| Budzenie się w ciemnych, cuchnących lochach powoli zaczynało wchodzić mu w paskudny nawyk. Zdaje się, że o takich jak on większa część społeczeństwa zwykła mawiać „recydywa”.
Wojownik uniósł z wysiłkiem powieki, każdą ciężką jak zwodzony most, by ujrzeć przed sobą dobrego znajomego – mrok niezgłębiony i ciężki. Znajomych – czego wówczas jeszcze nie wiedział – wkrótce miało zrobić się znacznie więcej, lecz póki co cieszył się ostatnimi minutami błogosławieństwa nieświadomości.
W pierwszym, niewykorzenionym latami służby odruchu, zaczął wodzić po omacku za porzuconą bronią, jednak miasto znajomego dotyku i ciężaru klingi, jego palce natrafiły wyłącznie na zimny i wilgotny kamień. Leżał na brzuchu. Posadzka była dla jego twarzy lodem, w kontraście do żywego ognia, który jeszcze niedawno przeszył jego oblicze a wespół z nim całe ciało. Pamiętał las i brzeszczot w dłoniach. Krew i upadającą wiedźmę. Własny upadek wyłącznie przelotnie. Nocne niebo nad Phandalin, które, mimo że pochmurne – w jednej chwili rozbłysnęło wszystkimi gwiazdami, erupcją jasności eksplodującą w jego czaszce nim błogosławiona ciemność utuliła mu oczy, a bezczas przeniósł w nowe miejsce.
Ból zapłonął jak żywy ogień, kiedy z wysiłkiem, pomagając sobie nienawykłą lewą stroną oderwać się od posadzki. Stękając i bluźniąc z wysiłkiem, udało mu się podnieść i znaleźć oparcie w ścianie. Jego ręka mimowolnie musnęła stalowy pręt po lewej, dostarczając mu tym samym ogólnej informacji o miejscu jego pobytu.
Słysząc szczęk łańcucha, odsunął się od sąsiadującej celi w samą porę, by odstąpić od szaleństwa i zgnilizny czyhających nań po drugiej stronie. Kraty, które z początku przeklinał naraz przestały być ograniczającą niedogodnością, a poczęły jawić się w całej swej pożyteczności.
Pobrzękiwanie kluczy oraz trzask zwalnianych zapadek był jak długo wyczekiwana muzyka. Oślepiający blask żagwi, który wkroczył do celi, zastał go dokładnie w momencie, w którym na czworakach rozglądał się przynajmniej za obluzowanym kawałkiem skały mającym mu w razie potrzeby posłużyć za ostatnią linię obrony. Weterana trudno było oduczyć morderczych nawyków i instynktów. Nawet tych płonnych i bezcelowych.
Odrobina blasku, którą przyniósł ze sobą przybysz, kaleczyła jego oczy, odwykłe od światła przedłużającym się (jak długim dokładnie – tego nie wiedział) pobytem w zamknięciu. Pomimo tego oraz zmrużonych oczu mógł i zdążył ujrzeć lokatora sąsiadującej celi. I przekląć w myślach ten widok równie mocno, co odkrycie, kto był jego gospodarzem.
Iarno Albrek, alias „Szkalny”. Persona miła mu na równi z panującym w jego nowym lokum zapachem. I równie, jeśli nie bardziej przegniła co ten ostatni.
- Wyszczuplał – odparł na pytanie o „starego przyjaciela” tonem poważnym jak u samego Jergala, nie spoglądając w kierunku ożywionej abominacji, a wyłącznie na wstępującego do lochu Szklanego. Uwagi o „nieudaniu się” przeklętego nieżyciem cierpiętnika nie skomentował z przyrodzonej grzeczności.
Na propozycję dawnego wspólnika nie odparł od razu. Skinąwszy kilka razy głową, skrzywił się na ile pozwalała mu świeżo szpecąca jego facjatę blizna.
- Cały ty, Iarno – oznajmił z właściwym sobie straceńczym cynizmem, który nie opuszczał go nawet w najpodlejszych sytuacjach. A wszystkie biesy Gehenny mu świadkiem, że bywał już w lepszych. - Zero podejścia do ludzi i zadbania o właściwe motywacje.
Anton pozwolił spocząć potylicy na ścianie, której chłód przynosił ulgę jego poparzonej twarzy. Po prawdzie nie wiedział, o czym chrzani do niego czarodziej. Owszem, miał kilka typów, całkiem logicznych domysłów, które nierozsądnie puścił wolno lub pozostawił związane w lesie. Nie zamierzał jednak zdradzać się przed magiem ze swoją wiedzą lub jej brakiem. Zmuszony sytuacją, grał niedoinformowanego. A przede wszystkim na zwłokę.
- O jakiej wiedzy mam ci opowiedzieć, Albrek? Żeś renegat i przeniewierca, niezdolny wypełnić powierzonego mu zadania? Nie turbuj się nadaremno, niedługo będzie to powszechną wiedzą. Bynajmniej nie za skromnym udziałem mej osoby. To przedłużający się brak wieści i rezultatów zdradzi cię w końcu Sojuszowi, nie ja. Ja wypełniałem rozkazy. Od samego początku byłem, wiernie cytując: zwykłym, bezwolnym i nieświadomym niczego sługą.
Pokręciwszy głową, Anton, skorzystał z okazji, jaką stwarzała obecność łuczywa, rozglądając się dyskretnie po swojej celi, by ocenić jej budowę, odległości między ścianami oraz wszelkie zaistniałe anomalie. By zyskać na czasie i zamaskować swoje zamiary, nie przestawał mówić. Znał nieco Szklanego i wiedział, że wzorem większości ludzi swojej profesji był skłonny do gadulstwa, zbędnych póz i wycieczek w dyskursy. Jego obliczona na efekt wizyta w jego celi oraz połączona z demonstracją groźba wyłącznie utwierdziły Antona w tym poglądzie.
- Tedy równie dobrze możesz oszczędzić sobie spytek. I swoich brudnych guseł. - Anton uniósł głowę, spluwając w kierunku, tego, co spotkało Gawiela. - Skąd u was, czarowników ta obsesja, wręcz perwersja na punkcie śmierci? Połączona z jednoczesną czelnością i hipokryzją, by to nam, trepom, wypominać pogardę dla jej majestatu? |