Jakoś tak nikt nie zwracał uwagi na to, co działo się na przedpolu. Wola Liczmistrza skierowana była na klasztorny dziedziniec i siłą rzeczy podległe mu ożywione zwłoki również tam koncentrowały swoje działania. Dietmar i Sophie szybko i bezproblemowo znaleźli się na tyłach wroga. Kilkanaście kroków przed nimi w bramie walczyli ludzie, krasnoludy i szkielety. Tuż za nimi, wciąż na rydwanie stał sprawca całego nieszczęścia w dolinie Vaseaux, Liczmistrz. Widzieli jego plecy odziane w powiewający w podmuchach eteru, brudny i potargany płaszcz.
Raz…
Dwa…
Trzy!
Pędem pokonali te kilkanaście kroków i niemal równocześnie skoczyli na rydwan. Potężny cios jaki wyprowadził Dietmar, wkładając w niego całą swoją siłę został gwałtownie wyhamowany. Czarnoksiężnika otaczała jakaś magiczna, gęsta aura i miecz zamiast przepołowić licza, zaledwie zachrzęścił o jego kości, przecinając ubranie. Sophie również zawiodła. Szybkie, precyzyjne pchnięcie zostało zatrzymane, tak że wewnątrz ciała nekromanty znalazł się zaledwie czubek miecza.
Kemmler był tylko odrobinę zaskoczony. Szybko otrząsnął się z szoku i zaczął się śmiać. Jego śmiech brzmiał niczym grom, zagłuszając wszystkie inne odgłosy. Woźnica strzelił batem nad czaszkami nekro-koni i rydwan ruszył, zawracając i szybko oddalając się od bramy. Kostur liczmistrza zawisł w powietrzu nad burtą pojazdu a w jego dłoni pojawił się czarny, długi miecz…
*
Automaton wyłonił się z chmury ognia i dymu, na pozór nienaruszony. Nikt nie mógł oszacować jaki wpływ miało na niego uderzenie magii. Nadal funkcjonował bez zarzutu, miażdżąc kolejne szkielety i przebijając się w stronę rydwanu.
Rydwanu, na którym właśnie rozpoczęła się walka. Niespodziewanie liczmistrza zaatakowali więźniowie skavenów – Dietmar i Sophie…
I kiedy Grimm, zataczający się na nogach, okrwawiony ale zwycięski i zdeterminowany przebił się przez rój szkieletów, Kemmler właśnie odjeżdżał, a wraz z nim dwoje ludzi.
*
Rasskabak odskoczył od skrzyni jak poparzony. Jego skaveńscy żołnierze upuścili skrzynię i również zaczęli piszczeć z bólu, na co czarownik zareagował wściekłością tłukąc ich swoim kosturem. To na chwilę zatrzymało zdradziecką ucieczkę szczuroludzi, ale nie powstrzymało czego innego…
Grupa szkieletów dowodzona przez nurglitę stopniała w oczach, a Cecil uzbrojony w sztylet dokonywał cudów. Co prawda zginęło w starciu dwóch czy trzech obrońców klasztoru, ale zagrożenie w tym miejscu zostało niemal wyeliminowane. I wtedy albiończyk padł. Nie zdążył zadać ciosu magicznym, zabójczym dla ożywieńców orężem, samemu przyjmując szeroki, zamaszysty cios miecza rycerza wprost w brzuch. Padł na ziemię rozpłatany niczym prosię, a z rany szerokim strumieniem ciekła mu krew, rozlewając się w szeroką kałużę wokół ciała. Żył jeszcze i przerażonym wzrokiem patrzył na rycerza-ożywieńca, który stanął nad nim i podniósł miecz by zadać ostateczny cios.