Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 12-11-2020, 22:09   #44
Witch Slap
 
Witch Slap's Avatar
 
Reputacja: 1 Witch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputację
Doręczyciele i donosiciele - scena wspólna cz.1

Czas: 2051.03.03; pt; południe
Miejsce: Miami; Downtown; recepcja wieżowca Cantano

- Chcielibyśmy widzieć się z panem Cantano. Jesteśmy oczekiwani, choć jestem pewien, że nie ma nas w swoim grafiku spotkań - odpowiedział James uśmiechając się blado do recepcjonistki. Blado, bo i blado się czuł. Właściwie, to niewiele czuł. Noga, sztywna jak diabli zdążyła już zdrętwieć, a zabandażowane żebra pulsowały tępym bólem. Gdyby nie szpryca od Tamiel, kurier niechybnie przewróciłby się już dawno. Przezornie więc dokuśtykał do lady wspierając się na strzelbie, i jak tylko nadarzyła się okazja, oparł się łokciem o blat recepcji.

-Z panem Cantano? A kim jesteście? - dziewczyna przyjrzała się podpierającemu się o blat mężczyźnie bez koszuli. Pytała tak jakby faktycznie nie spodziewała się ich ujrzeć w swoim grafiku. Ale jednak zapytała na wszelki wypadek. Pewnie po to by wiedziała kogo szukać w swoim grafiku spotkań.

- Mamy przesyłkę, którą musi dostać osobiście. Do rąk własnych - James uśmiechnął się i poprawił kurtkę, by nieco osłonić zabandażowane miejsce.

- Przesyłkę dla pana Cantano? - recepcjonistka pokiwała głową uśmiechając się łagodnie i sprawdzając czy dobrze się rozumieją. - No dobrze. Ale kto? Co to za przesyłka? - wróciła do pytania o identyfikację nieznajomych jej ludzi którzy twierdzili, że mają jakąś przesyłkę dla szefa całego wieżowca w jakim się znajdowali. Dwaj ochroniarze obok stali i obserwowali całą scenę podejrzliwym wzrokiem ale na razie na tym ich aktywność się kończyła.

- Jesteśmy kurierami daleko spoza Florydy - do dyskusji włączyła się zakrwawiona blondynka. Stała wsparta o rangera i trzymając się za bok, przywołała na pobladłych ustach uśmiech - Proszę wybaczyć, że przychodzimy bez wcześniejszej zapowiedzi, ale dopiero dotarliśmy do miasta. - westchnęła cicho. Pewnie łatwiej byłoby się powołać na Alonso, gdyby nie leżał martwy - Mimo tego już zdążono nas zaatakować… stąd nasza dość niezbyt powabna powierzchowność na tę chwilę. Daje to również pewien wyznacznik odnośnie wartości przyniesionej przez nas przesyłki. Woleliśmy nie ryzykować dalszej zwłoki i tego, że zamiast pana Cantano wpadnie w ręce kogoś innego… pierwotnie najął nas pan Oscar Hayes, Afroamerykanin z bielmem na lewym oku i diastemą - zamrugała i zmieniła minę na przepraszający uśmiech - Przerwą między górnymi zębami. Rozumiemy, że pan Cantano jest bardzo zajętym człowiekiem, my pojawiamy się nagle, lecz jeśli nie byłoby to wielkim problemem sprawdzić czy może znalazłby dla nas teraz chwilę?

- Rozumiem. Przykro mi. - powiedziała uprzejmym tonem dziewczyna po drugiej stronie kontuaru. Zastanawiała się chwilę nad tą sytuacją. - Oscar Hayes? - opuściła wzrok zaczynając szukać czegoś w zeszycie. - Tak, znam Oscara. Ale on zwykle umawia się z wysłannikami szefa. Spotykają się na mieście i ci wysłannicy wracają do nas. - powiedziała odszukując coś w zeszycie. Chyba znalazła bo zatrzymała się na chwilę i jakby coś tam czytała czy sprawdzała. - A gdzie jest wasz wysłannik? I ta paczka? - podniosła głowę na James’a i Tamiel co byli najbliżej i na razie byli najbardziej rozmowni. Chyba chciała dać im znać, że zazwyczaj inaczej odbywa się przekazywanie paczek od Oscara Hayesa.

