Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 20-12-2020, 23:26   #18
traveller
 
traveller's Avatar
 
Reputacja: 1 traveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputację
Szli długimi korytarzami rzucając jeszcze dłuższe cienie na wąskie ściany tunelu. Część z nich musiała się garbić. Szli gęsiego, a teren nie zawsze był suchy. Mimo to, wszyscy bez wyjątku czuli ulgę, że znajdując bezpieczne schronienie uniknęli kulminacji burzy oraz coraz gęściej latających w powietrzu kul.

- Te tunele są starsze ode mnie. Podobno kiedyś przemyt kwitł tutaj w najlepsze. Do tej pory kwitnie, ale głównym towarem są ludziska.

Przerwał ciszę pierwszych minut wędrówki Bobby “Kurier” House. Następnie odwrócił się szczerząc swoją kolekcję pożółkłych zębów, przy okazji oślepiając część grupy światłem małego reflektora, zamontowanego na jego hełmie. Było to jedyne źródło światła w tunelu.






W tych dziwacznych warunkach wydawał się jakimś groteskowym skrzyżowaniem pilota z górnikiem, który zbyt długo nie widział człowieka. Cały ten obraz stanowił jedynie półprawdę. Bobby, owszem, często podróżował samotnie, ale przede wszystkim był konwencjonalnym ekscentrykiem.

- Co prawda wali tutaj lekko szambem i stawiając nogi uważjcie na gryzonie, ale powinniśmy być w mieście w ciągu kilku godzin.

- Zatrzasnąłem klapę od wewnątrz. Była zamaskowana, więc w tej burzy… - Rzekł Big zamyślając się przez chwilę na temat ewentualnego pościgu.

- Powinniśmy mieć spokój - dokończył za niego Mads.

- Ano. Pieprzeni bikerzy. Na szczęście te “szczeniaki wojny” groźnie szczekają, ale nie gryzą zbyt mocno. Wybaczcie, że tyle gadam, ale kilka tygodni spędziłem na pustkowiach i miło wreszcie móc otworzyć jadaczkę.

Kapitan Mikkelsen jedynie przytaknął krótko nie chcąc obrazić przewodnika, ale lubił konkretne odpowiedzi.

- Dojdziemy tędy do miasta?

- Tiaa. Kilka godzin wycieczki synku i powinniśmy zobaczyć powitalne neony na waszą...

Nagle któryś z hibernatusów potknął się i upadł prosto w płytką, brudną wodę pod ich stopami.

- Zaraz… zaraz wstanę… Potrzebuję tylko…

Rozpaczliwie próbując się podnieść, a potem chociaż pozostać przytomnym John Wick nie był w stanie dokończył ostatniego zdania ponownie odpływając świadomością do krainy marzeń sennych. Była ona zdecydowanie bardziej gościnna, niż obecne miejsce. Choć mogło się to wydawać nie do pomyślenia dla drużynowego medyka, który na raz ukląkł przy słabnącym mężczyźnie obracając jego głowę tak, aby ten się nie utopił. Gdy ten stracił przytomność, najpierw spoliczkował go kilka razy, a po braku jakiejkolwiek reakcji sprawdził mu puls.

- Żyje...

Oznajmił beznamiętnym tonem “Anioł życia”, który, dokładnie jak żaden, ze współczesnych medyków, nawet nie słyszał o przysiędze Hipokratesa.

- ...ale szkoda tego wyszukanego garniaka. Niby mało praktyczny, ale na miejscu byłby wart pudełko “śrutu”. - Dokończył za niego “Buźka” Dubois, który pokręcił głową wzdychając.

- Nieście go na zmianę z Bigiem. Chcę jeszcze dzisiaj być na miejscu.

Ich dowódca również nie był zachwycony, ale zobowiązał się dostarczyć “towar” w jednym kawałku, więc rozkaz mógł być tylko jeden.

- Ja tam bym gościa zostawił kapitanie, chudzielec wygląda jakby i tak miał wykitować lada chwila. - Próbował argumentować Big Tom, ale chyba po prostu bardziej dlatego, że nie uśmiechało mu się taszczyć do Vegas dodatkowego balastu.

- Nie będę się powtarzał. - Podsumował wszystko bardzo krótko Mads ruszając na szpicy w dalszą drogę razem z przewodzącym “Kurierem”.

