elementu w samym centrum. Element ten odruchowo przykuwał uwagę nie tylko ze względu na nienaganny ubiór, do tej pory zwykle widywany przez lekarkę na pożółkłych stronach przedwojennych modowych magazynów.
- Och… - wyrwało się jej i musiała potrząsnąć głową, aby doprowadzić się do porządku, bo nie wypadało gapić się na gospodarza jak ciele na malowanego wrota. Chrząknęła cicho, uwalniając rangera od bycia żywą podporą, a potem krótko dygnęła jak nakazywało dobre wychowanie.
- Dziękujemy, że zgodził się nas pan przyjąć mimo braku wcześniejszej zapowiedzi i.. - zrobiła krótka przerwę, a przez jej twarz przeszedł bolesny grymas. Szybko zamaskowała go uśmiechem, choć krwi na ubraniu nie dała rady ukryć - Prosimy wybaczyć, niestety przed samym przyjściem paczka uległa… drobnej dewastacji ze względu na… - znów zrobiła przerwę, na moment przymykając oczy. Dłoń odruchowo przycisnęła do zabandażowanego boku - Wystąpiły drobne komplikacje, ale zawartość pozostała nienaruszona.

Lane za to miała gorącą ochotę zakląć i to tak siarczyście. Pomijając wspinaczkę po piętrach przez którą czuła jakby przestrzeloną nogę ktoś jej wsadził w beczkę wrzącego oleju, to jeszcze sam ich najemnca nie okazał się starym pierdzielem, którego dałoby się przejrzeć od razu, bo wychowane przed wojną dziady zwykle działały wedle tego samego schematu. Niestety przed nimi nie stał bezzębny emeryt, a młode, energiczne zagrożenie. Do tego takie z gatunku rozpraszających uwagę. Przeklęte Miami.
Zabieranie głosu na razie Federatka sobie darowała, ograniczając się do skrzyżowania ramion na piersi i przeniesienia ciężaru ciała na niezranioną nogę. Kiwnęła Cantano głową, wlepiając w niego oczy równie pełne życia co zawartość butelki ze spirytusem do odkażania.

Zdaniem Rity z Cantano był całkiem niezły towar, przy okazji miała nadzieję, że podobnie prezentowały się fanty, które powinien mieć już dla nich uszykowane. Bo to najbardziej ją w tym momencie interesowało. Zresztą, doświadczenie nauczyło ją, że prezencja to nie wszystko. Na pewno gość był zaradny, bo całkiem nieźle się ustawił. Ale warto byłoby również dowiedzieć się, czy to prawdziwy człowiek interesu i wypłacalny pracodawca, czy też zwykły gnój, cwaniak i dorobkiewicz. Jeśliby dobrze rokował na przyszłość, mogłaby się wokół niego przez jakiś czas zakręcić. Z racji samej pozycji na pewno miał jakieś ciekawe zlecenia z wyższej półki, lepsze niż to całe wiezienie zasranej paczki przez pół dawnego stanu. Siadając do wskazanego przez bossa stolika dziewczyna uchyliła nieco swe przeciwsłoneczne okulary i przyjrzała mu się z zainteresowaniem, tak by i on mógł dobrze zbadać każdy szczegóły jej twarzy, w tym ładne, szafirowe oczy. Ciekawa była jego reakcji na jej urok. Poza tym, to jak na razie nic nie dodawała do toczącej się dyskusji, wyrzekła tylko krótkie powitanie.

Wydawało się, że dopiero teraz Cantano przyjrzał się dokładniej tak pstrokatej i różnorodnej grupce jaka dostarczyła paczkę. I chyba żeńskiej części ich grupki poświęcił dłuższe spojrzenie niż męskiej. Zaczął od uprzejmej blondynki co odezwała się jako druga, potem z ciekawością przyjrzał się czarnowłosej bladolicej i na koniec równie ciekawie przesunął się po sylwetce szafirookiej. Panowie niejako o sobie przypomnieli gdy kowboj położył skrzynkę na wskazanym stole.

Gladiator tylko przyglądał się całej sytuacji. Cantano zdawał się być tu panem i doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Zwłaszcza w stosunku do posiadanych psów. Bardziej jednak go interesowała reakcja na zawartość skrzynki, która nie była niestety w najlepszym stanie. To mogło zaważyć na wielkości nagrody za dostarczenie przesyłki.

- Napijecie się czegoś? - zaproponował wskazując na sąsiedni stolik na jakim był ten mini barek. Sam jednak nie był nim zainteresowany. Interesowała go paczka. Bezzwłocznie podszedł do niej i zaczął oglądać. Obejrzał tą rozłupaną część i podniósł pytający wzrok na tego przewodnika.

- Taką przynieśli szefie. - Murzyn co miał posturę jakby dla zabawy łamał podkowy czy wyrywał komuś kręgosłupy szybko powiedział przepraszającym tonem. Szef patrzył na niego przez moment po czym wrócił do oglądania paczki. Wyjął jeden z cukierków i obejrzał do dokładnie. Wydawał się nim strasznie zainteresowany. Rozwinął go z papierka i gwizdnął krótko. Dwa dobermany natychmiast podbiegły do jego nóg a on rzucił im tego cukierka. I zaczął oglądać sam papierek.

- Rozwal to. Wysyp mi je wszystkie. - rzucił polecenie do czarnoskórego ochroniarza i ten posłusznie skinął głową, sięgnął po nóż i zaraz dały się słyszeć odgłosy pękających deszczułek. A gospodarz odszedł krok czy dwa znów obserwując jak dwa psy walczą o jednego cukierka warcząc i przepychając się między sobą albo co porabiają jego dostawcy.

James pokręcił głową słysząc propozycję pana Cantano. Po strzelaninie za knajpą chciało mu się pić, ale jednak niespecjalnie miał w tej chwili na to ochotę
- Ja dziękuję. Cukierki? Dla psów? Nie pochorują się panie Cantano? - zapytał z lekkim uśmiechem.

Whiskey sour — rzuciła łowczyni skarbów — Jak nie macie, to po prostu coś chłodnego i mocnego — dodała splatając ręce na stole przed nią. Jej wzrok cały czas spoczywał na Cantano. Był zarówno badawczy, jak i wyrażał ciekawość.

- Wody… jeśli to nie problem - Quirke posłała gospodarzowi blady uśmiech,próbując sprawić by był on miły i uprzejmy mimo rwącego bólu w boku. Zrobiła krok do przodu, potem jeszcze jeden i zatrzymała się w stosownej odległości od gospodarza - I… rozumiem, że jest pan bardzo zajętym człowiekiem, liczącym z czasem jako dobrem normatywnie zwiększającym dochody w miarę swojego upływu. - popatrzyła mężczyźnie w oczy - Niemniej jeśli mogłabym prosić… o chwilę rozmowy. Obiecuję nie marnować pańskiego czasu, tym bardziej w obliczu odzyskania długo wyczekiwanej przesyłki. Proszę, panie Cantano, tylko kilka minut.
James słysząc słowa dziewczyny z Teksasu uznał, że jednak się nieco rozgości. Za bardzo nie było gdzie usiąść, więc po prostu oparł się o najbliższy mebel i spokojnie patrzył, aż sytuacja się rozwinie
Federatka za to obejrzała dokładnie barek, potem równie dokładnie obejrzała sobie żmiję w garniturze i znów wróciła uwagą do barku. Z rękoma założonymi na piersi przeszła przez pokój prosto pod mebel i aż uniosła brwi w zdziwieniu. Już prawie zapomniała jak wyglądają prawdziwie czyste, kryształowoprzejrzyste kostki lodu. Nie marnując czasu sięgnęła po szklankę, potem szczypce którymi wsadziła cztery bryły w szkło, a całość zalała bourbonem aż do połowy naczynia.

Tamiel wyczuła, że prośba o rozmowę nie jest gospodarzowi na rękę. Drobne ściągniecie ust nadało mu nieco zacięty wyraz twarzy chociaż szybko to opanował.
- A o co chodzi? - zapytał starając się przybrać neutralny, może nawet przyjazny ton. Spojrzał na swojego człowieka który właściwie już rozwalił skrzynkę i wziął dziwną figurkę w ręce. Jednym, zamaszystym ruchem ręki zwalił drewniane resztki razem z trocinami na podłogę tarasu a sam przewrócił dziwną figurkę do góry nogami. Tam gdzie miała odłupany podczas walki kawałek. I na stół zaczął wysypywać te cukierki. Grzechotało to wszystko jak wielka grzechotka a cukierki przez niezbyt duży otwór po kolei wysypywały się z tej figurki. Sama figurka była dziwna. Ani to nie był człowiek, ani zwierzę, trochę jak jakiś indiański totem czy inna rzeźba. I widocznie była pusta w środku nie licząc tych cukierków co powoli z niej wypadały.


Melody zaś miała okazję zapoznać się z trunkiem. Wydawał się w sam raz na taką okazję i pogodę. Jedna z dziewczyn siedzących dotąd na leżaku w roli widza zeszła z tego leżaka, poczekała aż Federatka się sama obsłuży i zajęła jej miejsce. Po chwili podeszła z napełnionymi szklankami do Rity i Tamiel przynosząc im to co sobie zażyczyły. Czy zrobiła to sama z siebie, czy taki był tu zwyczaj, czy szef dał jej jakiś znak to nie było widać. Ale chłodny płyn przyjemny był dla zgrzanych i spoconych dłoni jakie objęły szklankę.

Cantano zadziwiająco spokojnie przyjął to, w jakim stanie była skrzynia i jej zawartość. Gladiatora mało szlag nie trafił widząc co z takim trudem wieźli… przynajmniej do chwili gdy wyłoniła się z tego chaosu śmieci figurka. No cóż, niektórzy podobno płacą grube gamble za takie duperele. Uznając że póki co mają spokój obsłużył się w barku, nalewając sobie tequilli.

Czas się kończył, a zostało go tyle, ile ochroniarzowi zajmie wydobycie wnętrzności z karykaturalnego posążka. Lekarka przepłukała gardło przyjemnie chłodną, czystą wodą. Od razu zrobiło się jej lepiej, choć odrobinę.
- Jest pan tu osobą którą wszyscy poważają i z którą się liczą. Słyszałam, że to miasto należy do pana i nic co się w nim dzieje, nie umyka pańskiej uwadze. Dlatego ośmielam się zajmować pańską uwagę i czas - zrobiła jeszcze drobny krok do przodu - Szukam doktora Howarda i jego dwóch protegowanych. Sandy Irick i Mildred Wolter. Rozłożyli się pod miastem jakiś czas temu, w liście doktor Howard prosił o pomoc, bo stosunek potrzebujących do ilości rąk zdolnych do pracy… wychodził przytłaczająco niekorzystnie. Niestety - przełknęła ślinę - Obóz został splądrowany, a doktora i dziewczyny gdzieś wywieziono. Proszę, jest pan jedyną osobą która może wiedzieć co się z nimi stało, bądź dowiedzieć się bez obaw o wplątanie w kłopoty i ściągniecie na swój kark nieprzyjemności. Naprawdę… dla pana to nic wielkiego, a dla mnie - na jej twarzy pojawił się smutek którego w żaden sposób nie kryła - To moja rodzina, muszę się dowiedzieć czy wciąż żyją i… jak mogę im pomóc.

- Ah to chodzi ci o tych lekarzy.
- Latynos w garniturze pokiwał głową chociaż albo dało się dostrzec zaskoczenie tak odmiennym tematem albo znów niechęć. Spojrzał na pierś blondynki na jakiej był charakterystyczny krzyż jakby dopiero teraz zwrócił na niego uwagę. Zastanowił się chwilę w końcu chyba coś zdecydował.

