Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 27-11-2020, 21:57   #30
Sorat
 
Sorat's Avatar
 
Reputacja: 1 Sorat ma wspaniałą reputacjęSorat ma wspaniałą reputacjęSorat ma wspaniałą reputacjęSorat ma wspaniałą reputacjęSorat ma wspaniałą reputacjęSorat ma wspaniałą reputacjęSorat ma wspaniałą reputacjęSorat ma wspaniałą reputacjęSorat ma wspaniałą reputacjęSorat ma wspaniałą reputacjęSorat ma wspaniałą reputację
Szkolny autobus różnił się od pierwszej klasy samolotu tak bardzo, jak tylko się dało. Brakowało… wszystkiego, a najgorsze dla Julii było siedzenie w jednym miejscu, na niewygodnym fotelu i to jeszcze na sucho. Ileż to psów powiesiła na durnym babochłopie jaki im odebrał alko, ileż w myślach jej wbiła noży w plecy i innych ostrych narzędzi. Gdyby nie Amanda i reszta paczki pewnie kazałaby zatrzymać ten pieprznik na kółkach aby wysiąść i wrócić do domu. Wreszcie mrucząc pod nosem klątwy nachyliła się nad rozłożonym na kolanach lusterkiem aby wciągnąć kreskę. Na poprawę nastroju i aby jakoś przetrwać tę koszmarną podróż. Humoru nie poprawiło jej obwieszczenie wychowawcy. Mieli się bawić w gry dla dzieci, albo umorusanych dzikusów… i co jeszcze? Może biegać po krzakach i taplać w błocie?! Biedny belfer rozdawał jasne, papierowe prostokąty, aż doszedł na tył autobusu.

- To ciekawe - powiedział Turlecki. - Na jednej kopercie znajduje się nazwisko twoje i pana Sebastiana - rzekł, podając kopertę Julii. - To musi być kuriozalny błąd. Zwłaszcza, że pan Ceyn nie miał w ogóle z nami jechać.

Dziewczyna przyjęła kopertę pozwalając żeby na zmysłowej twarzy obił się niesmak. Papier pośledniej jakości, nic godnego uwagi, ale czego się mogła spodziewać po Turleckim prócz miałkości?
- Pewnie ktoś stwierdził, że do siebie pasujemy - odebrała kopertę, przywdziewając swój najbardziej czarujący z uśmiechów. - Jeśli jednak ktoś się próbuje zabawić moim kosztem… prawnicy mojego taty was rozszarpią, że nie będzie co zbierać.

Drobna pomyłka, albo i zbieg okoliczności, poprawiły jej humor. Obracając papier w dłoniach popatrzyła na tył głowy historyka, czując w podbrzuszu znane, przyjemne mrowienie. Może jednak cała sprawa wyjdzie jej na dobre. Schowała prezent do torebki, a potem pogrążona w przyjemnych wspomnieniach poprawy semestru z historii… usnęła.

~***~


Kliniki aborcyjne były ostatnim miejscem, gdzie powinny się znajdować małe dzieci. Miejsca te służyły temu, by miniaturki ludzi nigdy nie pojawiły się na świecie. W sterylnych, jasnych salach uśmiechnięci sympatycznie lekarze z pełnym profesjonalizmem pozbywali się z kobiecych ciał zlepków komórek, nim te zdążyły wykształcić coś poza parę gamet i nie czuły bólu. Tym bardziej widok brzdąców pośrodku korytarza przyprawił Julię o konsternację. Wpierw się ucieszyła, bo złowieszcza aura wyludnionej recepcji i korytarzy powodowała podskórny lęk, a dodając pierdzące jarzeniówki prawie dała się nabrać, że coś jest nie w porządku. Pozorny powrót do spokoju szybko jednak przeminął na widok małej dziewczynki, lecz to jej okrzyk zmroził Rosjance krew w żyłach.
- Mamusiu, mamusiu! - krzyknęła dziewczynka.
Dopadła do Julii i przyczepiła się do jej kolan. Uśmiechała się szeroko.
- Czemu mnie zabiłaś? - zapytała wysokim głosikiem.
Na jej ogrodniczkach przy piersi miała wyszyty napis: "Kasia".

Kasia… co za pospolite imię? Ulyanova zmarszczyła brwi, zaskoczenie zmieniło się w złość. Nigdy nie nadałaby swojemu dziecku tak prostackiego imienia, kojarzącego się z plakietkami noszonymi przez pracownice stacji benzynowych, albo innych reliktów obsadzanych przez pospólstwo.

