Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 22-12-2020, 17:48   #14
Ombrose
 
Ombrose's Avatar
 
Reputacja: 1 Ombrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputację
[media]http://www.youtube.com/watch?v=hRNIvczSABw[/media]

Dziennik doktora Y. Watanabe.
Nagranie 04/07/2012


(głośny dźwięk szkła stawianego na powierzchni. Ciche westchnięcie, dźwięk odkręcania korka. Szelest płynu nalewanego do szklanki)

Yoshimitsu Watanabe: Boję się. Pracując w moim zawodzie, na przestrzeni tak wielu lat, napotkałem naprawdę wiele strasznych rzeczy. Jeżeli ciągle jesteś bombardowany najróżniejszymi niepomyślnymi bodźcami, wnet twoja tolerancja na nie wzrasta. Przyzwyczajasz się. Czasami jednak… może zaatakować cię zbyt dużo i zbyt szybko. Wtedy pękasz. Boję się, że ja jestem w tym właśnie punkcie. Dbałem o zdrowie psychiczne moich podopiecznych. Jestem lekarzem psychiatrą. Napotykałem najróżniejszych ludzi z najróżniejszymi problemami. Mam wrażenie, że przeszedłem niewidzialną granicę i znalazłem się po drugiej stronie barykady. Już nie jestem lekarzem. A stałem się pacjentem… a przynajmniej materiałem na kogoś, kogo powinno zamknąć się w izolatce. Czuję, że sam potrzebuję pomocy psychiatrycznej. No cóż, szewc bez butów chodzi, czyż nie? Najwyraźniej psychiatra chodzi bez zdrowia psychicznego. Być może od początku było takie moje przeznaczenia. Być może od początku…

(szkło rozbija się twardą nawierzchnię. Głośny brzdęk odłamków rozprzestrzeniających się po podłodze)

Yoshimitsu Watanabe: Kurwa. Jestem zbyt pijany. Ale nie mogę przestać wlewać w siebie alkoholu. Wszystko, byleby tylko zamroczyć głowę. Przytłumić strach, zniweczyć trwogę. Czuję się jak bohater opowiadanie Lovecrafta. Śmiałem się z Chaayi, która wierzyła w duchy. Jak je nazywała? Hava Sibala… co? Starałem się być człowiekiem umysłu. Nie przesądnym durniem. Ale teraz mam wrażenie, że dojrzałem przebłysku innego świata. Tego, który znajduje się gdzieś na granicy percepcji. Bezustannie czai się gdzieś obok, a my robimy co możemy, aby go nie dostrzec. Próbujemy zanegować jego istnienie. Jakże głupi jesteśmy.

(śmiech)

Yoshimitsu Watanabe: Wiedziałem, że z tą dziewczyną jest coś nie tak. Wysoka, wychudzona, ładna… byłaby ładna, gdyby tylko zechciała o siebie zadbać. To było pierwsze, co dostrzegłem, zerkając na nią. Jej powierzchowność. Płytkie, czyż nie? Myślałem, że to kolejna wariatka. Jako psychiatra nie powinienem używać tego terminu, ale tak. Ładna, szalona dziewczyna, z epizodami depresyjnymi, z epizodami samookaleczeń… Archetyp stary jak świat. Przy tym morderczyni, a to już zdarza się rzadziej. Mimo to wciąż w spektrum prezentowanych przez nią zaburzeń. Gdybym tylko wiedział… Że będzie moim końcem… Skombinowałbym skąd inąd broń i wystrzeliłbym w jej skroń salwę ołowiu. Choć może to by tylko przyspieszyło me nieszczęście. Czasami nie można uciec od fatum.

(krzesło odsuwa się od stołu. Słychać ciężkie kroki. Zaczyna grać Chopin z kompaktu)