- Słyszałem o nich i o tym co się im stało. Przykra sprawa. Może popytam swoich ludzi. - powiedział trochę pośpiesznie na znak, że tak całkiem sprawa i ludzie w nią zamieszani widocznie nie jest mu całkiem obca. Ale przesyłka i cukierki znów zwróciły jego uwagę. Murzyn opróżnił wnętrze figurki z cukierków, postawił ją na stole a na blacie leżały kolorowe cukierki w kolorowych papierkach. Szef podszedł do nich bez wahania. I równie bezzwłocznie zaczął je rozwijać. Widać było, że cukierki kompletnie go nie interesują. Beztrosko rzucał je na podłogę gdzie z początku walczyły o nie dwa psy ale szybko przestały bo był nadmiar dobrobytu słodkości niż mogły od razu zjeść. Cantano za to interesowały papierki. Każdy starannie rozwijał, prostował i kładł na blacie. Powoli wyglądało tak jakby składał z nich jakąś układankę z puzzli. Obraz się zapełniał i zapełniał aż na blacie pojawił się trochę koślawy, trochę pogięty ale jakby obrazek. Tamiel co stała z całej grupki najbliżej stołu widziała tam jakieś linie. Coś jakby szkic albo mapa. Latynosa zdawała się absorbować całkowicie. Oparł się szeroko rozstawionymi ramionami o blat i studiował go uważnie. W końcu z niezadowoleniem zacisnął wargi i ze złością uderzył dłonią w stół.
 
Umai jest offline  
Stary 13-11-2020, 00:40   #46
Młot na erpegowców
 
Alex Tyler's Avatar
 
Reputacja: 1 Alex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputację
Doręczyciele i donosiciele - scena wspólna cz.3

Jest fałszywa — powiedział bez ogródek. Wyprostował się i podszedł do krawędzi tarasu wpatrując się gdzieś w miejską panoramę bliższych wieżowców, dalszych domków, nawet zgniłozielona masę dżungli napierającą na miasto od strony lądu i błękit oceanu było stąd widać. Murzyn co musiał być jakimś oficerem czy kimś takim spojrzał pytająco na szefa i na dostarczycieli paczki. Ale też widział tylko jego plecy i słyszał to milczące myślenie. Gdy widocznie nie wszystko poszło z jego planem.
Wszystko w porządku z przesyłką? Wydaje się pan być nieco... zajęty? — upewnił się James spokojnym wzrokiem patrząc na zachowanie gospodarza.
Mieliśmy pewne problemy, aby ją tu przywieźć, więc nie chcemy zajmować pana czasu dłużej, niż to konieczne — wyjaśnił kurier.
Bezcenne papierki… a Federatka myślała, że widziała już wszystko. Dopiła w ciszy drinka, pustą szklankę stawiając na niewielkim barku. Falsyfikat, oryginał… to już nie był ich problem.
Nasze srebrniki — odezwała się po raz pierwszy, spoglądając na Cantano przez obszerną salę — Długa droga za nami, a przed wami... macie dużo na głowie, sir. Sfinalizujmy umowę i zajmijmy swoimi sprawami.
Całe to przedstawienie było dla Rity wielce interesujące. Z początku myślała, że chodzi o jakiś kolekcjonerski badziew, potem strzelała, że pewnie w środku figurki jest coś cennego, albo też w cukierkach ukryto partię jakiegoś mocnego, ryjącego banię towaru, ale że na papierkach ktoś coś ważnego narysuje, tego by się nie spodziewała. Po słowach Melody skinęła zgodnie głową.
Racja, zresztą tego typu reklamacje to do nadawcy. Poza uszkodzonym rogiem paczka dotarła praktycznie nienaruszona — wytłumaczyła — My jesteśmy kurierami, mamy płatne od dostawy.
Quirke za to skorzystała z okazji, łypiąc ciekawie na poszatkowaną mapę i zmarszczyła brwi. Zerknęła na plecy Latynosa, potem na mapę i znów na Latynosa, przygryzając wargę.
Ktoś zadał sobie sporo trudu, aby przemycić… to mapa prawda?
Zwróciła twarz do tyłu gospodarza
A co, jeśli pocięcie i zawinięcie w cukierki to nie jedyna forma tuszowania oryginału? Zagadka w zagadce — przekrzywiła kark, a oczy jej uciekły do mapy — Jak matrioszka, incepcja… ekhm, przepraszam — chrząknęła — Jest pan pewny, że nie ma w tym kolejnego szyfru?
Ekhm — James chrząknął tak, aby zwrócić na siebie uwagę Tamiel, po czym przewrócił oczyma i machnął lekko głową, jakby chciał jej powiedzieć, aby dołączyła do Danny`ego. Miał jakieś dziwne przeczucie, że nie powinna stać tak blisko Cantano, ani jego psów i biurka.
Tak — szef tego wieżowca odwrócił się z powrotem frontem do reszty tarasu. Znów zaczął przyglądać się grupce gości. Ale jakoś tak inaczej niż wcześniej. Wcześniej wydawało się to naturalne jak zawsze przy pierwszym spotkaniu. Teraz zaś to było ewidentnie skanujące spojrzenie jakby czegoś w nich szukał.
To mapa. Miałem już taką. To fałszywka — zwrócił się do Tamiel która go o to pytała. Tym samym potwierdził jej domysły.
I tak, racja. Jest przesyłka jest i zapłata — pokiwał głową do dwóch innych kobiet, które się o to upomniały — Black Jack, zapłać im. Tak jak rozmawialiśmy — zwrócił się do tego przewodnika, który ich przywiódł aż na to piętro. Ten posłusznie skinął głową i odwrócił się do gości jakby chciał im dać znać, że czas wizyty dobiegł końca. Gdy niespodziewanie sam szef go zastopował.
Albo… — Cantano zmrużył oczy jakby coś sobie przypomniał. Albo wpadł na jakiś pomysł. Jedno słowo wystarczyło by Black Jack zatrzymał się i spojrzał na szefa czekając na dalsze polecenia. Przez chwilę wszyscy czekali, gdy ten jeszcze coś obmyślał. I niespodziewanie uśmiechnął się. Pierwszy raz, odkąd tu przyszli.
Pytałaś o tych lekarzy… — zwrócił się do Tamiel jakby dopiero teraz sobie o tym przypomniał. Podszedł do niej bliżej z tym całkiem miłym uśmiechem. Jak się uśmiechał to wyglądał jak jakiś amant południowego pochodzenia — Może coś będę wiedział wieczorem. Będę w “Metropolis”. Zapraszam na kolację — powiedział uprzejmym tonem.
Potem spojrzał na pozostałych. Znów z tym szacującym spojrzeniem.
Jesteście tu pierwszy raz? W mieście? — zapytał zerkając na nich po kolei.
Pierwszy — potwierdził James lekkim skinieniem głowy. Wciąż opierał się o gustownie wykonany, sądząc z wyglądu zabytkowy mebel. Zresztą wszystko zdaje się było tu zabytkowe. Na zaproszenie Cantano jedynie się uśmiechnął. Właściwie nie chciałby być ani w skórze Tamiel, ani Danny`ego w obecnej chwili.
Pierwszy, ale zastanawiam się, czy nie ostatni... — powiedziała Rita, pod koniec zawieszając sugestywnie głos. Miało to wyrazić coś w stylu „jeśli naprawdę masz coś do zaoferowania, to czekam, ale lepiej, żeby było to warte mojej uwagi”.
Na oko Lane wyglądało, że ich misja właśnie weszła na nowy etap i zaraz miejscowy włodarz objawi im swoją wolę, wrzucając garść marnych trybików w zupełnie nową maszynerię. Federatka liczyła tylko, że poprzedni etap zostanie wynagrodzony, bo jeśli mieli dalej prowadzić wspólne interesy należało zachować choć pozory szacunku, a nic tak szacunku u bladolicej nie wzbudzało jak odpowiednio materialne poszanowanie jej czasu.
Czarna brew uniosła się na chwilę, gdy ich połowa teksańskiego gołębnika została zaproszona na kolację. Texas Ranger z pewnością właśnie skakał z radości pod sam sufit. Zaśmiała się w duchu, patrząc z martwą miną na Cantano i w ramach odpowiedzi krótko kiwnęła mu głową.
Kolacja w “Metropolis”? — Quirke powtórzyła za gospodarzem i zaraz spaliła buraka, bo złapała się na tym, że sama odwzajemnia ciepły uśmiech. Spłoszona popatrzyła na Grima jakby szukając rady, ale nie było czasu na zastanowienie.
N… naprawdę, to wielce hojna propozycja, dziękuję panu — dygnęła znów dając się złapać w pułapkę spojrzenia Latynosa — Będę… naprawdę jestem niezmiernie zobowiązana, że mimo natłoku obowiązków znajdzie pan czas i na rozpatrzenie mojej prośby, jak i… spotkanie, aby powiedzieć… — zacięła się, nerwowym ruchem odgarniając jasny lok z policzka za ucho.
Proszę powiedzieć, gdzie jest “Metropolis” i o której mam się zjawić… jeszcze raz dziękuję — dokończyła ciszej, ze szczerą ulgą wyrysowaną na twarzy. Jakoś to Danny’emu wyjaśni, przecież chodziło o jej rodzinę i co mogło się stać? Chodziło tylko o kolację.