Po godzinie narzekania “turystów” i sapiącego Dubois, a po nim dyszącego Biga minęli pierwsze rozwidlenie dróg. Bobby wyjaśnił, że te i kolejne rozgałęziają się na jeszcze mniejsze odnogi i służyły głównie za stare składy przemytników. W dużej mierze są obecnie wyczyszczone albo zamaskowane. Inne odgałęzienia kończył się ślepymi uliczkami, a nawet kolejnymi zamaskowanymi wyjściami na Mojave. Na pytanie czy to bezpieczne? House uśmiechnął się każdym mięśniem swojej wymęczonej latami pracy twarzy mówiąc, że są dobrze “zabezpieczone”. Najwidoczniej o tunelach wiedziała tylko garstka osób, a wnioskując po upodobaniach staruszka do wysadzania rzeczy, zawierały za pewne różne wybuchowe “niespodzianki”. Po kilkudziesięciu minutach minęli kolejne skrzyżowanie, a po kolejnych dwóch godzinach jeszcze jedno, przy którym Bobby przystanął na moment. Podrapał się po brodzie i skręcił w jedną z czterech możliwych dróg, przy której ze ściany wystawała innego koloru cegła. Ta rzucała się w oczy, ale tylko dla sprawnego obserwatora. Ich przewodnik nie milkł ani na chwilę. Ciągle mamrotał coś do nich lub do siebie samego, ale wydawało się, że wie co robi. Po dłuższej chwili minęli jedno z prowizorycznych, opuszczonych laboratoriów chemicznych, teraz zupełnie już splądrowane przez narkomanów i pokryte grubą warstwą kurzu. Od tamtego momentu sufit stał się zdecydowanie wyższy, Chociaż strop wciąż sprawiał wrażenie jakby miał się zapaść i pogrzebać ich wszystkich pod gruzami to wyraźnie czuli ruch powietrza, a sam korytarz zdawał się bardziej suchy i uczęszczany.

W końcu dotarli do grubych krat zespawanych ze sobą tak żeby tworzyły drzwi, które House rozwarł przed nimi przekręcając wielki, pokryty rdzą klucz w starym żeliwnym zamku. Coś kliknęło w proteście i mężczyzna musiał naprzeć na wrota całym swoim ciężarem ciała, aby mechanizm ustąpił skrzypiąc głośno. Przepuścił wszystkich przodem. Znaleźli się całą grupą w małym pomieszczeniu, do którego dostęp Bobby odciął zamykając za sobą drzwi i zawieszając na skoblu wielką kłódkę. Dalej było już tylko z górki. Pomagali mu odsuwać na bok żelastwo blokujące, zamaskowane wyjście z tunelu, aż w końcu zobaczyli pierwsze promienie słoneczne. Kurier wyrzucił ręce do góry z uśmiechem na twarzy i energią hazardzisty wchodzącego do kasyna z pełnymi kieszeniami żetonów.

- Witamy w Vegas dziecino!






Jeśli po przebudzeniu czwórka mężczyzn znalazła się w zupełnie innym, nieznanym świecie to po wejściu do Vegas w roku 2054, przez chwilę poczuli się “prawie” jak w domu. Co prawda “prawie” wciąż robiło sporą różnicę, ale mimo wszystko znaleźli się na powrót w czymś, co na pierwszy rzut oka przypominało cywilizowane miejsce. Słońce nad ich głowami zdawało się wskazywać czas około późnego popołudnia. Zanim zdążyli dobrze przyjrzeć się okolicy i ku powszechnemu zdziwieniu Mads Mikkelsen odwrócił się do całej grupy i zaczął krótką mowę pożegnalną.

- Wykonałem swoje zadanie. Przekazuję dowodzenie następnemu stopniem czyli starszemu sierżantowi Weskerowi. Panowie powodzenia. - Zwrócił się spojrzeniem ku hibernatusom.

- Brad - skinął lekko głową osobie, którą choć trochę znał z poprzedniego życia zawieszając na nim nostalgiczne spojrzenie na chwilę dłużej niż na innych. - Pamiętaj o Shivie - mrugnął porozumiewawczo jak aktor do aktora.

- Pazury! - Zasalutował oddziałowi, który odwzajemnił jego gest tak sprawnie jakby byli złączeni jakąś nieznaną siła. W pewnym sensie byli, wspólne przelewanie krwi zawsze łączyło silnych mężczyzn mocniej niż jakiekolwiek więzy krwi. Zwłaszcza w trudnych czasach, a te zdecydowanie po 2020 roku nastały dla całych Stanów.