Yoshimitsu Watanabe: Ta muzyka kiedyś mnie uspokajała, ale teraz już nic nie jest w stanie pomóc na moje skołatane nerwy. Tak się wystraszyłem, kiedy ci ludzie pojawili się u mnie w domu. W środku nocy. Spałem, zbudzili mnie, wytargnęli… zaczęli przesłuchiwać… jak nie chciałem nic mówić, to zaczęli bić. Pytali o Abigail de Gillern. Wpierw nie wiedziałem, o kogo chodzi. Nie mogłem sobie przypomnieć tej pacjentki. 305-40/2. Jakże dawno widziałem te cyfry przed moimi oczami… Natomiast oni zachowywali się, jakby to była najważniejsza osoba we wszechświecie! Kazali mi przekazać wszelkie akta. Dzienniki. Cokolwiek, co pozwoliłoby im odnaleźć trop dziewczyny. Zniknęła już kilka lat temu. Tułała się od szpitala psychiatrycznego do kolejnego ośrodka, aż w wieku trzynastu lat zaczęła uciekać. Wyspecjalizowała się w tym, gdyż już od dłuższego czasu pozostaje poza radarem policji. Wpierw myślałem, że ci funkcjonariusze, którzy mnie napadli, również byli z policji.

(dźwięk siorbania, jakby ktoś próbował spić wódkę z podłogi)

Yoshimitsu Watanabe: Ale to zupełnie inna liga. Dałem im wszystko co miałem. Przekazałem wszystko, co mogłem. Straciłem do siebie szacunek jako do lekarza. Oczywiście, okoliczności były wyjątkowe. Ale dyskrecja stanowi filar mojej działalności jako psychiatry. Ale on upadł. I upadłem również ja. Czuję, że spadam. Od kilku godzin nieprzerwanie zagłębiam się w czarną dziurę… i obawiam się, że nigdy już nie wygrzebię się z niej. Graj dla mnie, Chopinie. Chcę słyszeć kolejne twoje nuty. Czemu jednak nie grasz pieśni żałobnej? Bo dni mojego życia są policzone. Dni? A może raczej godziny…? Minuty? Sekundy…?

(gorzki śmiech)

Yoshimitsu Watanabe: Następnie okleili mi głowę jakimś materiałem. Wpierw myślałem, że to folia, ale ona żyła. Pulsowała. Była śliska, miała charakterystyczny zapach. Trochę śmierdziała, ale… w taki przyjemny sposób, choć głupio mi to przyznać. Moje nozdrza zaciągały się zapachem. Mijały minuty. Zadali mi kilka kontrolnych pytań. Na wszystkie odpowiedziałem. Wtedy zdziwili się, bo już od dłuższego czasu nie mieli takiego opornego osobnika, jak ja. Chcieli mi wymazać pamięć w ten dziwny sposób. Nazywali się Mnemosyne. Ale ja się nie dałem. A nawet nie stawiałem oporu! Ach… cóż ja bym dał, żeby to wszystko zapomnieć… Żeby moje serce choć na moment przestało kołatać w klatce piersiowej… Nawet już wódka mi nie pomaga. Jakże nisko upadłem, że spijam ją z podłogi.

(ostry trzask otwierania drzwi)


Yoshimitsu Watanabe: To… to znowu wy. Spodziewałem się was.

(huk wystrzału)

Nieznany głos nr 1: Przykro mi. To bardzo rzadko kończy się w ten sposób. Miałeś zapomnieć, ale nie chciałeś. Wolałbym, aby tak to się nie zakończyło.

Nieznany głos nr 2: Chciałeś. Lubisz zabijać. Zwłaszcza kiedy ten doktorek walnął cię w jaja i uciekł ci, gdy zwijałeś się w bólu. Cóż za amatorszczyzna z twojej strony.

(śmiech)

Nieznany głos nr 1: Zaraz ja ci przypierdolę w jaja, to zmieni ci się poczucie humoru. Dobrze się stało. Doprowadził nas w to miejsce. Może tu znajdziemy więcej informacji na temat de Gillern. Na temat Abigail. Tylko…

Nieznany głos nr 2: Milcz. Tu jest… tu jest dyktafon.

Nieznany głos nr 1: O kurwa. Wyłącz to!

(głośne trzaski. Donośny huk. Potem cisza)

(ostateczna)


Na obrzeżach Milltown

Dzieci krzątały się wokół piaskownicy. Cóż za niewinny widok. To była zabawa w Dom. Cała piątka sprawnie się podzieliła. Mama, tata, córka, druga córka i syn. Nawet ze sobą współpracowali. Spędzali całkiem miło czas. Trochę się kłócili, ale w przerysowany, komediancki sposób. Lepili babki z piasku. Bawili się. W ten możliwie najbardziej niewinny sposób. Wszystko zanim dorosną. Zanim ich życie skomplikuje się aż tak bardzo. Zanim doznają bólu i cierpienia, na które nie zasługują. Ale które w nie uderzy i zmieni ich na zawsze.