Ze swojego kąta pod barem Federatka skorzystała z dolewki, ale zanim podniosła świeżo napełnioną szklankę do ust zamarła w pół ruchu. Odstawiła szkło na stolik i powoli podeszła pod pozycję Cantano, flankując go z boku. W milczeniu obejrzała go sobie z bliska od góry do dołu i wróciła spojrzeniem do jego twarzy.
Trzepały się nad tym żywym trupem, wzlatywały, spadały i krążyły stada wron, całe gromady… zza światła szła noc, rozpacz i śmierć — wyszeptała, mrużąc czarne oczy — Wiesz i widzisz, masz swoje kruki. Szukam kogoś, jeśli naprawdę wszystko dochodzi do twoich uszu, może słyszałeś — wyprostowała dumnie brodę, ale i tak pozostawała niższa od Latynosa, chociaż nadrabiała miną i chłodem.
Kobieta, blada jak śmierć, czarnowłosa. Porusza się jak cień, sama jeden przypomina. Podobna do mnie, spytaj swoich kruków, sir… bo chcesz od nas czegoś. Wszystko ma swoją cenę, kwestia ustalenia.
Latynoski ważniak spojrzał z góry na bladolicą co podeszła do niego całkiem blisko. Obserwował ją z zaciekawieniem i podobnie jak słuchał to o czym mówiła. Albo jak. Gdy skończyła obrzucił szybkim spojrzeniem jej sylwetkę.
Przyślę samochód. Ty też przyjedź — pokiwał głową rozszerzając to zaproszenie na wieczorne spotkanie o bladolicą — Powiedzcie Black Jackowi, gdzie ma po was przyjechać.
Wskazał na swojego oficera i ten skinął głową by dać znać, że się tym zajmie. Po czym wrócił do reszty towarzystwa.
Właściwie to jestem z was zadowolony. Dostarczyliście co trzeba. Dostaniecie swoją zapłatę. Black Jack się tym zajmie — szef wrócił do omawiania interesów — Wyglądacie na ogarniętych ludzi. Nowych w tym mieście. Możemy sobie pomóc nawzajem — powiedział skupiając na sobie uwagę całej grupki.
Szukam takiej mapy. Mapy do skarbu. Ale oryginalnej, a nie takiej fałszywki. Chcę byście ją dla mnie znaleźli. Oczywiście nie za darmo — w największym skrócie przedstawił im ofertę na przedłużenie tej współpracy. I czekał teraz co powie drużyna gości na taką propozycję.
To zależy panie Cantano. Jeśli mam znów dla pana pracować, chciałbym wiedzieć, że pana ludzie nie okażą się znów... nierzetelni — ostatnie słowo James powiedział z lekkim naciskiem, aby je odpowiednio zaakcentować
Rzeczywiście, były pewne problemy z niejakim „Alonso”, ale ufam, że więcej się nie powtórzą… — Rita zawiesiła znacząco głos, zerkając przelotnie na opatrzoną przez Tamiel ranę postrzałową, po czym kontynuowała — Ale jeśli o mnie chodzi, to masz farta, señor Cantano. Jestem specjalistką od znajdowania i zdobywania rzadkich rzeczy. Zdecydowanie wolę taką robotę niż kurierstwo. Tylko będę potrzebowała jak najwięcej danych. W mojej robocie każdy skrawek informacji ma znaczenie.
Motel 2018 — po chwili milczenia Federatka obróciła głowę do majordomusa Cantano, zastanawiając się, czy robi słusznie. Z jednej strony paranoiczna część duszy podpowiadała, że to pułapka. Z drugiej byli potrzebni. Na ten moment. Inwestycjom nie podrzyna się gardeł, póki istnieje szansa, iż będą dobrze prosperować.
Federatka odetchnęła dyskretnie, znów gapiąc się na Latynosa jak kruk w krwisty ochłap znajdujący się tuż przy dziobie.
Prawda jest straszna, ale niewiedza bywa jeszcze gorsza — powiedziała cicho, przekrzywiając szyję po ptasiemu w bok — Nie wszystko powiesz, coś jednak musi wyjść na światło dzienne, byśmy nie błądzili za cieniem po całym wybrzeżu. Mówiłeś sir, że już kiedyś miałeś tę mapę. Co z nią uczyniono? Ktoś spreparował kopię? Punkt zaczepienia — wyprostowała szyję — Na początek.
Na sam koniec odezwała się skonfundowana blondynka, próbująca wyglądać na nieporuszoną, ale zarumienione policzki i tak ją zdradzały.
Oczywiście, że pomożemy — zapewniła szybko, robiąc po tym krótką przerwę i krzywiąc się, a rękę jakoś mocniej przycisnęła do boku — Proszę się nie krępować, to co pan powie zostanie i tak między nami, a jak już powiedziano… potrzebne nam dane. Jakiekolwiek i punkt zaczepienia na początek.


Po wysłuchaniu odpowiedz gości Cantano odezwał się ponownie.
Moi ludzie okazali się nierzetelni? — jedna z najważniejszych osób w tym mieście uniosła nieco brew chyba trochę zdziwiona sugestiami James’a i Rity — Właśnie. Gdzie jest Alonso?
Zapytał zerkając na nich i w końcu na swojego oficera.
Przyszli bez niego szefie. Mówią, że nie żyje. Napad mieli czy coś — Black Jack szybko wyjaśnił wskazując na całą grupkę i czekając na dalsze polecenia szefa.
Nie żyje? — Cantano zapytał jeszcze raz.
Black Jack pokiwał głową i wskazał na tych co mu przekazali takie wieści. To i szef spojrzał na nich.
No nie żyje, to nie żyje. Przesyłka jest. Ale co to ma wspólnego z naszą rzetelnością? — zapytał domagając się teraz wyjaśnienia tej kwestii, skoro była mowa o współpracy obu stron.
Bo to pana człowiek wprowadził nas w tą pułapkę. Zamiast zaprowadzić zgodnie z umową do pana, skierował nas prosto na kilku oprychów. Zabiłem go — wyjaśnił James wzruszając ramionami — Skoro nie wie pan o tym, znaczy, że pana zdradził. Albo działał na własną rękę i robił samowolkę. Ale jego ludzie trochę nas poturbowali, a cała sytuacja jakby... nie zachęca do interesów, dopóki nie wygładzimy tej sytuacji. Człowiek o pana reputacji raczej nie pozwoli, aby takie incydenty zdarzyły się w przyszłości, prawda? — James spokojnie patrzył w oczy Cantano.
Twarz Latynosa w gajerze wyrażała zastanowienie. Gdy tak słuchał co James ma mu do powiedzenia. I zastanawiał się jeszcze chwilę, gdy ten skończył.
Wyjaśnijmy coś sobie — zaczął drapiąc się w swój policzek. Spojrzał gdzieś w bok i wydawało się, że zaraz powie coś istotnego. A Tamiel to nawet odniosła wrażenie, że coś niekoniecznie miłego.
Nazywam się Miguel Cantano — powiedział opierając jedną dłoń na swoim biodrze a drugą wskazując na swoją pierś. Mówił jakby w tym mieście samo to nazwisko było marką samą w sobie i miało moc sprawczą.
Jak chcę kogoś załatwić. To wysyłam swoich ludzi. I oni załatwiają dla mnie tą sprawę — powiedział pewnym siebie tonem a Black Jack gorliwie pokiwał głową. Jakby właśnie on między innymi zajmował się “takimi sprawami”.
Pierwsze słyszę by ten Alonso miał jakiś swoich ludzi. Był moim kurierem. Od organizowania takich spotkań jak z wami. Miał przyprowadzić tego kto przyjdzie z odpowiednią paczką — powiedział tonem wyjaśnienia. Po czym zrobił krok w kierunku Dzikiego.
Czyli zabiłeś mojego człowieka — powiedział chłodno obserwując tego drugiego. Pokiwał głową a jego ochroniarze poruszyli się niespokojnie jakby czekali na rozkaz jaki powinien teraz paść.
Więc będziesz musiał mi zapłacić za poniesione straty. Dostaniesz połowę szmalu. Nie lubię, jak ktoś sprząta moich ludzi. Ja decyduję o ich życiu. I śmierci. Mam nadzieję, że wyraziłem się jasno? — popatrzył najpierw na James’a a potem na resztę grupki.
Jakichś ludzi jednak miał. Głowa jednego jest w bagażniku samochodu, który stoi przed pana wieżowcem. Może któryś z pana ochroniarzy go rozpozna? — James wspomniał o tym fakcie, zmartwiony rozwojem sytuacji.
Mogę z nią odjechać, i z połową gambli, a może jednak zrobimy ten interes jak należy? Co pan na to, senior Cantano? — zaproponował spokojnie.


Tak oto kończyła się bajka, gdy idioci zabierali głos wtedy, gdy nie powinni. Lane sapnęła głucho, marszcząc przy tym czoło w wyrazie pośrednim między zażenowaniem, a irytacją. Nabrała powietrza i wypuściła je bardzo powoli.
Kto świnią się urodził, kanarkiem nie umrze — zwróciła się do Latynosa z czymś na kształt przeprosin, a potem popatrzyła z niesmakiem na kierowcę — Trofeum jest moje, zdobyte w walce na ostrza, twarzą w twarz — skrzywiła się — Nie strzałem w plecy. Czego nie zrozumiałeś? Milord ma swoich ludzi, swoje narzędzia. Nie obchodzi go czy te narzędzia najmują własne narzędzia. Drwiną są płacze i lamenty o krew na piachu…
Pokręciła głową i ponownie utkwiła czarne oczy w Cantano.
Myślę, że nie warto teraz omawiać tej sprawy — zwróciła się do Miguela, po czym spojrzała karcąco w kierunku Jamesa i Melody — Ani marnować czasu na prywatne wymiany „uprzejmości” w obliczu przyszłego zleceniodawcy...
Po chwili klasnęła w dłonie, jakby chciała oczyścić atmosferę z negatywnej energii i przywrócić wszystkich zgromadzonych do rzeczywistości. Zaraz też z nowym zapałem kontynuowała mowę do bossa.
Señor Cantano, rozumiem waszą stratę i uszczerbek na autorytecie, my też nieco oberwaliśmy. Stąd nasze częściowe rozdrażnienie. Myślę jednak, że w obecnym momencie powinniśmy skupić się na kwestii kluczowej. Czyli poszukiwaniu tej mapy. Proponuję zawieszenie broni dla wyższego celu.
Proszę was… — lekarka jęknęła zrezygnowana i pokręciła głową. Czuła zażenowanie i zmęczenie, a także narastającą migrenę. Oraz niepokój, że w miarę załatwiona sprawa nagle stanie się ogniskiem zapalnym do całkowicie zbędnej spirali samonapędzających się nieprzyjemności.
Widzieliście jak biedni byli ci, którzy nas zaatakowali. Potrzebowali gambli, pan Alonso… pewnie skusił ich marnym procentem od całości jaką by dostał za doręczenie przesyłki. Dla nich to zapewne i tak była bajońska kwota… naprawdę bardzo nam przykro — zwróciła się do gospodarza.
Wszystko potoczyło się zbyt szybko, aby móc choć spróbować zareagować w sposób humanitarny. Nikt z nas nie jest z tego dumny ani tym bardziej w tej chwili nie ma na uwadze obrażania kogokolwiek, z panem na czele. Rita ma całkowitą rację… w chwili obecnej przyświeca nam ten sam cel, kooperujemy próbując osiągnąć konsensus. Pan sprawuje tu rolę zarówno sędziego jak i trybunału, a woli i wyroku wydanego przez pana nikt nie podważy. Niemniej, jeśli o mnie chodzi mogę panu poręczyć, że nigdy nie podniosę ręki na nikogo… — westchnęła.
Czy to od pana czy… — zamilkła na krótką chwilę — ... czy kogokolwiek.
Głowa człowieka Alonso świadczy, że Alonso przestał być człowiekiem pana Cantano. Rozumie to każdy, kto choć przez chwilę zajmował się... interesami — wyjaśnił James spokojnie, kierując na chwilę wzrok na Federatkę, aby ponownie spojrzeć na Cantano.
Panie Cantano, nie było moim zamiarem obrażanie pana ani pana reputacji. Chodzi o to, że Alonso zdradził, i chciał tą przesyłkę a zadanie, które chce nam pan powierzyć, wiąże się nią bezpośrednio. Uważam, że powinien pan wiedzieć, że nie tylko my szukamy tej mapy. Dla kogo mógł pracować, to najpewniej pan wie lub szybko się dowie. Wolę zaryzykować połowę gambli mówiąc panu prawdę, niż władować się w coś bez wiedzy i przygotowania — wytłumaczył spokojnie kurier.
Skoro mamy dla pana pracować, zaufanie to rzecz najważniejsza.
Alonso był moim wysłannikiem. Im płacę za ich robotę. Więc przyniesienie czegoś co mi się należy to ich praca. Nie płacę tyle szmalu komuś kto ma przywlec moją rzecz przez dwie przecznice jak komuś kto z nią jedzie przez całą Florydę — powiedział Miguel, trochę jakby taki pomysł go bawił albo irytował, że Alonso miałby dostać kasę z nagrody.
I racja. Nie wiem o co poszło z tym Alonso. Chcecie to się z nimi ganiajcie. Nie interesuje mnie to. To mnie interesuje — machnął ręką w stronę pokawałkowanej mapy z papierków co było dość wymownym sygnałem, że nie ma się ochoty zajmować detalami z dostarczeniem tej przesyłki.
Jesteście nowi w mieście. To dobrze. Wyglądacie na nowych. To dobrze — powiedział wracając do sprawy mapy i kolejnej roboty jaką miał dla nich w zanadrzu. I coś co wydawało się ich najsłabszą stroną – ich znajomość tego miasta. Teraz wydawała mu się atutem.
Poprzednią i tą mapę zrobił pewien typek. Kompletni świrus i sekciarz. Trudno było zrozumieć o co mu chodzi. Więc jak sporządził poprzednią mapę zapłaciłem mu i posłałem do diabła. Niestety dopiero potem okazało się, że ta mapa co zrobił to śmieć. Jest bezużyteczna. Tak samo jak ta tutaj — obdarzył cukierkowe papierki niechętnym spojrzeniem.
Więc chcę byście odszukali dla mnie oryginalną mapę. Albo tego bełkotliwego zasrańca i zmuście go by zrobił właściwą. Rozesłałem swoich ludzi, ale szmaciarz przepadł. Ale myślę, że nadal jest gdzieś w mieście. Niestety moi ludzie mają pewne problemy w złapaniu języka. Więc to zadanie w sam raz dla takich spryciarzy jak wy. Chcę byście się tym zajęli — biznesmen wrócił do biznesowego tonu i nakreślił na czym by miało polegać to zadanie z mapą.


