Dietmar i Sophie zatrzymali się na chwilkę, by złapać oddech i ogarnąć wzrokiem pole bitwy. Trwał zacięty bój, ludzie i – Rache nie wierzył swym oczom – skaveni walczyli zaciekle z ożywionymi trupami. Kości rozsypywały się po klasztornym dziedzińcu, ranni i martwi padali na ziemię. W powietrzu unosił się Caspar, przez podwórze maszerował powoli odnaleziony w krypcie golem, a na rydwanie z piekła rodem stał nekromanta. Serce cyrulika waliło w piersi jak oszalałe, gdy po raz pierwszy patrzył na czarownika z tak bliska, niemal na wyciągnięcie ręki. Chciał, żeby był to efekt długiego biegu, ale znał prawdę – to był strach przed śmiercią, a potem przywróceniem do życia.
Nie był w stanie ocenić, która strona ma przewagę, to była pierwsza wielka potyczka w jego życiu. Widział jednak, że szkielety pilnujące nekromanty rozeszły się na boki, by dołączyć do walk, a on sam skupił się na próbie zniszczenie automatona. Wydawało się, że przez krótką chwilę czarownik pozostaje bez straży tylnej, a oni mogli się do niego dostać niezauważeni. Popatrzyli na siebie. Wiedzieli, że muszą spróbować coś zrobić.
- Ty z lewej, ja z prawej!
Dietmar nie liczył na cud, ale gdyby udało im się odwrócić uwagę czarodzieja... uniemożliwić mu rzucanie zaklęć... dać więcej czasu innym...