- Nie jestem twoją mamą, otvali suka! - warknęła, robiąc krok do tyłu, ale mała nie ustępowała, a jej było głupio ją kopnąć lub użyć siły. W końcu to tylko dziecko. Pieprzony, durny bachor zmanipulowany przez dorosłych do odstawienia scenki. Piękna brunetka rozejrzała się ze złością po korytarzu, szukając zamontowanych pod sufitem kamer i czekała aż nagle z kolejnych drzwi wyskoczy któryś z działaczy organizacji pro-life. Już wiedziała, że jeszcze tego samego dnia na klinikę poleci gruba skarga, a ona sama zadzwoni do taty aby przestał dokładać coroczną cegiełkę durniom pozwalającym na podobny cyrk.
Chciała już sięgnąć po komórkę, kiedy drzwi otworzyły się ponownie, ale to nie nawiedzony antyaborcjonista z nich wyszedł… a kolejne dzieci. Po korytarzu rozległo się wołanie “ma-ma!”, a Julię sparaliżowało.

Czwórka maluchów osaczała ją jak stado rekinów które zwęszyły krew. Lub sepów kołujących nad padliną, która nie ma na tyle przyzwoitości by wreszcie umrzeć do końca. Strach wpełzł dziewczynie pod skórę, mrożąc mięśnie aż do kości. Coś w nich było, w ich twarzach… coś znajomego. Jakby kawałki jej samej, poutykane to tu, to tam - tutaj identyczny nos, tam równie niebieskie, migdałowe oczy i skrojone wydatnie usta. Wszystko w wersji miniaturowej.
Zaczęła czuć mdłości, potem gdy wyjęła z kieszeni test prawie zwymiotowała na bachory przed sobą.

- N...nie… - wyjąkała, kręcąc głową w symbolicznym proteście przeciwko tak okrutnej złośliwości losu. Nie mogła być w ciąży! Nie znowu! Przecież lekarze dawali prawie stuprocentową pewność, że więcej nie wpadnie póki kawał blachy i drutu siedzi jej w macicy… więc jak?! Nie nadawała się na matkę, jeszcze nie teraz. Nie przez najbliższe 10 lat, chciała korzystać z uroków życia, bawić się i poznawać świat… a ciąża? Ryzyko rozstępów, konieczna plastyka brzucha i pochwy; obwisłe piersi w które trzeba wstawić implanty… zresztą nikt nie chciałby potem żony z balastem w postaci bękarta. Dzieci były tylko problemem.

Przez zawroty głowy ledwo słyszała podniecony głos czarnowłosej dziewczynki.
- Kiedy, no kiedy mamusiu! Jesteśmy samotni i chcemy się bawić. Odpowiadaj! - znów wyszczerzyła się. - Zabijesz naszego kolejnego braciszka? Czy może dla odmiany pozwolisz mu żyć?!

- C… co?
- Julia potrząsnęła głową. Jakie zabić? Jakiego braciszka? Wyprostowała się dumnie, odtrącając stanowczo namolną dziewczynkę. Popatrzyła na swój brzuch, na razie jeszcze idealnie płaski… powtarzała sobie mantrę o zygotach i zlepkach komórek; o tym, że to tylko jej wybór i niczyj więcej. Jej ciało, jej sprawa. Była wolna, mogła robić co chciała, a chciała się bawić. Żyć pełnią życia, niczego nie żałować.
Jej ręka odruchowo wylądowała w okolicach pępka.

Nowe istnienie, któremu miała zamiar odebrać szansę na rozwój i wzrost. Na przeżycie własnej historii. Dotknięcia, zobaczenia i posmakowania świata, wraz ze wszystkimi następstwami. Może byłoby ładne i nieirytujące... cieszyłaby się, gdyby miało coś z Ceyna. Historyk jakoś sam przyszedł jej na myśl.
- Może go urodzę - sama nie wiedziała czemu odpowiedziała dziecku w ogrodniczkach, nakładając ponownie. Przełknęła gorzką ślinę, cofając poza zasięg upierdliwych bachorów. W jej głosie dźwięczała złość, w dużej mierze na samą siebie, bo widziała jak przez mgłę i mokre krople rozmazywały perfekcyjnie nałożony makijaż. Na co dzień dawała radę się oszukiwać, że to po niej spływa, ale czasem nocami myśli o dzieciach wracały… ale tylko czasem.
Ale wracały…
- Może go urodzę i oddam do adopcji! Nigdy nie dowie się kim jest naprawdę! To moja sprawa! Moje życie! Nie wasze! Nie dam go sobie zmarnować! - trzęsąc się krzyczała na całe gardło - Idi na chuj! Spierdalaj! Nie jestem waszą matką! - Przyciskając dłoń do brzucha drugą uniosła wysoko w górę, a potem wzięła zamach i z całej siły zdzieliła czarnowłosego upiora w twarz.
 

Ostatnio edytowane przez Sorat : 27-11-2020 o 22:02.
Sorat jest offline