Ritę zastanowiło, dlaczego w tak tajemniczy sposób musieli dowieźć osobliwie ukrytą mapę aż z północy Florydy do Miami, skoro jej autor siedział gdzieś w mieście. Ale nie było to istotne dla poszukiwań, więc nie zapytała o to Cantano. Za to wstała od stołu, puszczając osuszoną szklankę po whiskey sour, i podeszła do układanki z papierków po cukierkach.
Skoro mamy znaleźć oryginał — stwierdziła nachylając się do przodu i wnikliwie przyglądając graficznemu przedstawieniu — To wypadałoby wiedzieć jak odróżnić falsyfikat od oryginału. Abyśmy nie byli ponownie świadkami podobnej pomyłki.
Potem wykonała nagły zwrot i spojrzała w twarz przyszłemu zleceniodawcy.
To po pierwsze. Po drugie potrzebujemy przynajmniej rysopisu czubka, chociaż nie pogardziłabym dokładniejszymi informacjami, w tym rysem psychologicznym. Inaczej ciężko będzie nam go odnaleźć w tak dużym mieście. I na koniec, po trzecie. Czyli dobrze byłoby wiedzieć czy ktoś jeszcze nie ostrzy sobie zębów na ten kawałek kartograficznej roboty. W skrócie, kogo unikać, na co uważać, gdzie i przy kim trzymać gębę na kłódkę. James może mieć rację w tej materii. Wolę więc zachować ostrożność.
Każda mapa do czegoś prowadzi — Lane zmrużyła oczy, znów przekręcając kark. Tym razem w drugą stronę — Sekty to parszywy temat, fanatycy są najbardziej szalonymi z ocalałych ludzi. W co wierzą? Czym są? Gdzie ich zbór, kto mu przewodzi?
A masz rację. Słyszałem, że ktoś na mieście też szuka tej mapy. Obcy spoza miasta. Tak jak i wy. Ale jeszcze nie wiem co to za jedni — Cantano niespodziewanie przyznał rację Ricie co do jej przypuszczeń. Ale widocznie nie wiedział o tym zbyt wiele.
A ten świrus to nie zawracałem sobie głowy jego imieniem. Ale mam coś lepszego — uśmiechnął się krótko i spojrzał na jednego ze swoich ochroniarzy — Przyprowadź Tybalda. Rzekł do niego, na co tamten skinął głową i wyszedł z tarasu do apartamentu a potem gdzieś jeszcze dalej.


W tym czasie Rita miała okazję się przyjrzeć tej pokawałkowanej mapie. Na oko widać było, że to mapa. Albo szkic jakiegoś terenu. Ale te kółka, krzyżyki, trójkąty, linie i różne szlaczki oraz przypisy brzmiące jak jakieś wierszowane cytaty nie były takie oczywiste. Wyglądało to na jakiś kod czytelny dla kogoś kto go znał. Bez tego to były tylko jakieś przypadkowe kreski.
Z pozoru mapa wyglądała dla Rity jak zbitek bazgrołów i obłąkańczych cytatów. Jednak, skoro interesowała tak wpływowego człowieka, to musiała być w niej zawarta jakaś wielka i cenna tajemnica. Specyfika wykonania sugerowała żylecie, że będzie problem z odróżnieniem oryginału od falsyfikatu. O ile Cantano nie zdradzi im istotnego klucza do zrozumienia różnicy.
To i tak bardzo cenna informacja señor, bo jeśli szukają jej obcy, to możemy czuć się w miarę bezpiecznie przy lokalsach, za to musimy uważać na gringos.
Po tych słowach udała się do barku i zrobiła sobie drugą whiskey sour.
Póki jeszcze nie ma Tybalda — powiedziała popijając drinka — To chętnie dowiem, jak odróżnić oryginalną mapę od podróbki lub fałszywej wersji. Bez obaw, może być to taki detal, który wystarczy wyłącznie do weryfikacji. Nie musi nam pan zdradzać sposobu jej odczytania.
Lane wycofała się pod ścianę, stając do niej plecami, aby móc obserwować pomieszczenie. Oparła się o nią plecami, zarzuciła kaptur na głowę dając odpocząć oczom od południowego słońca. Zagadką pozostawało dla niej jak Cantano wytrzymuje w tym przeklętym, diabelskim garniaku i do jasnej cholery nie ma na czole ni kropli potu. Umilała sobie czas obserwacjami i słuchała. Teraz nadeszła działka innych, nie miała się co wtrącać. Każdy miał swoją rolę do odegrania.
Quirke za to znalazła sobie całkiem kreatywne zajęcie. Zgarnęła ze stołu parę cukierków i zaciskając zęby uklękła na podłodze, trzymając się za bok. Pobladła przy tej czynności, dysząc ciężko przez nos, ale uśmiechała się radośnie, wlepiając zielone oczy w dwa czarne brytany. Zacmokała cicho, a psy postawiły uszy i przyglądały się jej czujnie.
No cześć, nie bójcie się — lekarka powiedziała łagodnym tonem, turlając w ich stronę słodkie kulki. Te potoczyły się po podłodze i zaraz zostały zjedzone, znikając w zębatych paszczach. Blondynka podtoczyła dwie kolejne, wabiąc zwierzaki do siebie, aż znalazły się na tyle blisko, że ostatnie słodycze mogły zjeść z wyprostowanej wierzchem do dołu dłoni.
Dobre pieski… takie dobre pieski. Śliczne… i jakie mądre — przez cichy głos przebijał się czysty zachwyt. W końcu ostrożnie położyła dłonie na czarnych grzbietach i już po chwili głaskała je czule, mierzwiąc lśniące futro palcami.
Tybald to mało latynoskie imię — na sekundę oderwała rozanielone spojrzenie od zwierzaków na rzecz ich właściciela — Tych obcych widziano gdzieś konkretnie, czy tylko dotarły do pana plotki?
Tak, Tybald to dość rzadkie imię w tym mieście — Cantano przyglądał się przez chwilę co blondynka wyprawia z jego psami. Ale jakoś nie interweniował. A gdy skończyła i razem z Ritą przyjrzały się tym papierkom ustawionych w obrazek tych bazgrołów no nie było to łatwe. Obie doszły do wniosku, że ta jedna większa plama to chyba miasto. Miami. Ale jak tak to by znaczyło, że te inne kreski, kropki i falki to muszą być poza Miami. Brakowało jednak skali by złapać jakąś odległość. Nawet kierunki świata nie były pewne. Więc mogło chodzić równie dobrze o miejsca odległe o 5 kilometrów jak i 50. Te wierszowane frazesy dla Rity brzmiały jak bezsensowny religijny bełkot. Lekarka znalazła podobieństwa do starotestamentowych psalmów. Czy raczej nawiązań językowych. Ale były jakieś dziwne. Zupełnie jakby dla piszącego były czytelne i wiedział o jaką wskazówkę czy aluzję chodzi no, ale dla kogoś obcego z niczym sensownym się nie kojarzyły. Ot jakiś ozdobnik fabularny jak niegdyś na starych mapach rysowano różne potwory i inne takie.


Cantano podniósł głowę, bo w apartamencie zrobił się ruch. Wrócił ten ochroniarz jakiego posłał po Tybalda. I pewnie wrócił z nim właśnie. No a ten nowy to wyglądał kompletnie z innej bajki. Zwłaszcza jak już wyszedł na taras i mogli mu się bliżej przyjrzeć.
Piękny dzień na czynienie prawości bracia — rzekł ten nowy, tonem jakim zwykle przemawiali różni kapłani. Wyglądał całkiem inaczej niż wszyscy inni. Cantano mógłby śmiało zjawić się w dowolnym lokalu Teksasu, Vegas czy Federacji by zawrzeć tam biznes. I pewnie by go wpuszczono bez mrugnięcia okiem. Jego ochroniarzy już niekoniecznie. Ale pasowali właśnie na silnorękich jakiegoś szefa. A całościowo bez trudu wtopiliby się w koloryt ulicy jaki widzieli tutaj od wczoraj. Nawet te dwie ślicznotki na leżakach pasowały do wizerunku siedziby jakiegoś ważniaka. A tacy lubili mieć takie kociaki na zawołanie a i dla podkreślenia swojego statusu. No ale nie Tybald. Tybald wyglądał całkiem z innej bajki. Miał długie włosy jak jakiś hipis. Do tego przepaskę wokół głowy. Długa, luźna koszula sięgała mu prawie do połowy ud. Do tego krótkie szorty i sandały na stopach. Więc wyglądał jak skrzyżowanie przedwojennego turysty i hipisa na wakacjach.
Oto Tybald — szef przedstawił tego nowego pozostałym gościom. Objął go pod ramię jakby byli przyjaciółmi — Tybald znał tamtego… Jak mu było?
Boss zaczął, ale urwał spoglądając pytająco na podwładnego.
Eliasz, senor — odparł niezwłocznie ten nowy.
O właśnie. Eliasz. Pamiętałem, że to takie imię jak twoje — Cantano pokręcił głową dając znać, że niekoniecznie ma zrozumienie dla takich dziwactw. Ale nie to było teraz istotne.
Tybald był w tej ich sekciarskiej bandzie. I może zidentyfikować prawdziwą mapę. Właśnie, zobaczy tą tutaj — puścił ex sekciarza i wskazał mu stół z pociętą, cukierkową mapą. Ten podszedł do niej i zaczął się jej przyglądać.
Niestety Tybald opuścił swoich kolegów w niezbyt miłej atmosferze. I już jakiś czas temu. Więc niestety nie wie, gdzie oni teraz są. Trzeba ich odnaleźć. Powinni być gdzieś w mieście czy okolicy — Latynos wyjaśnił jaka jest rola tego długowłosego no i kto mu rozróżnia mapy fałszywe od prawdziwych.
Mamy go zabrać ze sobą, czy przynosić mu każdą potencjalną mapę, na jaką się natkniemy? — brunetka zapytała Cantano.
Przy okazji Ritę zastanowiło w jaki sposób Miguel rozpoznał mapę, skoro do tego celu miał Tybalda. Może tylko blefował, a może były sekciarz nauczył go jak rozpoznać oryginał? Była to jednak kolejna zagwozdka, której nie było sensu poruszać z kontrahentem.
Siema Tybald — rzuciła w kierunku osobliwego osobnika, który zbliżył się do niej i Tamiel — Możesz nam coś powiedzieć o Eliaszu? Jak wygląda i co lubi, jaki jest jego charakter?
Bóg z tobą, Tybaldzie. Jestem Tamiel, niezmiernie miło mi ciebie poznać — Quirke przywitała się pogodną miną ze starszym mężczyzną i zamyśliła się, spoglądając na mapę. Oparła się lewą dłonią o blat, prawą wciąż przyciskając do boku.
To ktoś ważny, prawda? Eliasz... bardzo symboliczne imię, starohebrajskie. Pójdzie przed Panem w duchu i mocy Eliasza, żeby serca ojców nakłonić ku dzieciom, a nieposłusznych do usposobienia sprawiedliwych, by przygotować Panu lud doskonały.
Popatrzyła uważnie na rozmówcę i już miała się zamknąć, ale postanowiła zaryzykować.
"Bogiem jest Jah", "moim Bogiem jest Jahwe". Święty Kościoła katolickiego, prawosławnego, koptyjskiego, ormiańskiego i syryjskiego. Eliasz z Tiszbe, jeden z proroków Starego Testamentu żyjący w IX wieku przed Chrystusem w północnym państwie Izraela. Żaden z dawnych proroków nie jest tak często wspominany w Nowym Testamencie jak on. Wypełnienie oczekiwania eschatologicznego związanego z Eliaszem – wyrażonego w proroctwie Malachiasza 3,23-24 i tak obecnego w Izraelu czasów Jezusa. Pierwotny Kościół, w ślad za swym mistrzem związał z Janem Chrzcicielem... bądź i samą postacią Chrystusa Zbawiciela.
Lekarka westchnęła cicho.
Nie mógł przybrać tego imienia przypadkowo lub mu je nadano z jakiegoś powodu... proszę Tybaldzie, czy podzielisz się z nami swoją wiedzą na jego temat? Jak wygląda hierarchia w waszym kościele? Czym się zajmujecie i jakie dogmaty wyznajecie? Posiadając tę wiedzę... cóż. Najgorszym z możliwych nietaktów jest... pomstowanie na czyjąś wiarę, zaś ignorancja oraz niewiedza tego nie tłumaczą — uśmiechnęła się przepraszająco — Zwiększamy szansę, że nikogo niepotrzebnie nie obrazimy, ani nie urazimy tradycji oraz spuścizny wierzeniowej.
Co lubi, jakimi ludźmi zwykle się otacza? — spod ściany dobiegł cichy głos Federatki — Przyzwyczajenia, słabości? Preferencje? Alkohol, kobiety, chłopcy, dzieci? Czy asceza? Ulubione miejsca medytacji albo innej zadumy? Narkotyki? Najbliżsi zausznicy? Znaki charakterystyczne?
Nie, nie, nie, oni znają Tybalda więc jak was zobaczą razem to wszystko na nic. Musicie ich odnaleźć i dostać się tam i zdobyć mapę sami — Cantano zaczął od tego co wydało mu się najważniejsze. Czyli jak to widzi dalszy przebieg tej misji.
Z tego samego powodu nie pracujecie dla mnie. Dostarczyliście mi przesyłkę, zapłaciłem wam i na tym się skończyło. Nie będziecie tu więcej przychodzić. Black Jack będzie waszym kontaktem. Pokaże wam nasz domek dla gości. I z nim będziecie dogadywać szczegóły — latynoski biznesmen wskazał na swojego oficera i ten pokiwał głową, że się tym wszystkim zajmie.
I to nie ma wiele czasu. Pojutrze jest Dzień Pamiątek. Takie święto. Będzie zamieszanie, świętowanie no i to chyba najlepsza okazja by się tam dostać i coś zdziałać.
Tybald podniósł głowę włączając się do tej rozmowy.
A to fałszywka — wskazał na rozłożone na blacie papierki po cukierkach.
To już wy sobie pogadajcie na spokojnie. Black Jack was zabierze do tego domku dla gości. No i wypłaci wam za tą przesyłkę — szef widząc na co się zanosi chyba nie chciał ingerować w szczegóły jakie powinni już dogadać z ex-sekciarzem.
 