- Widzimy się jutro w zwyczajowym punkcie zbiórki. Odmaszerować.

Odwrócił się na pięcie i poszedł w przeciwną stronę niż reszta oddziału. Nie było pewne czy go jeszcze kiedykolwiek zobaczą, ale po ostatnich słowach, w najbliższej przyszłości nie warto było na to stawiać.

Sekundy w rażącej jasności zwyczajnego światła dnia mijały niepostrzeżenie, jak zakłady o najniższe stawki na ulicach Vegas. Ciszę po utopieniu w mroku ostatnich dźwięków kroków Madsa przerwał Tom:

- No Pannice, czas na nas, bo od godziny, jak już raz mówiłem, to nam tutaj nie płacą. Ty piękny i ty piękniejszy - wskazał na Brada, potem na Waltera - zbierać poległego i ruszamy na wschód zażyć odrobiny stęchłego aromatu największej szulerni Nowego Świata!

W czasie krótkiej, zagrzewającej do boju przemowy Biga, stary Kurier zdążył obejść oddział dookoła dwa razy i zmierzyć każdego z obecnych przymrużonym od półmroku spojrzeniem.

- Nie no, ja już ładniejsze widziałem i to tu niedaleko wyjścia, na rogu pod tysiąc pięćsetną szóstą latarnią, niż obecne. Nie będę jednak dyskutował o gustach, bo te wyrabiają się dopiero w odpowiednim wieku. Widać Wesker, jeszcześ mało w życiu widział, a zdecydowanie za mało żeś zmacał żeby mieć pewność co powinno się lubić. - Przerwał tylko po to żeby nabrać oddechu - już niedaleko, dwa zakręty i masa świateł oraz pokus przed Wami! Nawet na tej ostatniej prostej.

Wszyscy zbrojni uśmiechnęli się paskudnie, jak na wojsko na przepustce przystało. Big machnął ręką do na znak wymarszu i oddział ruszył z zalanej światłem czerwonawego neonu wąskiej zagraconej niepozornym złomem uliczki wprost w gorejącą blaskiem sztucznego oświetlenia głębię kolejnej odnogi rzeki wydeptanych w tonach rozrzuconych śmieci tras wielkiego miasta.




Nowo Narodzeni stawiali pierwsze kroki niepewnie oślepieni i ogłuszeni masami bodźców atakującymi ich zmysły w każdej sekundzie na wolnym powietrzu. Przed oczami przesuwały im się tłumy ludzi tak różnorodnych i kolorowych jak tylko umieli sobie wyobrazić. Pomiędzy chmarą obcych twarzy nie wydawali się nikim wyjątkowym. Mijali, tak samo jak ich Anioły, uzbrojonych po zęby przedstawicieli sztywnych reguł najemniczej służby. Widzieli równie zmęczonych, czy nawet nieprzytomnych, osobników jak oni sami. Nie mieli szans zgadnąć czy to alkohol, mordobicie, dragi czy zawały serca pokładały ludzi na ulicach. Zdawali sobie jednak sprawę, że wszystko to co było dla nich niecodzienne w Vegas stawało się normalnością. Inaczej sprawa miała się przy dokładnym oglądzie budynków. Te trzymały się posad, chyba tylko tonami kabli przewleczonymi przez każdy sypiący się załom muru, który mijali. Świetność umarła, został syf, styl i prowizorka, która żyła własnym życiem, w zależności od koloru, który ją otaczał. Każdy mijany szyld lśnił elektrycznym blaskiem.




Wszystkie obchodzone budowle, stragany, rozstawione beczki i inne punkty zborne dla ludności dudniły muzyką i kruszącym się realizmem. Droga była pełna krzyków euforii, znudzonych pomruków i zapętlonych obietnic o zwycięstwie. Skąpo ubrane panienki zaczepiały ich na ulicy, grubo odziani szulerzy nagabywali do zawitania w progi domów rozkoszy dla zmysłów. Okolica stała burdelami, ale każde spotkanie z przedstawicielami lokalnej społeczności stawało się hazardem. Na nic innego nie można było liczyć, ale też niczego więcej po Vegas nie należało oczekiwać. Parę razy zaprzyjaźnieni zbrojni odpychali od swoich przesyłek kłębiący się tłum namolnej ciżby próbującej wcisnąć się pomiędzy nich i wyrwać najsłabsze ogniwo łańcucha.

