Bigdebin miał dość siedzenia w sekretnej skrytce mnichów. Tego było już dlań za dużo. Mógł w imieniu rodu przybyć na wezwanie starego opata, mógł oddać do jego dyspozycji swój topór i mógł przyrzec mu, że wyjaśni niepokojące starego człowieka sprawy. To była sprawa honoru. Ale nikt mu nie mówił, że przyjdzie mu siedzieć z dwójką niecierpliwych człeczyn, którzy tylko patrzyli co można zwędzić i gdzie zapaskudzić. A do tego jak on ich wszystkich nienawidził! Za ten ich pośpiech, za nienasycenie, za wieczną łapczywość i żądze. Przebywanie z tą dwójką działało mu na nerwy i z tego też względu postanowił w końcu wyjść. Dla tego ruszył sekretną dźwignię. Człek odezwał się wtedy z tymi swoimi „radami”. Jak wszyscy ludzie - nie w porę. - Chodźcie ! - powiedział swoim niskim głosem. Naparł na sekretne drzwi prowadzące do biblioteki stając w nich w gotowości z krótkim mieczem i tarczą, którą osłaniał większą część swej sylwetki. Dwuręczny, ciężki topór schował do specjalnej pochwy, którą nosił na plecach i teraz zza jego ramienia wystawało jedynie żelazne, pokryte jakimiś rycinami ostrze. Czujnym wzrokiem rozejrzał się w koło wypatrując zagrożenia. Kiedy zaś miast przeciwników dostrzegł kilkoro ludzi, którzy nie wyglądali na takich którzy by chcieli mu zagrozić, schował miecz do pochwy a tarczę zarzucił na plecy. Zmierzył nieznajomych wzrokiem spod krzaczastych brwi, po czym grzecznie, jak miał w zwyczaju, zagaił - Coście za jedni? |