Ostatnio edytowane przez Alex Tyler : 03-10-2021 o 17:58.
Alex Tyler jest offline  
Stary 13-11-2020, 23:45   #47
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Tura 07 - 2051.03.03; pt; zmierzch

Czas: 2051.03.03; pt; zmierzch
Miejsce: Miami; Downtown; dom gościnny Cantano
Warunki: wnętrze mieszkania, jasno, cicho, ciepło na zewnątrz jasno, deszcz, łag.wiatr, chłodno





Senior Cantano okazał się słownym człowiekiem. Jak obiecał, że za dostarczenie paczki zapłaci pół kafla to tyle zapłacił. Nawet jeśli bez ostrzeżenia zamiast jednego Murzyna z bielmem na oku pojawiło się pół tuzina dostawców tej paczki. A jak obiecał, że jeden z nich otrzyma połowę zapłaty jako pokrycie strat jakie wywołała śmierć Alonso to i tak się właśnie stało. Cała piątka dostała po całej torbie wypłaty a torba zabójcy Alonso była wyraźnie mniejsza i lżejsza.

Sam boss żyjący w wieżowcu pod samymi niebiosami oczywiście nie parał się czymś tak przyziemnym jak wypłacanie gambli zleceniobiorcom. Do biura wypłat zabrał ich Black Jack. Wyglądało jak okienko do wydawania kasy czy cennych fantów właśnie. Kraty, jakaś porysowana szyba, sądząc po grubości może nawet pancerna. A po drugiej stronie jakiś starszy, chuderlawy typek. Pierwszy do niego podszedł porucznik szefa i pogadał chwilę wskazując na grupkę jaką przyprowadził. No i trochę to trwało wydawanie tych fantów na wymianę.

Tak jak im przekazał razem z paczką stary Haynes połowa zapłaty była w żywności. Głównie suszone owoce, konserwy w słoikach, suszone mięso i ryby. Coś co nawet w takim klimacie można było zabrać na drogę i się nie przejmować, że dziś czy jutro się zepsuje. A druga połowa zapłaty była w czym innym. W tym wypadku w ołowiowym złocie. Więc była to tyleż cenna, uniwersalna co ciężka dola do dźwigania. Ale wybór mieli tu całkiem spory więc każdy mógł dobrać sobie takie ammo jakiego używał albo po prostu na wymianę. Dominowała amunicja do broni krótkiej, cywilnej i myśliwskiej. Właściwie przy wypłacie okazało się, że jak nie omieszkał wspomnieć Black Jack el jefe był z nich zadowolony więc kazał wypłacić bonus.

Potem była droga na dół. Znów schodami. I jakoś nie bardzo się sprawdzało, że niby łatwiej się schodzi niż wchodzi. Dla postrzelanych ciał to był jednak zauważalny wysiłek tyle pięter po tych schodach. Dobrze, że te painkillery od Tamiel jeszcze działały. Na dół dotarli już nieco zasapani ale cali. W recepcji powitało ich to samo towarzystwo. Czyli miła i przyjemnie uśmiechnięta Cindy i jej dwóch ponurych kolegów.

- Proszę, nic mu się nie stało. - powiedziała uprzejmie brunetka oddając samurajski miecz bladolicej Federatce z niemniejszą starannością niż ją od niej dostała. Pozostałym też wyłożyła na kontuar pozostawiony ekwipunek.

- To jedźcie za mną. - korzystając z okazji gdy goście pana Cantano zbierali swoje fanty Black Jack gdzieś poszedł i wrócił przez frontowe wejście. Okazało się, że służba u senior Cantano sprzyja motoryzacji na tyle, że przed frontem zatrzymał się jakiś pickup. Bynajmniej ani ładny, ani nowy, ani czysty. Raczej typowo użytkowy pojazd. Taki któremu nie straszny ani ubłocony asfalt ani polna droga przez dżunglę. Ale działał. Odpalił po chwili zmagania się kierowcy z silnikiem i jak już odpalił to ruszył całkiem sprawnie. Pomimo brudu i wgnieceń na zewnątrz James na słuch rozpoznał, że pod spodem ta druga maszyna jest całkiem niczego sobie. Black Jack też prowadził z werwą i bynajmniej nie kwalifikował się do miana niedzielnego kierowcy. Do jego terenówki wsiadł też Tybald i tak przejechali kawałek przez miasto pod chmurzącym się niebem popołudnia.

---


Dom gościnny okazał się kamienicą. Taką na kilka pięter jakie można było znaleźć wszędzie gdzie ośrodek miejski był na tyle duży by sobie pozwolić na kamienice. Takie były i Detroit, i w Nowym Jorku, St.Louis czy Vegas. No i widocznie w Miami też były. Ta na pierwszy rzut oka nie bardzo się różniła od innych zamieszkanych budynków. Może poza tym, że chyba miała wszystkie szyby w oknach co we współczesnym świecie wcale nie było tak oczywiste jak dawniej. No i w drzwiach i oknach były te charakterystyczne dla południa siatki chroniące przed wpadaniem owadów i innego syfu do środka.

Czarnoskóry mięśniak od Cantano nadal robił za przewodnika. Zaraz za drzwiami klatki schodowej była niewielkie okienko za jakim urzędowała jakaś starsza Azjatka. Pani Chang jak przedstawił ją ich przewodnik. A drogę w głąb budynku blokowała całkiem solidna krata jaką właśnie odblokowywało się kluczem albo zza tego okienka. System był prosty i całkiem niezły zapewniający sporą dozę bezpieczeństwa i prywatności lokatorom budynku.

- Dobra to macie te trzy mieszkania. To już się jakoś rozgośćcie. Możecie tu zostać przez parę dni. - obwieścił im Black Jack idąc korytarzem na drugim piętrze i po kolei otwierając trzy sąsiednie drzwi. W każdym zostawił klucz w drzwiach by goście mogli się zarządzić po swojemu. A na sześć osób, trzy mieszkania to było aż nadto miejsca. Widocznie to były typowe, kamieniczne mieszkania rodzinne więc w każdym było po dwie sypialnie, pokój dzienny, kuchnia, łazienka i tak dalej. Co prawda nie w takim standardzie w jakim widać było w apartamencie miejscowego ważniaka ale też i nie tak ascetycznie jak w 2018.

- Pani Chang zna się nieco na ranach. Jakby ktoś z was potrzebował. Za jakąś godzinę będzie obiad. - czarnoskóry mięśniak chociaż sprawiał wrażenie jakby całe życie tylko łamał podkowy gołymi rękami albo co najwyżej pokazywał gościom szefa gdzie jest wyjście okazał się jednak całkiem dobrym zarządcą i organizatorem. Albo to ten system tutaj po prostu tak sprawnie działał. Bo gdy mieli już nico czasu dla siebie, aby zająć sobie mieszkania, pokoje, łóżka, pooglądać kąty czy pogadać ze sobą bez ludzi nowego szefa usłyszeli pukanie. To była panna Chang. Młodsza i przyjemniejsza dla oka wersja pani Chang. Zapraszała na obiad jaki był na stołówce na parterze.

Obiad okazał się smaczny. Można było też skorzystać z okazji i porozmawiać na różne tematy we wspólnym gronie. Jak choćby podpytać Tybalda o tą jego sektę i całą resztę. Otóż niejako wracając do pytania Melody okazało się, że Eliasz, prorok Zaginionego Miasta nie ma żadnych preferencji i raczej go nie spotkają. Dlaczego? Bo już nie żyje. Albo odszedł. Czy zniknął. Tego nie był do końca pewny bo to działo się już po jego odejściu z sekty. Ale spotkał kiedyś jednego z kolegów i właśnie dowiedział się, że są w żałobie bo ich mistrz odszedł.