- No ja bym tak tam nie gonił wszystkiego co się rusza na jednej z tańszych ulic Vegas. Panienki prawie czyste, małe stawki gambelków na rozgrzewkę, alkohol o tej samej mocy co na Fremont Street Experience. Może by się chłopaki rozejrzeli chociaż czego mogą szukać na spacerach po okolicy. Nie żeby na lepsze ich nie było stać, bo goście honorowi będą mieli u Goodmilla jak u babci pod spódnicą, ale różnorodność w cenie, zwłaszcza tutaj. Patrzajta młodzi na prawo, bary. W Vegas alkohol leje się strugami, płynie wszystkimi żyłami miasta. Jest w ludziach i w budynkach. Nie ma lokalu, w którym nie zaznacie pijackich uciech. Polecam jednak trzymać się z dala od dziwnych, darmowych źródełek bo to lep na nowicjuszy. - Bobby nonszalancko wskazał dłonią jeden z białych budynków odsłaniających odpadającym tynkiem zęby przerdzewiałych zbrojeń nad którymi zielenił się neon. Najwyraźniej bardzo się cieszył, że w końcu miał publiczność przed którą mógł wykazać się swoją wiedzą i pretekst do ględzenia.




- To dobre miejsce na szukanie sobie lokalnego przewodnika. Chłopaki przegrali wiele, więc za grosze na nową pulę szczęścia nie cofną się przed żadną opowieścią i żadną drogą, którą będziecie chcieli zgłębić. Prawdziwe tajniki życia kuriera, kogo i gdzie znaleźć, a przy tym nie za wiele się wykosztować. Nie, że mnie nie stać, ale kto zabroni bogatemu biednie żyć? - Roześmiał się chrapliwie. - Whisky też mają niezłą, jak na jej cenę. Kolory światełek często niepozornie zdradzają czym się dany lokal trudni. Nie jest to wielka matematyka i głęboka filozofia panienek szukać pod czerwonym, barów pod zielonym, złodzi…. znaczy szulerów pod żółtym, aren pod pomarańczowym, pod niebieskim zbójnickich zborów. Prochy pod białymi, pod czarnymi nie ma czego szukać w ogóle. W Downtown jak coś nie błyszczy to jest nic nie warte.Przyzwyczajcie się więc do smrodu chemii, blasku brokatu i iskrzenia elektryki, która tutaj jest prawie, że darmowa. Szukacie giwer? Znajdziecie je na każdym kroku, prawo do ich posiadania ma każdy więc uważajcie nawet na dzieciaki. Każdy dystrykt ma swoje prawa i swoją specyfikę. Tu znajdziecie wszystko z najwyższej półki, choć im mniejsza i bardziej zatłoczona uliczka tym będzie się ona coraz bardziej chylić w dół. Świetnie trafiliście, miasto przeżywa obecnie małe nawiedzenie świętych tego świata i każdy co tylko miał do sprzedania na czarną godzinę wypchnął już na światło dzienne żeby złapać swoją okazję. - Kurierowi jadaczka się nie zamykała, choć jego słowa były rzucane głośno i to do kroczących tuż obok niego to entuzjazm przechodniów zagłuszał nawet jego dobre chęci. Część z nich nosiła się z podniesionymi czołami, spora część jednak chodziła zgarbiona i zmęczona, w łachmanach i dobrze zamaskowanych łańcuchach niosąc różnego rodzaju dobytek. Najwyraźniej niewolnictwo znowu zostało zalegalizowane w Zesranych Stanach Zjednoczonych.

Drugą rzeczą poza milionami świateł rzucającą się w oczy po przyjeździe do miasta grzechu była niekończąca się kanonada rozwartych warg. To miejsce nie cichło, a jedną opowieść zagłuszała kolejna. Ludzie z Vegas kochali gadać, co stanowiło nareszcie miła odmianę od powściągliwych członków oddziału Pazurów. Bradowi i Walterowi nie było na razie dane doświadczyć uroków społecznej socjalizacji, bo targanie ze sobą nieprzytomnego Johna odbierało im chęci do głębszego roztrząsania otaczającej ich rzeczywistości. Jedni się targowali, opowiadali o tym która dziwka była warta swojej ceny, jeszcze inni pokrzykiwali na swoich faworytów w mniejszych i większych kręgach gdzie ludzie bili się dla pieniędzy. Na arenach było nawet bardziej ostro. Byli zmęczeni, od przebudzenia minęło dobrych osiem godzin. Nawet Cobb nieprzydzielony do wcześniejszej misji Doubiesa i Biga odczuwał znużenie ostatnimi wydarzeniami. Czekali jednak wszyscy celu, którym okazał się złoty hotel “4 Queens” prezentujący swoje wdzięki od najdalszych granic prawego załomu poprzedniej alejki.

