Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 12-12-2020, 19:58   #17
rudaad
 
rudaad's Avatar
 
Reputacja: 1 rudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputację
Żołnierze nie pozwolili na otwarty atak frontalny, ale co chwila pomiędzy rozrzuconymi pojazdami przemykały kolejne sylwetki niebezpiecznie zbliżając się do wyłomów w obronie cmentarnego placu, który mógł zapewnić zdecydowanie więcej osłon niż gruzowata, bezkształtna przestrzeń szarpanej burzą pustyni. Przeciwnicy biegli schyleni, przetaczając się zawzięcie pomiędzy kolejnymi mechanicznymi wzniesieniami na pustostanie drogi.

Jacob zauważył go pierwszy. Nim ciemna sylwetka pochylona w biegu dopadła do trzeciej, po prawej, rozstawionej w kierunku bramy maszyny, kula rewolwerowa posłana na wprost z 18 metrów przebiła lewą nogę bandziora. Odruchowo padł na ziemię i przetoczył się za rozgrzaną gradem kul stal wywróconej stalowej piękności. Zdezorientowany, prawie na oślep oddał serię strzałów po przedniej oponie Hiluxa. Nie trafił niczego poza gumą i blachami. Wynik nie lepszy niż każda poprzednia próba sił. Nim ucichł zgrzyt rozrywanej strzałami blachy i Nikolayevic dostrzegł swoją szansę. Ewidentnie grupowa wycieczka na tyły wroga, jak dobrym pomysłem pierwotnie mogła się zdawać, tak nim nie była. Trzech dryblasów z zasłoniętymi twarzami przeciskało się poza wymierzone pole ostrzału Biga. Mamieni cudowną nagrodą wewnątrz wozów nie przygotowali się na tak zacięty opór. Doktor może nie miał gruntownych podstaw strzelca wyborowego, ale ewidentnie sprzyjał mu fart początkującego i środkowego przeciwnika trafił w prawy bark. Ten zaklął szpetnie zwracając na siebie uwagę Toma, który automatycznie dokończył dzieła swojego podopiecznego. Z grupy uderzeniowej gangerów zostało dwóch gości rozstawionych jak kaczki na strzelnicy. Jednym z nich zajął się Wick obalając draba celnym trafieniem z wielkokalibrowej giwery prosto w korpus. W momencie, w którym zdawało się, że drużyna odmrożeńców nie jest tak bardzo bezużyteczna na polu walki, jak pierwotnie zakładano, przykładem na poparcie pierwszej tezy stał się Brad, który chybił ostatni wysunięty cel.

Mads, Mallory, Doubies walili bez ustanku w kierunku każdego poruszającego się celu odcinając drogę na wskroś pustyni. Oddać celny strzał było cholernie trudno i zdawało się, że nie ma szans na to żeby było choć odrobinę łatwiej. Sytuacja po pierwszej fali szturmowców pustkowi kształtowała się na zdecydowany plus dla obrońców terenu. Jeden martwy i sześciu trafionych, do optymistycznego zera postrzałów po drugiej stronie barykady. Sytuacja miała prawo się zmienić w każdej sekundzie, bo widoczność, przez wzmagającą się burzę, gwałtownie spadała i jedynie z pierwszego oglądu sytuacji można było wysnuć domysły skąd nadleci kolejna seria. Dusza pustyni goniła obcych w głąb gardzieli cmentarzyska. W odległości kolejno 18, 25 i 30 metrów z każdej strony bramy leżały zapory, za którymi mogli kryć się przeciwnicy gotujący się do oddania pierwszego mierzonego strzału. Przewaga rozwiewała się jak piach pustyni… więc nieznośna myśl “czas się wycofać” zaczęła wypierać każdą nową okazji do zaznaczenia swojej bojowej wyższości.

Każdy z aniołów nie odrywając wzroku od kierunku, z którego nadchodziło niebezpieczeństwo starał przywołać do siebie podopiecznego. Mads miał najłatwiej, więc tylko rzucił w Brada parakordem przywiązanym do swojego pasa. Big gwizdnął przeciągle na palcach w kierunku Waltera. Doubies wydarł się na Jacoba:

- Do mnie jebańcu! Bez popisów teraz i trzymaj się kiecy!


Kapral Marolly wstrzymał ogień i schylony podbiegł do Wicka łapiąc go za ramię.

W lewą dłoń Psycholog chwycił swoją dość lekką torbę. Wychylił się i oddał strzał w najbliższą z zapór. Dając tym samym znać potencjalnemu strzelcowi za nią, że został zauważony i lepiej dla niego by się chwilowo nie wychylał. Wszystko po to, by rzucić się nisko klucząc w stronę Toma.

“Boże błogosław Ameryce” - pomyślał Cobb. Dobrze, że w tym popieprzonym kraju dostęp do broni był powszechny. Pomimo kilkudziesięciu lat w zamrażarce, trafił gangstera na motocyklu bez pudła. Jego otępiały mózg zarejestrował, że maszyny motocyklistów w niczym nie przypominały wymuskanych Harleyów gangów motocyklowych jakie widywał podczas swojej niejawnej działalności. Te były odrapane, ale w wzbierającej się zawierusze już coraz mniej widział. Nie zamierzał mędrkować, ruszył pochylony za pyskatym podoficerem, starając się kluczyć i szukać osłon, mających go ochronić przed pociskami.