Tybald streścił też z nieukrywanym cynizmem na czym polega doktryna sekty obwieszczoną przez mistrza. Otóż dawno temu, znaczy pewnie przed wojną, była sobie rasa nadludzi. Piękni, silni, młodzi, inteligentni, długowieczni i nie nękały ich choroby. Ale poza tym wyglądali jak zwykli ludzie i ukrywali się wśród nich. Ci dobrzy nadludzie chcieli podzielić się z ludźmi swoją wiedzą i możliwościami. Przygotowali więc Rebis. No ale wybuchła wojna wywołana przez zawistnych i maluczkich. Wojna pokrzyżowała nadludziom te wspaniałe plany. Więc ukryli ten Rebis. Właśnie w Zaginionym Mieście. Tego Rebisu i Zaginionego miasta właśnie szuka Cantano. Podobno ma być gdzieś tutaj. W okolicach Miami albo chociaż na Florydzie. I tu zaczynają się schody. Bo nikt nie wie dokładnie gdzie. Jedyną poszlaką są mapy sprokurowane przez Eliasza i jego uczniów. Niestety celowo czy nie to fałszywki lub bardzo nieudolne kopie. Ale w swoich skarbach po proroku sekciarze mają oryginalną, pierwszą mapę jaką Eliasz sporządził zaraz po przybyciu z Zaginionego Miasta. Właśnie tej mapy szuka Cantano. Już jedną czy dwie fałszywki zdobył a ta co była w papierkach po cukierkach była kolejną fałszywką. Ale potrzeba oryginalnej. A do tego potrzeba kogoś kto ją zdobędzie. A by to zrobić trzeba odnaleźć siedzibę właściwej sekty. Bo sekt w Miami jest sporo co nie ułatwia poszukiwań.

- I w tą niedziele jest okazja. To będzie Dzień Pamiątek. Czyli oglądanie gratów jakie zostały po Eliaszu. Będzie uroczystość, zamieszanie to będzie najłatwiej coś załatwić. Wam proponuję udać neofitów. Podszkolę was byście mówili co trzeba. Będziecie mogli powiedzieć, że przekonał was jeden z ich pielgrzymów i skorzystaliście z okazji by dotrzeć do źródła tej wiary. To wyjaśni dlaczego jesteście tacy zieloni w sprawach ich wiary i powinni was wpuścić do siebie. Będziecie też mogli wziąć udział w celebracji Dnia Pamiątek no i się tam pokręcić za tą mapą. - tak jakoś Tybald przedstawił pomysł aby nowi w mieście mogli dostać się do siedziby sekty i wykonać swoje zadanie. I chociaż mniej więcej o co chodzi z tym Rebisem, Zaginionym Miastem, mapami i całą resztą. Mówił całkiem przekonywująco i jak były pytania to starał się wyjaśnić wątpliwości. Chociaż gdy demonstrował Dobrą Mowę sekciarzy czyli ich slang jakiego nauczył ich mistrz to brzmiało jak sekciarski bełkot. Coś o wciórności, cknieniu za grzechy i Sodomii. Z Sodomią była przynajmniej prosta sprawa bo tak Eliasz i jego uczniowie nazywali Miami. A ich mieszkańców sodomitami. Black Jack dodał, że jego ludzie wciąż szukają siedziby sekty no i ma nadzieję, że znajdą. Czasu było mało jak się piątek zbliżał do wieczora a w niedziele wypadało się pojawić w tej siedzibie. Na razie jednak zabierał się stąd ale miał wrócić gdzieś za dwie godziny by zabrać panny na kolację do “Metropolis”. W międzyczasie się rozpadało i deszcz tłukł o szyby.



_______________________


Mecha 07

żar tropików; Rita: Kostnica 6 > nic
żar tropików; Melody: Kostnica 9 > nic
żar tropików; Tamiel: Kostnica 1 > nic
żar tropików; James: Kostnica 13 > nic
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline  
Stary 20-11-2020, 21:17   #48
 
Umai's Avatar
 
Reputacja: 1 Umai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputację
Czas: 2051.03.03; pt; popołudnie
Miejsce: Miami; Downtown; dom gościnny Cantano

Słuchanie rewelacji Tybalda była dla Quirke jak popołudnie ze starym Simonsem w barze w Kansas. Stary pijak też opowiadał cudowne legendy i mity, mając dar do snucia opowieści… ale opowieść sekciarza różniła się tym, że ktoś w teraźniejszości wciąż w to wierzył. Stary eremita mówił, a zielone oczy lekarki robiły się coraz większe. Próbowała zapamiętać jak najwięcej, ale lęk że przeoczy coś ważnego był za silny. Wreszcie więc poprosiła, czy mężczyzna nie skorzystałby z gościny i nie dostał do rana, gdzie jeszcze raz i na spokojnie powtórzą najważniejsze doktryny dziwnego kultu, by lepiej wczuć się w rolę już bez wizji pośpiechu nad karkiem. Po części ogólnej blondynka poszła na piętro do pokoju który zajęli razem z Grimem. Krzywiąc się ściągnęła sukienkę i siadając na krześle przysunęła do siebie torbę medyka. Z południowej strzelaniny została do wyjęcia jeszcze jedna kula.

Po Tybaldzie trudno było poznać czy ucieszyło go czy nie to zaproszenie do nocowania w tym domu. Ale po chwili zastanowienia zgodził się. Lekarka więc z czystym sumieniem mogła wejść po schodach na górę, do tego mieszkania jakie sobie wybrali z Dannym. Sam ranger wpadł do środka zaraz po tym jak ona sama wróciła do pokoju i właśnie szykowała sobie torbę i całą resztę.

- Co robisz? - zapytał odgadując chyba, że po coś wzięła tą swoją torbę i do czegoś się przymierza. A nikogo prócz nich tu nie było.

- Muszę wyjąć kulę, zdezynfekować ranę i ją zaszyć - odpowiedziała spokojnie, zabierając się do rozwiązywania bandaża na brzuchu, ale zatrzymała się w pół ruchu i schyliła ze stęknięciem do torby - Tam w zaułku nie miałam na to czasu, widziałeś Jamesa, Rita i Melody. Potrzebowali pomocy, nie wypadało abym przejmowała się sobą, skoro byli inni ranni. - wyprostowała się, kładąc na stoliku obok świeżą paczkę gazy, jodynę, szczypce i igłę z nicią - Nalejesz mi proszę… czegokolwiek z alkoholem? To nie będzie przyjemne.

- Jasne. - powiedział nieco przejętym tonem. I aby to chyba zatuszować szybko poszedł do kuchni. Coś tam w pośpiechu grzebał w końcu wrócił z jakimś kubkiem w ręku. Nalał do niego płynnego dezynfektyku i postawił na stole obok lekarki.

- Pomóc ci jakoś? - ni to zapytał ni zaproponował widząc na co się zanosi.

Dziewczyna rzuciła mu czuły uśmiech i wzięła kubek, przechylając go na raz. Ledwo to zrobiła sapnęła, kaszlnęła w pięść i wypuściła powietrze.
- Już pomogłeś, dziękuję - odstawiła naczynie obok szczypiec - Jeśli mogę mieć prośbę… potrzebuję pomocy. Nie mam się w co ubrać na wieczór - wskazała zakrwawiony ciuch na łóżku. Danny wyglądał na zdenerwowanego, nie chciała go męczyć i stresować - Skoczysz na miasto i kupisz mi coś? Sukienkę, najlepiej białą i żeby zakrywała plecy i ramiona. Taką jak ta stara. Jeśli ją weźmiesz i pokażesz w sklepie będą znali rozmiar.

Wydawało się, że Teksańczyk albo słucha niezbyt uważnie albo jest tak przejęty sytuacją, że reagował z opóźnieniem. Bo w pierwszej chwili zgodnie pokiwał głową ale wpatrywał się w te opatrunki na brzuchu Tamiel. Potem spojrzał na tą starą sukienkę ale dość machinalnie i podobnie pokiwał twierdząco głową. Wreszcie coś zaczynało chyba docierać bo zmrużył brwi jakby coś mu tu nie pasowało.

- Zaraz, zaraz… Co? - zapytał lekko potrząsając głową i patrząc pytająco na blondynkę siedzącą przy stole. Jeszcze raz spojrzał na pobrudzony i pokrwawiony kawałek materiału jaki wcześniej Tamiel założyła na siebie jeszcze w 2018. - Jaka sukienka? - zapytał jak najbardziej poważnie.

- Skoczysz na miasto i kupisz mi nową sukienkę, proszę? - powtórzyła spokojnie zapierając się łokciem o stół i wstała - Nie mogę iść na tą kolację w brudnym ubraniu, nie wypada. Poszłabym sama, niestety nie wyrobię się z opatrywaniem, myciem i resztą. Dlatego potrzebuję twojej pomocy.

- To… Mam pójść po sukienkę? - zapytał jakby nadal nie mógł uwierzyć, że go o to prosi. Spojrzał jeszcze raz na leżący kawałek materiału jakby liczył, że w nim lub pod nim znajdzie się jakieś drugie dno czy coś podobnego. No ale widocznie nie znalazł. Wzruszył więc ramionami. - No dobra. Pójdę po tą sukienkę. - wzruszył jeszcze raz, zgarnął leżący kawałek materiału i ruszył w kierunku drzwi wyjściowych.

Blondynka przechwyciła go w połowie drogi, obejmując mocno w pasie.
- Dziękuję, nie wiem co bym bez ciebie zrobiła. Zawsze mnie ratujesz - przytuliła się, patrząc ufnie na jego twarz i nagle zrobiła czujną minę - Danny… wszystko w porządku? Nie martw się, nie o mnie. Jest dobrze, wszystko w porządku bo jesteś cały.

- Jasne. Wszystko w porządku. - powiedział krótko i skinął głową. - Kupię tą sukienkę i wrócę. Uważaj na siebie. - powiedział wyplątując się z jej objęć i wznowił marsz do drzwi prowadzących na korytarz.

Rzeczywiście, było w porządku. Tak bardzo, że nagle atmosferę dało się ciać nożem. Quirke stała przez chwilę skamieniała pośrodku pokoju, poruszając niemo wargami.
- Stój Danielu Toth - zebrała się w sobie i wlepiła wzrok w jego plecy - Nie wyjdzie pan stąd w ten sposób.

- To mam iść po tę kieckę czy nie? - zatrzymał się, odwrócił i uniósł nieco brudną sukienkę jaką dopiero co zgarnął z podłogi.

Stojąca w pokrwawionej bieliźnie dziewczyna miała wrażenie, że ręce opadły jej do podłogi. Zapewne powinna uderzyć w zirytowany ton, żądać wyjaśnień i tego, aby ranger wydusił z siebie o co mu chodzi… tylko znała go na tyle, by wiedzieć że nie jest w tym dobry i podobną praktykę dało się już podciągnąć pod znęcanie.
- Tak, bardzo cię o to proszę… ale za chwilę, nie tak. Nie kiedy widzę, że nie jest w porządku - pokręciła głową, podchodząc i stanęła przed nim, kładąc mu dłonie na ramionach - Wyjaśnijmy sobie jedno, dobrze? To że idę tę nieszczęsną kolację z Melody i panem Cantano nie oznacza tego, co w tej chwili chodzi ci po głowie. Obiecał że popyta wśród swoich ludzi o doktora Howarda, Mildred i Sandy, to kurtuazyjne spotkanie. Biznesowe. Tylko i wyłącznie. Spotkanie po którym wrócę do ciebie, bo tylko ciebie chcę, nikogo innego. Żadne garnitury, złota biżuteria, wieżowce i najbardziej wymyślne kolacje tego nie zmienią. Chcę ciebie, domku pod Kansas i wspólnej starości. Rozumiesz?

Nie odpowiadał przez dłuższą chwilę. Miął w rękach ten pobrudzony kawałek jasnego materiału, popatrzył w okno, w końcu znów wzruszył ramionami. - No. No dobra. Po prostu… - zaczął mówić coś z czym się zmagał ale urwał. - Po prostu załatw co masz do załatwienia i wracaj. Dobra? A ja spróbuję znaleźć coś takiego. - powiedział gdy chyba ta największa gula złości jakoś uleciała gdy usłyszał zapewniania blondynki. Niemniej aż tak od ręki wszystko nie chciało z niego zejść za jednym zamachem. Ale już mówił i wyglądał bardziej jakby nie wszystko szło po jego myśli. No ale już nie tak jakby na jego oczach umawiała się na randkę z innym facetem.