- Powiedzieć wam straszną historię?! - rzucił Willy.
Willy w tej drużynie pełnił rolę taty. Miał namalowany pod nosem wąs. Milly specjalnie z tego powodu przyniosła z domu marker i podzieliła się nim z chłopcem.
- Jaką? Taką z dreszczykiem? - dopytywała się Sally.
- Może, nie wiem. Choć w sumie… jak najbardziej - rzekł Willy. - Kojarzycie starą wieżę ciśnień położoną pod miastem? Podobno grasuje tam czarownica.
- Czarownica? Prawdziwa czarownica? - zapytała Milly. - Taka z kurzajkami i starym kotem?
- No właśnie nie - odpowiedział Willy. - Raczej zupełnie młoda. Choć wysoka i chuda jak kościotrup. Nie ma kota, ale wrednego ogara. Prawdziwego cerbera.
- Cerbera? - zapytał Anthony, piegus rudzielec, który pełnił rolę syna. - A co to jest cerber?
- To taki duży, okropny pies - wyjaśniła Sally.
- Ale niektórzy mówią, że jej chowaniec to nie żaden piekielny ogar, ale taki mały piesek. Husky, czy coś w tym stylu. Ale nazywa się Charon.
- To jak w mitologii. Nie Cerber, tylko Charon - mruknęła Sally. - Coś jest na rzeczy.
Zapadła na moment cisza.
- To jakaś stara legenda? - zapytał Anthony.
Willy pokręcił głową.
- Opowiedział mi ją brat, który jest stróżem niedaleko tej wieży. Podobno widział tam tydzień temu taką dziewczynę. Ładną, ale bladą jak duch. Podobno nie żyje. I to złe moce ją wprowadzają w ruch.
- Czarownica! - krzyknęła Sally.
- Czarownica! - powtórzyła Milly.
- Czarownica? - mruknęła Jessie, która do tej pory milczała. Była nieśmiała.
- Czarownica - skinął głową Willy.

Zapadło milczenie.

- A wiecie, co powinno się robić z czarownicami? - zapytał.
- Co takiego?
Willy zerknął na drobny punkt ponad lasem, gdzie wystawał szczyt wieży ciśnień.
- Palić na stosie - szepnął. - Palić.

Stara wieża ciśnień

Stara wieża ciśnień płonęła.
Swąd unosił się w powietrzu. Stapiał się z czarnym dymem. Czarny niczym smoła wirował i rozprzestrzeniał się. Wraz z ciepłem. To zmieniało się w gorąco, a ono z kolei awansowało do żaru. A inferno znajdowało się tylko o jeden krok stąd.

I ten krok został właśnie przekroczony.


Abigail de Gillern znajdowała się w najwyższej komnacie na szycie wieży. Niczym księżniczka w bajce. Ale czy miał ją ktokolwiek uratować. Czy jakiś książę pędził w jej stronę z zapartym tchem?
Czy w prawdziwym życiu w ogóle istnieli książęta?
Jeśli tak… to czemu nie było ich na horyzoncie?
Czemu była sama? Po prostu sama?

Choć nie kompletnie sama. Towarzyszyła jej pożoga. Oraz ból i cierpienie. A także ogień. Tego było aż za dużo. Powietrze traciło wszelką wilgoć i nacierało na jej policzki. Suche i nieprzyjemne.
Charon zakwilił u jej boku. Bał się. Nie mógł znaleźć wyjścia z sytuacji. Żył jedynie dwa miesiące. Był tylko szczeniaczkiem. Nie zasługiwał na to. Nie powinien nigdy znaleźć się w podobnych okolicznościach. Trącił nosem Abby, swoją panią.
„Uratuj mnie”, zdawały się mówić jego ślepia. „Boję się. Ja… ja po prostu… ja… naprawdę… tylko… Boję się. Boję.”
Ufał jej.
Ufał, że wyciągnie go z tego piekła. Był pełen ufności. Chciał przeżyć swoje życie i na całą przyszłość spoglądał z optymizmem. Jak to pies. Jeszcze raz polizał Abby po ramieniu.
„Kocham cię”, powiedział. „Ale ciepło się zbliża. Boję się go. Tak… tak nie powinno być. Ale jesteś przy mnie. I tylko to się liczy. Kocham cię.”