Dziwny błysk zadowolenia przebiegł po twarzy Johna, gdy udało mu się trafić zbira prosto w serce. No może nie w serce, ale blisko. Strzał w bebechy był jednym z najgorszych jakie mogły się przydarzyć. Marne szanse na poskładanie flaków do kupy zwłaszcza w warunkach polowych. Wysoka szansa na infekcje i takie tam. Nigdy nie odczuwana dotąd emocja może i zdziwiłaby samego Johna, gdyby nie przyśpieszone tętno, napięte zmysły i ogromna dawka adrenaliny, którą nie tak dawno ktoś władował mu w serce. Ćwiczenia na strzelnicy popłaciły. Niemniej różnica między strzelaniem do tarczy, a do żywych osób była ogromna. Nie miał póki co czasu zastanawiać się nad własną reakcją na przypuszczalne zabicie człowieka. W tej chwili był w wirze akcji. Poczuł na ramieniu chwyt czyjejś dłoni, którą niemal odruchowo wykręcił - tak jak się uczył podczas Aikido. Za ruchem własnej dłoni, która już lądowała na dłoni “przeciwnika”, na szczęście, podążył też wzrok i zorientowawszy się, że to lekarz próbuje go przekierować, odpuścił używanie sztuk walki. Adrenalina wciąż buzowała w organizmie wzmocniona do kwadratu przez strzelaninę i zagrożenie życia. Nigdy jeszcze nie był tak nabuzowany jak obecnie… i w zaskakujący dla niego samego sposób, podobało mu się to. Nie zamierzał sprzeciwiać się odgórnej taktyce zaplanowanej przez najemników - czy nowopoznanego kuzyna. W zasadzie to każdy kto choć w minimalnym stopniu wydawałby się mieć jakiś plan czy taktykę działania mógł bez przeszkód kierować poczynaniami Johna. Ten doskonale wiedział jak to działa i potrafił kierować ludźmi. Nie zamierzał jednak udawać, że na wojskowych sprawach zna się lepiej niż ktokolwiek z pozostałych. Posłusznie podążył za najemnikiem schylając się i osłaniając głowę ramionami... Tak jak na filmach.

Pitt nie potrzebował żadnej dodatkowej zachęty. Kiedy tylko Duńczyk zwrócił na siebie jego uwagę aktor rzucił się w stronę znajomej twarzy trzymając głowę tak nisko ziemi jak tylko było to możliwe.

Pazury zbiły się w grupę zamykając wewnątrz okręgu czterech uzbrojonych w broń krótką mężczyzn. Nikt nie wydawał rozkazów. Nikt nie kazał zabezpieczać broni. Wszyscy działali instynktownie. Chroniąc swoich podopiecznych.





Nagle powietrzem wstrząsnął wybuch z lewej strony stłoczonej grupy mężczyzn. Na kilka sekund odwrócił on uwagę walczących, a przede wszystkim, w zdecydowanej większości, motocyklistów. Tylko mgnienie oka zajęło oddziałowi zorientowanie się w sytuacji i dostosowanie do nowych warunków. Zasłonili swoimi ramionami powierzone im żywe przesyłki, gdy płomienie z silnika wraku dwupłatowca strzeliły ku niebu, zwalając z nóg jakąś zaciemnioną w burzy sylwetkę. Gdzieś za ich plecami pojawiły się szybkie, pojedyncze rozbłyski światła. Jeśli to nie było ostatecznym wezwaniem do odwrotu to Moloch był uroczymi harcerkami rozdającymi ciasteczka strudzonym wędrowcom.

Rozproszyli się znów na znajome dwójki i zaczęli kierować powoli w tamtym kierunku, co chwila przystawiając grupami żeby móc osłaniać pozostałych towarzyszy broni, którzy, na szpicy, zdobywali teren. Działali naprzemiennie. Kiedy zbliżyli się do źródła światła, z wnętrza kokpitu jednej z maszyn wyłoniła się niska, krępa postać w lotniczych goglach, która po tym jak się zbliżyli uśmiechnęła się szeroko - od ucha do ucha.