- Dobra, postaram się dowiedzieć czego się da i wrócić najszybciej jak to możliwe - obiecała od razu, czując ulgę. Znowu się do niego przytuliła, patrząc do góry na pochmurną twarz. Musiała go przekonać, że nie biorą udziału w opowieści w której zły, bogaty plantator zawraca w głowie dziewczynie dzielnego kowboja przez co ta pakuje się i idzie mieszkać do jego rezydencji pośrodku pól obrabianych przez imigrantów i kiepsko opłacanych robotników. Albo niewolników, bo na Południu wciąż zdarzały się również takie przypadki.
- Postaram się też nie sprowadzić żadnej nadprogramowej kelnerki, ale tego akurat obiecać nie mogę. Znasz mnie, z tym bywa różnie - postawiła na lżejszy ton, uśmiechając się łagodnie - Jeśli wciąż chcesz, rozejrzyj się za obrączkami i księdzem. Kocham cię i myślę że doktor Toth brzmi o wiele lepiej niż doktor Quirke.

- Oj no… - w końcu się uśmiechnął. I nawet machnął ręką jakby ta niedoszła kłótnia wcale nie miała miejsca albo chociaż znaczenia. Też ją objął i pocałował. - Dobra. To idę po tą kieckę. Bo to trochę mało czasu. No to… To będę już szedł. - powiedział odklejając się od niej i zamachał tą trzymaną sukienką jaką miał zabrać na rozmiar, wzór i całą resztę.

Odchodził ponownie, teraz już wydawał się udobruchany zapewnieniami partnerki. Pożegnali się jak na parę przystało, a potem lekarka zamknęła za nim drzwi. Dopiero wtedy pozwoliła sobie przycisnąć ręką bandaz na brzuchu i krzywiąc się wróciła na krzesło. Rana bolała jak diabli, leki przestawały działać. Ale pokazywanie że jest źle byłoby jedynie robieniem kłopotu najbliższym, a nie w tym rzecz.


 

Ostatnio edytowane przez Umai : 20-11-2020 o 23:45.
Umai jest offline  
Stary 20-11-2020, 23:42   #49
 
Witch Slap's Avatar
 
Reputacja: 1 Witch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputację
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=p01JCCdbFgo[/MEDIA]
Czas: 2051.03.03; pt; popołudnie
Miejsce: Miami; Downtown; dom gościnny Cantano

Praca dla żmija z wieży miała niezaprzeczalne plusy. Pomijając wypłatę z premią uznaniową, głównie Lane ucieszył przypisany kąt z michą i praniem. Nienawidziła prać, w domu miała od tego służbę. Niestety w drodze musiała liczyć tylko na własne ręce. Karygodne. Jednak nie kwestie porządkowe zajmowały jej uwagę. Do wyznaczonej kolacji zostało niewiele czasu i nieważne jak negatywne emocje spotkanie w Federatce budziło, wypadało się przygotować, a skoro przygotować… nie zdąży załatwić czegoś równie istotnego. Dlatego zanim zajęła się doprowadzaniem do szlacheckiego porządku, zaczaiła się w cieniu korytarza między mieszkaniami. Wyłoniła się dopiero kiedy ujrzała cel zasadzki, choć pierwszy rozległ się jej głos.
- Grim. Na słowo - cichy szept mógł się wydawać natarczywy - Jeśli łaska.

- Tak? - nagły ruch głowy kowboja świadczył, że chyba znów udało jej się go zaskoczyć. Chociaż tym razem nie w rozmowie. Ale podszedł do niej i zagaił do niej pytająco czekając co ma za sprawę do niego.

- Jakie masz plany na wieczór? - zadała pytanie, przyglądając mu się zmrużonymi oczami - Kiedy ja i twoja gołębica wyfruniemy na kolację.

- No właściwie to nie wiem jeszcze. - Teksańczyk skrzywił się nieco co sugerowało, że spotkanie obu a przynajmniej Tamiel z tym ich nowym szefem co miał władzę, pieniądze i wygląd w jakimś klubie w mieście nie przeszło mu zbyt łatwo. - Pokręcę się tu czy tam. Nie wiem jeszcze. A co? - zapytał na koniec wzruszając ramionami i patrząc pytająco na bladolicą.

Bladolica pokiwała głową i przełamując się wyciągnęła dłoń do przodu. Tym razem jednak nie wykonała gestu do oddania hołdu pocałunkiem a po prostu poklepała kowboja po ramieniu.
- Masz moje słowo, że zrobię wszystko co w mojej mocy, aby nic jej się nie stało, a w razie konieczności stanę między nią i zagrożeniem - powiedziała cicho, patrząc mu w oczy z powagą - Wróci do ciebie, to tylko kolacja ze żmijem. Musi wyczuć z kim ma do czynienia… taka Maskarada, nieistotne - skrzywiła się - Chcę cię prosić o przysługę. Dziś wieczorem u Diego pojawi się blondyn… ten z którym ostatnio opuściłam bar, William - westchnęła cicho - Będę niezmiernie zobowiązana, jeśli przekażesz mu, by tu przyjechał i na mnie poczekał. Mieliśmy... - zagryzła wargi, przymykając oczy. Dwa krótkie oddechy i wróciła do dumnego prostowania karku oraz kamiennej miny - To mój przewodnik, więc przy okazji możesz go wypytać o drogę na plażę, albo cokolwiek co ci przyjdzie do głowy. Szkopuł w tym, że nie za dobrze mówi po angielsku. Barman albo hotelarz z 2018 nadadzą się na tłumaczy i… będę bardzo - sapnęła, urywając w pół zdania.

- Ten blondyn? Pamiętam. William? Dobra. I tak nie mam co innego do roboty. - kowboj odparł nadal nieco skwaszonym tonem. Chociaż o Williamie mówił tak jakby rzeczywiście zdawał sobie sprawę o kogo chodzi.

- Do wieczora jeszcze trochę czasu jest. Jak się nie spotkam to zostawię wiadomość u Diego. - powiedział zerkając na okno na końcu korytarza. Rzeczywiście było jeszcze jasno jak w dzień ale i jasne było, że dzień się już kończy.

- I nie wiem co on chce od Tami. Jak to spotkanie w interesach to czemu nie zaprosił nas wszystkich? Nie mów, że go nie stać. Właściwie na początku zaprosił tylko ją. Potem dopiero ciebie. - jakoś temat wieczornego spotkania obu koleżanek z Cantano sam mu wrócił. I chyba go kłuł na całego. Może więc i lepiej jakby miał jakieś zajęcie na ten wieczór.

- Dziwisz mu się? - czarna brew podjechała na środek czoła w wyrazie konsternacji, szlachcianka założyła ręce na piersi - Prawdziwy klejnot lśni nawet wtedy, gdy wytarzasz go we krwi i błocie. Powinieneś najlepiej wiedzieć jakie wrażenie potrafi wzbudzić twoja kobieta - uśmiechnęła się lewym kącikiem ust - Ale pocieszę cię, chodzi o ciekawość i przede wszystkim interesy. Nie będzie to przyjemna kolacja z romantycznymi świecami. Bardziej jak… taniec na linie nad basenem głodnych piranii. - zrobiła krótką przerwę, patrząc w głąb korytarza i dorzuciła cicho. - On coś chce, zapewne ubić intratny interes. Mam paskudne wrażenie, że zarówno Anioły od Tamiel jak i moja siostra są u niego w hm - skrzywiła się, wracając do obserwacji rangera - W gościnie u tego żmija. Zostaje nam zrobić dobre wrażenie i zawrzeć umowę na tyle satysfakcjonującą włodarza, by zechciał ich uwolnić. Bądź wskazać miejsce, gdzie są… goszczeni. Nie musisz być zazdrosny… szczerze powiedziawszy to ja zazdroszczę tobie. I dziękuję. Za Williama.

- Nie ma sprawy. To mówisz, że to ma być jakiś deal? Taki niebezpieczny? To może jednak pojadę z wami? Tak na wszelki wypadek. - brunet wydawał się skonsternowany tą całą sytuacją i miotał się od jednej opcji po drugą. Nawet jakby to nie chodziło o jakieś romantycznie spotkanie z podejrzanym kontekstem damsko - męskim to i tak Melody przedstawiła to jakby jednak było podejrzane. To też chyba kowboja nie uspokajało. Chociaż chyba mniej niż jakaś schadzka Tamiel z kim innym.

- Nie do końca niebezpieczny. Gdyby miał w tym interes Cantano zrobiłby swoje już tam w wieżowcu. - Lane go uspokoiła. Próbowała w każdym razie - Raczej kurtuazyjna rozmowa ze żmijem, chociaż jak ze znarowionym koniem, albo dziką pumą. - wzruszyła ramionami żałując że w ogóle podzieliła się wątpliwościami - Zachowamy ostrożność i będzie dobrze. Nie obawiaj się, akurat twoja gołębica wie jak rozmawiać z lwem aby jej nie pożarł. Zabaw się w tym czasie, wyszalej. Bardziej przydasz się nam wypoczęty, niż ciągle spięty. Popytaj Williama, jeśli go złapiesz.Na pewno ci wskaże dobre miejsca do degustacji miejscowych specjałów - skończyła w duchu śmiejąc się z zawoalowanych kontekstów.


Kiedy czas naglił, zegar tykał z częstotliwością karabinu maszynowego i zanim się człowiek zorientował, nadchodziła wytyczona godzina. W tym wypadku dudnienie zegara w przedpokoju zwiastowało konieczność wzięcia udziału w kolacji ze żmijem tak piekielnie uroczym i pociągającym, jak niebezpiecznym i wyrachowanym. Do owego spotkania Melody przyszykowała się sumiennie, zaczynając od odświeżenia sukni, poprzez cały rytuał zabiegów upiększających. Umyła i rozczesała długie do pośladków czarne włosy, dając im swobodnie opadać na ramiona. Twarz pociągnęła białym jak mąka pudrem, umalowała starannie na czarno oczy. Wykonturowała usta, nadając im wygląd dwóch płatków sadzy na śnieżnej powierzchni brody. Malowała się, pomstując po raz kolejny na brak służby, która powinna się tym przecież zajmować. Bez ich pomocy cała procedura trwała dwa razy dłużej, ale gdy skończyła, Federatka była zadowolona z efektu. Przeglądając się w lustrze widziała trupio bladego upiora, odzianego w wydekoltowaną, koronkową suknię z rozkloszowanymi rękawami, wąską talią przechodzącą drobnymi zdobieniami aż do kolan, gdzie zmieniała się w tiulowy, syreni ogon. Całość otulał całun czarnych włosów, a obrazu dopełniała kolia oplatająca szyję ciemnym złotem i kameą z czaszką, osadzoną wśród drobnych czarnych piór, stylizowanych na skrzydła ćmy. Dziewczyna poprawiła jeszcze czarna szminką usta i ostatni raz sprawdziła czy pasujący kolorystycznie manicure nigdzie nie odprysnął. Przeczesała też włosy palcami upewniając się, że ukryte tam niewielkie ostrze dobrze leży. W końcu zgarnęła niewielką torebkę i koronkowy wachlarz, stukając wysokimi obcasami do wyjścia na korytarz. Zatrzymała się przed samymi drzwiami, biorąc porządny wdech, a potem uniosła dumnie brodę do góry i wytoczyła majestat do ludzi. Podobna duchowi przepłynęła korytarzem i w dół po schodach, stając przed wyjściem, gdzie umówiła się z Black Jackiem i Quirke.