Ewidentnie dotarli do najlepszej części wycieczki. Ulica była szeroka na cztery pasy ruchu, a deptak prawie czysty. Przestali się bezwiednie potykać o własne nogi i ciążące im od dawna balasty. Zaczęli przykładać wagę do tego co miało zostać im zaoferowane.





W przepięknym złotym neonie nie brakowało nawet jednego świetlnego punktu. Każdy rant muru był połatany i oczyszczony z nędzy obrazu poprzednich scen. W końcu byli w Las Vegas - luksusowym miejscu dla bardzo ważnych person. Prawdziwie gościnnym i naturalnie im przeznaczonym. Odetchnęli z ulgą. Przed najjaśniejszą z widzianych dotąd parceli stał sznur równo zaparkowanych wozów. Rozpoznawali luksusowe i zwyczajne marki, żaden jednak z mechanicznych potworów, nie wyglądał na scenerię Mad Maxa. Ktoś o nie dbał i najwidoczniej ktoś ich pilnował, bo co rusz przed gmachem przewijali się ludzie pod bronią. Miejsce było strzeżone, ale nie odcięte. Pozostawiało to wiele nadziei na możliwość wkupienia się w jego łaski. Takie właśnie miało być - kuszące i ekstrawersyjne. Zachęcające do dążenia ku niemu jako celowi istnienia. Co prawda spróbować swojego szczęścia i zagrać o cokolwiek wartego choćby jednego gambelka, można było na każdym rogu Vegas, ale to właśnie w takich miejscach trafiali się wytrawni gracze i gry o wielką stawkę. Zazwyczaj trzeba było opłacić sobie do nich wstęp lub posiadać odpowiednią reputację. Tym razem wydawało się, że grupa jest oczekiwana. Pazury przejęły Wicka i jak poległego wojownika wniosły go na własnych ramionach do środka rozłożystego holu, którego widok budził najmilsze z możliwych dreszczy. Całość powierzchni za podwójnymi metalowymi drzwiami wyłożono zbitymi w równy wzór jasnymi granitowymi kaflami. Powstała mozaika wraz z jasnym wystrzępionym kulami kontuarem ciągnącym się na całej długości najszerszej ze ścian idealnie komponowała się z dziwaczną instalacją świateł, za którą czekał niewielki tłumek ludzi.




W jego środku stał zasuszony białas w ekscentrycznym białym kapeluszu, do którego House wystrzelił jak z procy, kłaniając się niby to w pas, niby całując jego ręce. Wielki Pan Goodmil na gesty uniżenia odpowiedział przyjaznym klepnięciem Kuriera w ramię i ustawieniem go po swojej prawicy. Jednocześnie jego pozycja maskowała szereg klonów uzbrojenia i umundurowania stojących dwa kroki za ewidentnym sponsorem dzisiejszej zabawy z wybudzeniem. Czterech rosłych chłopa i dwie całkiem ładne dziewczyny zdawały się być standardową częścią wystroju wnętrza prowadzącego w gardziel najbardziej nieprzyzwoitych rozrywek jakie mogli sobie tylko wymarzyć. Do tego troje szczupłych, nie wysokich stuartów obojga płci pospiesznie zajmujących miejsca przy bagażach przybyłych. Ich komitet powitalny z wolna posuwał się naprzód mierząc każdego przybyłego wzrokiem wprawnego ranczera osądzającego pozostałe mu sztuki bydła ze stada. Wyglądali na ludzi, którzy doskonale znali swoje miejsca w szeregu, a mijający czas od wejścia do przywitania tylko utwierdzał wszystkich w przekonaniu, że tak być powinno.