Bobby “Kurier” House nie wyglądał na wielkiego zabijakę, ale na pewno nim był skoro udało mu się przeżyć i zdobyć taką sławę. Dość legendarna i okryta wieloma mitami postać kuriera Mojahve często przewijała się wśród podróżujących przez Nevadę. Bobby House potrafi dostarczyć wszystko i każdego w umówione miejsce. Tak przynajmniej się o nim mówiło.. Robił także za przewodnika po tych mniej gościnnych drogach i pustyniach Nevady. Zasłynął dostarczając tak zwany “platynowy żeton” do zwycięskiej gry Pana Goodmila, od którego stary Teksańczyk rozpoczął budowę swojej pozycji w Vegas. Czym był ów żeton? Kto mu go przekazał? Tego nie wiadomo, chociaż co drugi pijaczek i kurwa “miasta neonów” ma na ten temat własną teorię. Wiadomo jedynie, że kurier był pośrednikiem tej transakcji i właśnie to zadanie zrobiło z niego jednego z najbardziej zaufanych ludzi Goodmilla. Jego dewiza to “House* zawsze wygrywa (*ang. Kasyno)”! Co oczywiście nie jest zgodne z prawdą, ale zajebiście brzmi w ustach dzieci ulicy. Bobby miał zmęczony życiem głos weterana, który najchętniej osiedlił by się gdzieś żeby dożyć w spokoju ostatnich dni, ale były to tylko pozory. Podziwiali go z reguły ci którzy go nie poznali. Resztę po prostu irytował, w tej grupie była też część składu Pazurów. Stary wyga bardzo lubił swoją robotę albo po prostu nie znał niczego innego. Zwracał się do wszystkich per “synku” i lubił zaznaczać swoje doświadczenie i pozycję. Miał wysokie mniemanie o sobie i uwielbiał wdawać się w zbędne pogaduszki, zwłaszcza z osobami, których nie zna. W jego mniemaniu, nie warto się było przywiązywać do ludzi. Na Dzikim Zachodzie pewnie robiłby za szeryfa, ale takiego, który po cichu dogaduje się z bandytami. Typ “oportunisty”, który widząc okazję chwyta ją ze wszystkich sił. W tej chwili chyba rozkoszował się tym, że wyglądał tak zajebiście na tle wysadzonego przez siebie samolotu. Krzyknął przez burzę widząc jedynie zarysy postaci.

- Moje zbłąkane owieczki jak mniemam?!

Nie odpowiedzieli, podeszli jednak znacznie bliżej, a Bobby na widok medyka zaczął się lekko zaśmiewać. Jednocześnie począł wskazywać gestem dłoni żeby podążyli za nim w głąb “cmentarzyska”.

- O, cześć Mallory, co u siostry? Dalej woli starszych? Bo pamiętam, że rude najlepiej smakują na zimno. Ma coś po Tobie.

Irlandczyk westchnął głośno, ale zagryzł zęby.

- Pewnie tą pociągającą tajemniczość - nie przerywał pogawędki przewodnik idąc przed siebie, mogłoby się wydawać, że zupełnie na ślepo.

- Nie zatrzymywać się. Ogień zaporowy!


Wrzasnął Mads do swojego oddziału, który po jego słowach posłał kolejną serię w ciemność, w możliwe miejsca nadciągających wrogów, którzy podeszli już do miejsca, w którym jeszcze przed chwilą stawiano im opór. Kierowali się w stronę zamaskowanej klapy na ziemi. Tunelu, który bezbłędnie zlokalizował Bobby i do którego wejście uniósł przed nimi do góry. Jeden, po drugim znikali na dole w ciemność. W nieznane, jednak z dala od zgiełku. Jean-Luc i Tom zostali u góry i jako ostatni wskoczyli do szybu zamykając za sobą klapę.

Nicolayevicz uśmiechał się lisio. Sprzątnęli jedno ścierwo, słuszną część poranili. "Ha! Niech teraz sobie gorszy sort radzi w nawałnicy! Przy odrobinie szczęścia, wiatry rozsmarują ich na wrakach, a jak nie to, to latający złom ich poszatkuje." - przywołana wizja poszerzyła wredny uśmiech na jego twarzy.

Walter kuriera nie znał, ale pozna. To wiedział i wiedział jeszcze, że nigdy nie wiesz. Przechadzka, obstawa, klapa i ciemność. Wślizgnął się do środka zabezpieczając broń i wkładając ją za solidny, szyty pas z wołowej skóry. Na dole od ręki odszedł lekko na bok. Uklęknął i wyjął swoją klasyczną zippo z bocznej kieszeni torby. Wetknął ją we wewnętrzną kieszeń płaszcza razem z grzebieniem.

Ludzie wchodzili do środka. Resztki nikłego światła pozwoliły psychologowi luźno się zapoznać ze stanem jego bagażu. Wyglądało na to, że wszystko było. Kosmetyczka, solidna teczka na dokumenty i jedna gruba książka z tak zwanego zakresu literatury lekkiej na dobranoc. Wodoszczelny zegarek wylądował na lewym nadgarstku mniej więcej w momencie kiedy zamykała się klapa.
 
__________________
"Najbardziej przecież ze wszystkich odznaczyła się ta, co zapragnęła zajrzeć do wnętrza mózgu, do siedliska wolnej myśli i zupełnie je zeżreć. Ta wstąpiła majestatycznie na nogę Winrycha, przemaszerowała po nim, dotarła szczęśliwie aż do głowy i poczęła dobijać się zapamiętale do wnętrza tej czaszki, do tej ostatniej fortecy polskiego powstania."

Ostatnio edytowane przez rudaad : 29-12-2020 o 08:27.
rudaad jest offline