- Nasz wysłannik… nie mógł przyjść. To raczej sprawa pana Cantano i wysłannika - James starał się powiedzieć to najdelikatniej, jak umiał. Kobieta wydawała się na tyle inteligentna, by rozumieć, że o pewnych sprawach jej szef pewnie wolałby się dowiedzieć nie wtajemniczając w to połowy miasta.James nie był zbyt wygadany, ale miał nadzieję, że kobieta zrozumiała przekaz.

- Wasz wysłannik… nie mógł przyjść… - kobieta uniosła brwi i głowę w milczeniu chwilę trawiąc słowa mężczyzny w kurtce. Spojrzała jeszcze raz w bok na swoich kolegów i ci zrobili się jeszcze bardziej podejrzliwi. Jakby coś im tu nie grało i to mocno.

- A kto był waszym wysłannikiem? I dlaczego nie ma go z wami? - zapytała wracając spojrzeniem do James’a i reszty przybyszy.

- Alonso - Federatka wreszcie nie wytrzymała. Wpierw nabrała powietrza i przypomniała sobie skąd pochodzi. Damie nie wypadało rzucać mięsem, choć miała ochotę. Walnąć kogoś trzymaną w bagażniku Wranglera głową.
- Zginął w zasadzce - założyła ręce na piersi i z ekspresją trupa dodała - Musieli go obserwować. Nie wiemy kto nas zaatakował, nie mieli herbowych oznaczeń. Ani niczego charakterystycznego.

- Alonso nie żyje? - dziewczyna zapytała jakby chciała się upewnić czy mówią o tym samym. I osobie i jego losie. Znów spojrzała na swoich kolegów. A ci poruszyli się trochę niespokojnie. Brunetka wróciła spojrzeniem do bladolicej a potem do pierwszej dwójki jaka zagaiła rozmowę.

- A gdzie to się stało? I gdzie jest ta przesyłka? - pytała jakby jeszcze sama nie wyrobiła sobie zdania na te wieści.

- Niedaleko baru Baileya, przesyłka jest z nami - odpowiedziała Quirke.

- U Baileya? - recepcjonistka spojrzała znów na kolegów. A jeden z nich twierdząco skinął głową. Więc znów wróciła do rozmowy z niespodziewanymi gośćmi. - A ta przesyłka? Macie ją? - zapytała o nią po raz kolejny.

- Tak - po raz kolejny Quirke przytaknęła.

- A mogę ją zobaczyć? - poprosiła dziewczyna wymownym gestem wskazując na kontuar na jakim spodziewała się zobaczyć tą przesyłkę o jakiej ciągle mowa.

- Tutaj jest. - ranger który do tej pory się nie odzywał postawił skrzyneczkę na blacie i wrócił do bycia podporą Tamiel. A recepcjonistka wstała i przyjrzała się skrzynce. Podniosła pytające spojrzenie widząc, że paczka jest ewidentnie uszkodzona. Nie tylko opakowanie ale i zawartość. Ale nic nie powiedziała.

- Proszę chwilę zaczekajcie. - poprosiła cicho po czym odwróciła się i wyszła gdzieś na zaplecze znikając reszcie z oczu. Poharatana w zaułku grupka została sama z dwoma ochroniarzami którzy widocznie nie wyzbyli się podejrzeń co do nich. Ale też milczeli czekając na powrót koleżanki. Gdy Tamiel zapytała ją o toaletę nim ta wyszła dziewczyna z miłym uśmiechem wskazała jej na jedne z widocznych na korytarzu drzwi. Po czym wyszła. Danny pomógł dotrzeć lekarce do drzwi i tam ją zostawił skoro na drzwiach był znaczek damskiej toalety. Wewnątrz przed końcem świata też musiała być toaleta co świadczyły zlewy i cała reszta. O dziwo w zlewie leciała woda a nad nim było lustro. W nim mogła się sobie przejrzeć i pomogło jej razem z wodą skorygować jej wygląd. Niedługo usłyszała pukanie do drzwi i głos kowboja mówiący, że już dziewczyna wróciła i coś zaczyna się dziać.