Nie czekała długo, zaraz na schodach rozległy się szybkie kroki dwóch par nóg z czego jedne szły ciężko, a drugie drobiły na obcasach. Medyczka zeszła uczepiona ramienia Grima i uśmiechała się do niego radośnie. Też dało się poznać, że przed lustrem spędziła dłuższą chwilę, znów miała lekki makijaż, ułożone w miękkie fale włosy i krótką, białą sukienkę do połowy uda z bufiastymi rękawami oraz koronkowymi wstawkami, chociaż nieco inną niż ta rano i bez plam krwi albo dziur po kulach. Jedyną ozdobą był złoty krzyżyk na szyi, z jakim się nie rozstawała. Na widok Melody zatrzymała się na chwilę, robiąc wielkie oczy.
- Och… cześć - zamrugała. Do tej pory widywała szlachciankę w wersji służbowej. Różnica była kolosalna. - O rany, ale ślicznie… nie gorąco ci? - palnęła pierwsze co jej przyszło do głowy.

- Tamiel. Grim - czarnowłosa kiwnęła im głową na powitanie i zaraz zmarszczyła czoło, po czym pokręciła głową - Oczywiście że tak, ale głośno nie wypada tego damie przyznać - uśmiechnęła się oczami i wróciła do powagi - Dobrze wyglądasz. Naprawdę musisz kiedyś przyjechać do nas na dwór. Odnajdziesz się.

- Bardzo chętnie, obawiam się jednak że na razie… mamy trochę napięty grafik - śmiejąc się blondynka przytuliła mocniej rangera i dalej nadawała wesoło spod jego ramienia - Potem za to pewnie przez rok czy dwa nas uziemi w Teksasie.

Czarna brew uniosła się do góry, Federatka przeniosła uwagę z lekarki na rangera i obserwowała ich w ciszy. Ich wzajemne relacje zmieniały się regularnie, a ona obserwowała ten postęp od kilku tygodni, a do ślepych wron nigdy by siebie nie zaliczała. Nie dało się przegapić że dwa gołębie od początku fruwały wokół siebie, a im więcej czasu mijało, tym ciaśniejsze kręgi zataczały, aż w końcu przysiadły na jednej gałęzi, absolutnie nie przejmując się niczym, poza gruchaniem do siebie i spijaniem z dzióbków. Przeszły chyba nawet do wicia wspólnego gniazda.
- Rozumiem. Rodzina to nie tylko krew. To ludzie, którzy cię kochają. Ludzie, którzy cię wspierają. - odezwała się cicho, mrużąc czarne oczy - Winszuję i moje gratulacje - skłoniła lekko głowę. - Czuję się zaproszona na chrzciny. Jeśli mogę dać radę od serca - popatrzyła na nich oboje - Teksas nie różni się Federacji, łączy nas zamiłowanie konwenansów. Oraz stygmatyzowanie tych, którzy wychodzą poza przyjęte prawa i obyczaje.

- Dzięk… dzięki Melody - lekarka zrobiła się czerwona, ale uśmiechała się od ucha do ucha, gapiąc na rangera maślanym wzrokiem - Myślimy o plaży, tylko nie było czasu nic przygotować… ale to potem. - sięgnęła do torby wiszącej na ramieniu Grima i wyjęła z niej małą, biała tabletkę którą podała bladolicej. Sama też jedną połknęła, korzystając z manierki rangera.

Wraz z zapadającym, wieczornym zmierzchem dał się słyszeć odgłos silnika nadciągający ulicą. A w końcu przed frontem kamienicy zatrzymała się czarna fura. Taka, że Danny znów miał minę czy to na pewno dobry pomysł by puszczać Tamiel na takie spotkanie.

[media]http://cnet3.cbsistatic.com/img/Xk3UxpcGFh-6elDdqL_eBp4nbB0=/2020/03/11/606e11ab-5161-48db-a35b-b3b15e6b5a95/ogi1-2020-rolls-royce-cullinan-black-badge-006.jpg[/media]

Drzwi otworzyły się i wyszedł z nich kierowca. Kierowca wydawał się jak z innej bajki. Chociaż Black Jack wydawał się jakiś schludniejszy niż gdy zostawiał ich ze dwie godziny wcześniej. Samochód, porządnie utrzymany, czarny suv też mógłby być wizytówką każdego ważniaka na tym kontynencie. Od ludzi pana prezydenta w Nowym Jorku przez federackich arystokratów aż po teksańskich potentatów.

- Chcecie pojechać czymś takim? - Danny nieco zbladł widząc czym Black Jack przyjechał po jego koleżanki. Ale Black Jack nie bardzo dał im czas na reakcję. Otworzył drzwi i spojrzał na całe zgromadzenie.

- Gotowe? No to zapraszam na pokład. - uśmiechnął się bielą zębów widząc obie panie gotowe do odjazdu na wieczorne spotkanie z szefem.

Oczywiście człowiek trzymający w garści większość miasta nie mógł być kojarzony z rozklekotanym Wranglerem. Pod dom podjechał więc Rolls-Royce z przyciemnianymi szybami na tyle i kolorem idealnie pasującym do kreacji Upiorzycy.
- Ujdzie - Federatka mruknęła cicho pod nosem i z gracją podpłynęła do auta, gdzie zasiadła na tylnej kanapie, wpierw pakując tam tyłek, a potem nogi. Na koniec zawinęła tren sukni, aby nie przyciąć go drzwiami. Jednym ruchem rozłożyła wachlarz i patrząc do przodu chłodziła bladą twarz. Szkoda było półtorej godziny spędzonej przed lustrem zniwelować strużkami potu rozmazującymi makijaż.

Quirke za to stała speszona, łypiąc na furę cielęcymi oczami. Nie pamiętała, aby wcześniej kiedykolwiek widziała z tak bliska podobną maszynę, a co dopiero jechać w środku…
- Dobry wieczór Black Jack - przywitała Murzyna ciepłym uśmiechem, stawiając wpierw na dobre wychowanie. Dygnęła mu też krótko, zanim nie ogarnęła się do końca. Nie mogła robić przykrości Danny’emu, który i tak wystarczająco się denerwował, że jedzie do Metropolis bez niego.
- Widzisz kochanie? - zwróciła się do kowboja, zarzucając mu ramiona na szyję - Na pewno będziemy bezpieczne, nie musisz się martwić. Widzimy się potem - pocałowała go czule, przy okazji gładząc po włosach.

- Powodzenia. - kowboj powiedział jakoś bez przekonania. Za to uściskał ją gorąco jakby się bał, że to ostatni raz. J do ostatniej chwili wahał się czy jej jednak nie zatrzymać. - I wracajcie jak będzie po wszystkim! - zawołał jak odzyskał już werwę gdy obie siedziały już na tylnej kanapie vana.
 
__________________
'- Moi idole to Kylo Ren i Ojciec Dyrektor.'
Witch Slap jest offline  
Stary 21-11-2020, 00:45   #50
Młot na erpegowców
 
Alex Tyler's Avatar
 
Reputacja: 1 Alex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputację
Rita razem z resztą drużynki dotarła za przewodnictwem Black Jacka do kamienicy, gdzie mieli się zadekować. Okolica wyglądała całkiem nieźle, a i we wskazanych pokojach dość szybko udało jej się zadomowić. Musiała przyznać, że początki współpracy z Cantano, poza drobnym wypadkiem z Alonso, prezentowały się całkiem obiecująco.

Po zaznajomieniu się z pokojem oraz poznaniu pani i panny Chang złodziejka artefaktów skupiła się przy stole razem z towarzyszami, by wysłuchać gadaniny Tybalda. Chociaż większość z tego co mówił, brzmiało jak kompletny nonsens, to słuchała niezwykle uważnie. Jako łowczyni skarbów wiedziała, że właśnie w takich legendach, jak ta którą zaprezentował im były sekciarz, często tkwiło ziarno prawdy, które mogło prowadzić do prawdziwych cudów i egzotyków. Poza tym, jeśli mieli znaleźć tego Eliasza, to każda informacja mogła być pomocna, choćby była pokryta istnym stekiem bzdur. No i nie wydawało jej się, żeby ktoś taki Cantano gonił za kotem w worku. Widocznie miał jakieś konkretniejsze przesłanki za tym, że świr mógł trafić na coś wyjątkowego. Czymkolwiek by nie było w rzeczywistości te "Rebis".

Datą graniczną na wykonanie pierwszego etapu zlecenia było święto "Dzień Pamiątek". Do tego czasu Rita i jej ekipa powinni mieć już jakiś namiar na siedzibę sekty. Były więc tylko dwa dni na jej znalezienie. Zależnie od tego jak dobrze czubki się kryły mógł to być czas za krótki, albo aż nadto wystarczający.

W końcu Black Jack musiał się zabrać z powrotem do szefa, ale obiecał, że wróci po Quirke i Melody, by zgarnąć je wozem na umówione spotkanie. W międzyczasie strasznie się rozpadało, deszcz wręcz agresywnie tłukł o szyby. Od kiedy tylko położyła ręce na nagrodzie, Rita planowała udać się na małe zakupy, ale w danym momencie, ze względu na zmianę pogody, musiała odczekać, aż negatywna aura osłabnie. Gdy tylko ulewa ustąpiła, rangerka ruszyła w kierunku miasta, po drodze rozpytując tutejszych o jakieś większe centrum handlu, gdzie można by zaopatrzyć się w dobry sprzęt.


W końcu udało jej się trafić do czegoś takiego. Wizyta na rozległym, krzykliwym targowisku nie należała do najprzyjemniejszych. Mimo że zbliżał się wieczór, nadal było tu bardzo gwarno. Chociaż dziewczyna włożyła to spory wysiłek, nie szczędząc swego uroku osobistego, nie udało się jeszcze znaleźć wszystkich rzeczy, które zawczasu zaplanowała nabyć. Zwłaszcza przenośnego komputera, czy celownika laserowego do pistoletu. Podstawowy sprzęt jednak szybko znalazła pośród plątaniny straganów, zwłaszcza lekarstwa, które na Florydzie były tanie niczym barszcz. Wszelkie dobra, jakie udało jej się dotyczas wyniuchać, wymieniła za garść naboi, skradziony zegarek i ponad jedną trzecią żywności, którą dostała za robotę u Cantano.

Kiedy zaczęło się robić już bardzo ciemno i nawet najbardziej chciwi handlarze zabrali się za składanie straganów, Rita ostatecznie dała za wygraną i postanowiła wrócić do swojego pokoju w kamienicy. Stwierdziła, że może innego dnia spróbuje zdobyć resztę fantów, które miała zaplanowane w głowie. Tymczasem jednak maszerowała błotnistą drogą ku domowi gościnnemu, w którym mogła się wreszcie wywalić na miękkim łóżku i odpocząć...


KUPUJĘ:
alef, bet, gimel = 1 porcja leku, biorę 20 porcji 120x0.25=30
2 zestawy baterii do latarki 4x5=20
4 rolki bandaży 4x5=20
kompas 5
2 filtry do maski przeciwgazowej 2x5=10
długopis i zeszyt 10+10=20
celownik kolimatorowy zamknięty - do łuku bloczkowego 60
paczka WD-Tabs 20x0.25=5
pendrive 24 gb 20
sprzęt do wspinaczki 25

RAZEM 215

ODDAJĘ:
88 g w żywność
3 g w amunicji 9x18 Makarow
7g pierścionek
117g 26 naboi .45 APC

RAZEM 215

 

Ostatnio edytowane przez Alex Tyler : 21-11-2020 o 00:50.
Alex Tyler jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 12:32.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172