Dzień 15. Godz. 13.15. Laboratorium Seth
Vicente, Seth
- Że co?
Vicente zdawało się w pierwszej chwili, że musiał się przesłyszeć. Ale nie… w metalowej kuwecie leżały cztery z dziesięciu ziaren, które przekazał medykowi.
- Chcesz powiedzieć - wycedził powoli przez zaciśnięte zęby, - że zniszczyłeś ponad połowę z ziaren, które ci dałem? Kurwa!
Krzyk wściekłości zginął w brzęku tacy uderzającej o ścianę, rozpłynął się zagłuszony pękającymi flakonami i retortami, które krwawiły teraz kolorową zawartością odczynników na nieskazitelną do tej pory antyalergiczną i niepalną wykładzinę.
- Vicente - głos laboranta dopływał do niego z daleka poprzez szum krwi tętniącej w żyłach, - powinieneś się uspokoić, powinieneś…
Hiszpan skoczył na niego jak wściekłe zwierzę, powalając na podłogę w kolorową, powiększającą się kałużę krwawiących laboratoryjnych naczyń. Lewą ręką ścisnął za kołnierz fartucha, drugą zwinął w pięść, gotową do zadania ciosu.
- Powinienem kurwa co? - spytał retorycznie opryskując mu twarz kropelkami śliny, łowiąc kątem oka ogon doktora, którego uzbrojony w igłę koniec zawisł nad szyją napastnika. - Dałem ci je, żebyś potwierdził, a nie… Moje!
Pięść powędrowała w stronę głowy leżącego. Seth zamknął odruchowo oczy, lecz nie doczekał się uderzenia. Ręka Sancheza wylądowała w kałuży, ochlapując twarz pokładowego lekarza.
- Chcę z powrotem wszystkie ziarna. - Wskazujący palec informatyka podkreślał wagę jego słów. - I nie obchodzi mnie skąd je weźmiesz.
Wstał. Otrzepał spodnie. Przeczesał włosy palcami, rozmazując po nich krew - swoją i flakonów.
- Zmieniłeś się - wysyczał jeszcze nim wrzucił pozostałe w kuwecie ziarna do kieszeni i wyszedł. Wściekły.
Zaraz za drzwiami natknął się na Anubisa, który zupełnie nie wyczuwając niewłaściwej chwili, z wyprężonym do góry ogonem, otarł się o nogę Sancheza. Ten ucapił go za kark i niczego nie przeczuwającą, mruczącą z wnętrza puszystości kulkę podniósł na wysokość twarzy.
- Chcesz coś kurwa dodać? - spytał, po raz drugi już dzisiaj, retorycznie.
We wnętrzu kota coś grzechotało jak zepsuta, odpustowa terkotka. Haker wyjął wolną rękę z kieszeni i szybkim ruchem odchylił włochaty pyszczek wrzucając kulkę prosto do gardła. Zwierzę zaprotestowało odrzucając łepek.
- Smacznego - burknął odstawiając Anubisa na podłogę.
Niewdzięcznik nie odpowiedział. Dał drapaka, szurając pazurami po syntetycznej podłodze, gdy tylko uwolnił się z uścisku. Mgła wściekłości, zasnuwająca oczy i otępiająca sprawne myślenie, powoli się rozsnuwała. Skierował się do ogrodu, mając nadzieję jeszcze zastać w nim Agnes.
Ogród był jednak pusty. Zmienił się bardzo od czasu gdy wyszli z krio. Z dzikiej dżungli przeobraził się w coś, co przy odrobinie dobrej woli można było nazwać wybujałym ogrodem naturalistycznym. Pomiędzy zasadzonymi roślinami widać było czarną, zdrową glebę. Dziewczyny z ogrodnikiem zrobiły dobrą robotę.
Mężczyzna stał przez chwilę delektując się ciszą, zapachem roślin i świeżej ziemi. Chłonąc oczami zieleń i spokój tego miejsca. Tutaj zdawało się, że jest w innym świecie. Można było zapomnieć, że tam, po drugiej stronie ściany z plastali jest lodowa pustka i groźna SI chcąca skasować ludzkie istnienia oraz banda kretynów otwierająca spust z szamba, które za chwilę chluśnie im gównem prosto na głowy…
Wziął głęboki oddech.
Z szafki z narzędziami wyjął trzy donice. Wypełnił je ziemią. Palcem wskazującym zrobił w każdej z nich dołek, po czym po włożeniu w każdy “ziarenka kawy” przysypał i podlał. Oznaczył je kolejno: “Vic1”, “Vic2”, “Vic3”. Dwie pierwsze odstawił na półkę z nowymi sadzonkami, którymi zajmował się ogrodnik. Trójkę wziął w rękę i powędrował w kierunku swojej kabiny.