Ta po chwili potrzebnej na spalenie pół papierosa wróciła. I to nie sama. Przyprowadziła jakiegoś czarnoskórego mięśniaka. Z pozoru nie różnił się od tych dwóch na bramce ale w przeciwieństwie do nich miał bystry wyraz twarzy. Musiał mieć też jakąś władzę bo ci poruszyli się nieco jakby czekali na jakieś polecenia.

- Ah tak. To ta paczka? - zapytał bez ceregieli podchodząc do pozostawionej na kontuarze paczki. Obejrzał ją tak samo jak recepcjonistka przed chwilą, cmoknął niezbyt zadowolony, podniósł jeden z cukierków jaki się wysypał na trociny, obejrzał, wzruszył ramionami i wrzucił go z powrotem.

- Dobra, sprawa wygląda tak. Zostawiacie całą broń tutaj. Całą. Sprawdzimy to. Plecaki i torby też. I idziecie ze mną do szefa. - rzucił krótko do umorusanych gości zupełnie jakby wydawał im polecenie jak swoim podwładnym. Niemniej mimo wszystko wydawał się skory zaprowadzić ich do szefa jeśli spełnią te warunki.

Dwight spojrzał na ochroniarza i wzruszył ramionami. Po chwili na blacie zaczęły lądować kolejne elementy uzbrojenia gladiatora, które nosił przy sobie.
- Ręce też mam odłożyć? - rzucił od niechcenia krzywiąc się w uśmiechu. Na dobrą sprawę nie potrzebowałby broni, by tamtemu skręcić kark.

Spoko — rzuciła zdawkowo Rita. Oddała wszystkie wymagane rzeczy. Mogłaby schować swoje poręczne USP tak, że nie wykryto by go przy przeszukaniu. Ale nie widziała sensu. Z jednym gnatem i tak nie przebiłaby się przez budynek karków Cantano. Skoro poszli za ciosem i przyjechali tutaj, to musieli się dostosować do skądinąd, typowych wymogów.

James, któremu nie chciało się wcale taszczyć gratów Alonsa zalegających bagażnik, miał przy sobie jedynie strzelbę, na której się opierał. Wzruszył ramionami, przesunął kilka razy przesuwnym zespołem strzelby, przeładowując gwałtownie broń. Łuski upadały raz za razem na ladę, tocząc się w stronę recepcjonistki a po chwili strzelba była pusta. James zaprezentował zbirowi pustą komorę nabojową, po czym kliknął jeszcze głośno językiem spustowym pokazując, że broń jest całkowicie rozładowana.
- Sorry, ale tak mnie postrzelali, że ledwo kuśtykam. Albo skołujesz mi jakieś kule, albo daj się podeprzeć - wyjaśnił krótko podciągając nogawkę i pokazując poszarpaną kulami nogę.

Lane mimo przestrzelonej łydki szła z dumnie podniesioną głową i kamienną miną, a gdy stanęła pod kontuarem sięgnęła do pasa. Po paru szybkich manewrach odpięła od niego pochwę z mieczem.
- Będę wdzięczna za przechowanie - blada twarz zwróciła się do dziewczyny po drugiej stronie, gdy Federatka ujęła broń na płask w obie dłonie, a potem z pietyzmem odłożyła na ladę. Obok miecza w karnej linii ułożyła pedantycznie glocka, kastet i nóż. Po inne ostrza sięgnęła do rękawa, jeszcze inne wyciągnęła gdzieś za kołnierza znad ramienia. Ostatni niewielki nożyk zaś wyplątała z lewego warkocza, odkładając je tam, gdzie pozostałe żelastwo. Zastanawiała się przez chwilę, marszcząc czoło, aż nagle wzruszyła ramionami i odplątała z nadgarstka cienką żelazną linkę garoty, kładąc obok rękojeści miecza. Z ponurą miną wycofała się trzy kroki w tył, zajmując uwagę ponownym pleceniem włosów.