- "Four Queens" dzięki gościnności Mela Czarnego Psa dziś otwiera przed Wami drodzy podróżnicy swoje powoje. Witajcie w progach jednego z najświetniejszych przybytków prawdziwych rozrywek Vegas. Nazywam się Trevor Goodmil i mi zawdzięczacie swoje nowe narodzenie oraz bezpieczną drogę z Mojave do nowego domu. - Spojrzał karcąco na oddział, który ułożył na posadzce nieprzytomnego, po czym kontynuował tonem komiwojażera, którym zaiste powinien być. - Odpłacić się przyjdzie wam niewielką ceną, bo jedynie swoim obyciem i miłym towarzystwem na czas rozgrywek o największe pule w Nowym, nieznanym wam jeszcze Świecie. Nic jednak nie pozostaje w próżni i każda wartość zostanie przeliczona na odpowiednie wynagrodzenie. Jesteście bezpieczni i znów staniecie się wielcy. Na początek zajmiemy się sprawdzeniem waszego stanu fizycznego i psychicznego. Zrobimy to po waszemu. Dając wam, jak przy wszystkim w przyszłości wybór, gdzie i w jakiej formie ma to nastąpić. Tylko za Pana Wicka decyzja została już podjęta, ale wolna wola zostanie mu zwrócona dokładnie w momencie pozyskania na nowo świadomości swojego ciała i umysłu. - Skinął na dwóch ludzi pod bronią stanowiących jego osobistą eskortę, którzy bez słowa podnieśli hibernatusa z podłogi i z troską asekurując wszystkie jego kończyny wynieśli go z wypełnionej ludźmi przestrzeni na parking przed budynkiem. Obecni po chwili usłyszeli warkot odpalanego wielocylindrowego pojazdu. Gdy dźwięki motoru ustały gospodarz znów zwrócił się do obecnych zachłyśniętych powagą sytuacji i żadnych każdego okrucha informacji. - Umysł i ciało - nimi będziemy się zajmować, je będziemy pielęgnować. Zaoferujemy wam rozwój, polot i spełnienie na jakie czekaliście całe życie. Świat jaki znaliście skończył się w 2020 roku. Obecnie mamy 2054. Minęły 34 lata, ale nikt o was nie zapomniał. Gdy nastąpiły ataki jądrowe, chemiczne i biologiczne, zostaliście przetransportowani do pilnie strzeżonych bunkrów wyposażonych w infrastrukturę, która utrzymała was w dalszej mocy ziemskiego istnienia. Czego jednak nie można było powiedzieć o waszych pierwotnych ośrodkach hibernacyjnych. Nie takiego stanu i powitania zapewne się spodziewaliście, ale rozwiązanie, które dla was znalazłem było najlepszym i najbezpieczniejszym sposobem dotrwania do chwili tego spotkania. Wynagrodzę wam niedostatki jakich zaznaliście, musicie tylko zaufać komuś, kto swoje na tej niegościnnej planecie już przeżył i nie pozwoli by coś krępowało wasze wybory i potrzeby.

Przemowa teksańca budziła masę wątpliwości co do wizji całej pominiętej przez kriogeniczne sny przeszłości, ale pozostawiła jasny obraz najbliższej przyszłości, którą przyjdzie im spędzić w czystych łóżkach na wskazanym przy ostatnich słowach kierunku piętra budynku, na którym zwyczajowo mieściły się pokoje hotelowe dla gości kasyna.

- Na dziś wrażeń macie zapewne dość i podziękujemy już waszej pilnej straży, która oczywiście ma zapewniony wieczór na mój koszt w barze mieszczącym się w lobby tego gmachu. Wam drodzy goście - Panie Dykhovichny, Panie Benett i Panie Pitt, jeśli czegokolwiek będzie brakować to nie wahajcie się prosić o dodanie tego do mojego otwartego tu rachunku. Pokoje czekają, obsługa gotowa jest spełnić każde życzenie. Potraktujcie mnie jak Wróżka Chrzestnego, jeśli potrzebujecie jeszcze dodatkowej nazwy dla mojego gestu. - Na wąskich ustach mężczyzny zagościł szeroki uśmiech, nie sposób jednak było po krótkiej chwili obserwacji wywnioskować jaka była jego prawdziwa przyczyna. Oczy mu lśniły, mięśnie nie zdradzały żadnych emocji. Mimika była wyćwiczona i przepełniona grzecznością oraz dobrą wolą.

Goodmil doskonale wiedział kogo spotka dzisiejszego późnego popołudnia chylącego się ku wczesnemu wieczorowi. Wydawał się też przygotowany na wszystko czego można było się po nowych zdobyczach spodziewać. Dał im chwilę na pytania i podziękowania nim odszedł razem z Pazurami grzecznie klepiącymi swoje niedawne przesyłki po plecach w geście życzliwego, acz niemego już słowa - “powodzenia”.
 
__________________
"Tak, zabiłem Rzepę." - Col Frost 26.11.2021
Even a stoped clock is right twice a day
traveller jest offline