Abigail otworzyła oczy.

Wtedy też ujrzała Szkarłatną Damę.


Przechadzała się po komnacie. Poruszała dłoniami i z jej palców tryskały iskry.

- Nie umrę - powiedziała.

Zapaliła się zasłona.

- Nigdzie nie odejdę - dodała.

Ogniem zajęła się szafa.

- Ale nie będę tutaj - dodała Szarłatna Dama.

Wszystkie ubrania zapłonęły. Ale wszystko wokół i tak płonęło, więc nie miało to żadnego szczególnego efektu.

- Nie pytajcie mnie o nic - powiedział duch. - I tak nie odpowiem.

Wpierw zdawało się, że już nic więcej nie powie. Ale znów otworzyła usta.

- Jestem Scarlett - powiedziała. - Scarlett. Szkarłatna. Jak ogień, w którym zginęła. Który ty podłożyłaś. Za który cię nienawidzę. Niegdyś byłam Amandą. To imię, które powinnaś znać. Ale czy kiedykolwiek ci na nim zależało? - spojrzała na Abigail. - Czy kiedykolwiek myślałaś o czymś prócz samej siebie? Czy kiedyś naprawdę byłyśmy przyjaciółkami? Mówiłaś, że jesteśmy takie same. Przeżyłyśmy podobne rzeczy. Zostałyśmy zranione w ten sam sposób. Byłyśmy razem. Byłyśmy ze sobą. Kochałam cię i myślałam, że ty też możesz pokochać mnie - powiedziała Scarlett. Powiedziała Amy. Powiedziała Amanda.

Pokręciła głową.
- I zaufałam ci. Byłaś taka ładna, słodka, miła i zraniona. Byłaś smutna, a ja chciałam cię naprawić. Chciałam ci pokazać, że warto jest żyć. Chciałam wzbogacić cię. Zreperować twoje poczucie własnej wartości. Żebyś pomyślała, że jesteś coś warta. Że jesteś księżniczką. Ja cię w ten sposób widziałam - powiedziała Scarlett. Powiedziała Amy. Powiedziała Amanda.

A ogień wokół palił się.

- Ale ty mnie za to tylko zraniłaś. Zabiłaś mnie. Spłonął pokój, spłonął oddział, spłonął psychiatryk. Zostałam tylko ja. Została Scarlett. Została Amy. Została Amanda. Ale przede wszystkim został żal. I teraz przyszedł czas pokuty. Przyszedł czas odkupienia swoich win. Jesteś złem, Abigail. Jesteś czarownicą. Nawet okoliczne dzieci tak cię nazywają. Ja cię kochałam. Może kochałam nawet bardziej, niż powinna kochać przyjaciółka. Kochałam cię z całego serca, z całego ciała. Jak na tym skończyłam? Zmieniłam się w popiół. W pył unoszony przez rozgrzane powietrze.

Zmora podeszła bliżej.

- Już nie będziesz się tu chować, już nie masz przed czym - powiedziała Scarlett. Powiedziała Amy. Powiedziała Amanda. - Pozostał już tylko ogień. Ale to dobrze. On cię oczyści. On nas oczyści. Będziemy razem. Tak jak chciałam być z tobą razem. Miałam nadzieję, że za życia. Ale usatysfakcjonuje mnie też po śmierci.

De Gillern poczuła nadciągający żar.
Charon tracił jej łokieć mokrym noskiem.
„Uratuj mnie”, mówiły jego duże, psie, ufne oczy. „Uratuj mnie, Abigail. Kocham cię, Abigail. Uratuj mnie”.

Ale Scarlett nadciągała.

„Jestem przy tobie, Abby”, przekazał Charon. „ Ale jeśli mamy umrzeć, to cieszę się, że umrę z tobą. Tylko z tobą chciałbym umrzeć. Bo tylko ty się dla mnie liczysz”.
Wtulił się w jej ramię. Drżał. Nie chciał napotkać śmierci. Ale ta była nieunikniona.
"Kocham cię", powtórzył.

- Koniec - szepnęła Scarlett. Szepnęła Amy. Szepnęła Amanda.
 

Ostatnio edytowane przez Ombrose : 22-12-2020 o 18:08.
Ombrose jest offline