Po wizycie w łazience lekarka z pewnością wyglądała lepiej. Zmyła ślady krwi z rąk i twarzy, jak mogła pozbyła się błota z nóg. Poprawiła też włosy, pomajstrowała przy makijażu, ale niestety krwawych rozbryzgów na ubraniu ukryć nie mogła, więc biały materiał szpeciły ciemnoczerwone plamy, szczególnie w okolicy brzucha. Popatrzyła w górę na Grima i kiwnęła głową, ściskając jego ramię uspokajającym gestem, a potem oboje podeszli do lady, gdzie kowboj postawił lekarską torbę. Obok niej złożył własną broń wyjętą z kabury oraz nóż z cholewy buta i parę kastetów.
- James jeśli chcesz Danny ci pomoże - posłała blady uśmiech kierowcy - Ja sobie poradzę.

- No. Kolegów masz. Kolegów poproś. Albo wchodzisz na górę. Albo zostajesz tutaj. - ten nowy coś nie miał poczucia humoru. A nawet jakby się zjeżył. Jak i jego dwaj koledzy. Gdy obcy w kurtce szczęknął przeładowaną strzelbą. Pierwszy odruch mieli prawidłowy. Trzy dłonie ruszyły ku kaburom. Tak jak powinno się reagować na zagrożenie. Sytuacja na moment stężała. Dopiero jak zaczęły ze strzelby wylatywać nabije. Dwie ostatnie breneki ciężko upadły na kontuar i potoczyły się po niej. A potem pokazała się pusta komora nabojowa. Wtedy dopiero napięcie opadło.

- Zostawiasz to żelazo tutaj. Albo też zostaniesz tutaj. - powiedział ten nowy wskazując na strzelbę James’a. Dał mu czas na przemyślenie, zwłaszcza jak widział, że pozostali bez ceregieli zaczęli oddawać swoje fanty.

- Dobrze, przechowam go dla ciebie. - recepcjonistka może chciała zapewnić Melody o tym, że zostawia miecz i resztę w dobrych rękach a może jakoś załagodzić to spięcie. Starała się z podobnym pietyzmem jak Federatka przenieść jej miecz pod kontuar. To też pomogło uspokoić resztę.

- Dobra to koledzy do mnie na trzepanki. A koleżanki do Cindy. - czarnoskóry wyszedł zza kontuary i wskazał gestem by do niego podchodzić. Widocznie nie żartował z tym sprawdzaniem czy ktoś nie ma skitranej broni.

- To ja poproszę panie tutaj. - Cindy wydawała się być w drużynie gospodarzy tą uśmiechniętą, przyjazną i pogodną. Chociaż też widocznie miała sprawdzić nieznajome czy jednak nie próbują czegoś przemycić.

James tylko popatrzył na zbira i położył strzelbę na ladzie zaciskając zęby.
- Sam wejdę - rzucił do zbira

Wzrok Federatki mówił wiele, jeśli chodzi o jej zdanie na temat kierowcy z Detroit. Niestety ogłady nie znajdowało się na śmietniku.
- Albo zostań - popatrzyła na niego zimno, marszcząc czoło przez krótką chwilę - Ale jeśli idziesz na górę to sznurujesz usta. Tutejszy włodarz to nie byle obszczymur z baru żeby mu okazywać brak kultury, więc - zrobiła krótką przerwę - Najlepiej zamilknij West, bo twoje słowa dadzą również opinię o nas, pozostałych. A ja nie jestem prostakiem bez obycia i nie życzę sobie, by przez ciebie tak mnie tu traktowano - przeniosła wzrok na blondynkę - Ty będziesz rozmawiać, do tego nadajesz się najlepiej - sapnęła krótko, ruszając do recepcjonistki.

James lekko się uśmiechnął, rozbawiony sytuacją - Nie jesteś moją szefową. Odezwę się kiedy zechcę - stwierdził fakt detroitczyk

- O ile będziesz miał coś do powiedzenia - Lane rzuciła przez ramię. Uwielbiała plebs uważający się za Bóg wie kogo i stawiający siebie na równi włodarzom. To zawsze zabawnie się kończyło. Patrzenia jak obraza majestatu wycieka im razem z potem. O ile się miało ochotę i czas na zabawy prostaków - Jesteś chamem, nie musisz nikogo o tym dodatkowo przekonywać. Tym bardziej tam na górze, gdzie nie walczysz ołowiem, a słowem. Czasem warto przestać być obrażonym dzieckiem, świat sięga dalej poza czubek nosa.

- Przestańcie oboje, proszę. Po prostu zróbmy co do nas należy i miejmy to z głowy. Ludzie cywilizowani dotrzymują słowa. Zobowiązaliśmy się doręczyć przesyłkę, więc całość sfinalizujemy. Bez zbędnych perturbacji- lekarka westchnęła ciężko, czując się naraz bardzo zmęczona. Z głuchym stęknięciem odczepiła się od podpory z rangera i też przeszła tam gdzie Cindy.

- Taa, miejmy to z głowy - James uśmiechał się ironicznie, odprowadzając wzrokiem Federatkę i spokojnie podszedł do zbira, który miał go przeszukać

Rita westchnęła tylko z zrezygnowaniem. Nie ingerowała w sprzeczkę kierowcy i zarozumiałej Federatki. Tamta tylko by się rozkręciła w swej fanfarońskiej gadaninie, a wtedy bywała wręcz nieznośna. Złodziejka pomyślała, że jakby Melody była ciut bystrzejsza, to już dawno by zauważyła, że jest na południu Florydy, w Miami, a nie Federacji Appalachów. Tutaj nie było śmiesznego podziału na “plebs” i “szlachtę”, a zatem nie mogła wszystkich pouczać i rozstawiać po kątach. Nie obowiązywały tu też zasady pseudokindersztuby, ani protokół dyplomatyczny wzięty wprost z przedwojennego podręcznika do historii dla dzieci z trzeciej klasy szkoły podstawowej.

Okazało się, że ludzie pana Cantano mają niezłą wprawę w przeszukiwaniu gości do ich szefa. Cindy sprawdziła żeńską a ten mięśniak o twarzy zakapiora męską część drużyny gości. I cała broń, torby, plecaki zostały w recepcji. A ten mięśniak wtedy kazał im iść za sobą. No to szli. Długo. I wysoko. Dłużyły się te kolejne piętra. Zwłaszcza jak ktoś oberwał w nogę. To te schody się jednak dały odczuć. Zdawało się, że wchodzą po tej klatce schodowej bez końca. Czasem ktoś ich minął, gdzieś na parterze ten lokalny szef wezwał jeszcze z jakich drzwi dwóch ludzi by robili za dodatkową przyzwoitkę no i tak szli tymi schodami. Wnętrze tu musiał być dawny hotel, biurowiec czy coś takiego. Tak samo jak na zewnątrz tutaj też dało się poczuć dech dawnej świetności świata. Przyprószonego obecną patyną awarii i zepsucia. Ot, choćby taki dawny standard jak windy nie działały.

W końcu jednak ten przewodnik ich jednak zaprowadził do celu. Tu przed drzwiami stało dwóch podobnych mu mięśniaków, potem był apartament. Ładny apartament. Jak wycięty z przedwojennego folderu reklamowego. No nic tylko przyjechać tu na wakacje. I miał działającą klimatyzację więc było przyjemne ciepło. Ani gorąco, ani zimno, tylko tak w sam raz. Co w połączeniu z imponującym widokiem z okna robił wrażenie. Po raz kolejny dało się odczuć, że nie będą rozmawiać z byle leszczem co ma ledwo tuzin gangerów na posyłki. Tylko z Kimś. Z kimś kto umiał sobie wykroić niezły kawałek z tego miasta dla siebie.
 
__________________
'- Moi idole to Kylo Ren i Ojciec Dyrektor.'
Witch Slap jest offline