Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 31-01-2021, 03:16   #46
Pipboy79
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Tura 05 - 2525.XII.02 bkt; przedpołudnie

Czas: 2525.XII.01 mkt; wieczór
Miejsce: Port Wyrzutków, Plac Targowy, scena główna
Warunki: zmrok, gwar i tumult, pogodnie, łag.wiatr, ciepło


Wszyscy



- Tak proszę państwa! Wreszcie się doczekaliśmy! Wielki finał, wielkiej aukcji! Największej w tym roku! 5 000! Kiedy padnie następny taki rekord! 5 000! Tak proszę państwa zapamiętajcie ten dzień, ten wieczór i tą aukcję! Będzie o czym opowiadać! Kiedy padnie następny rekord? Jaki będzie? To już moi drodzy pytanie na następną aukcję na jaką serdecznie zapraszam! A teraz zapraszam na scenę! Te dwie piękne i wspaniałe kobiety! Tak proszę państwa oto baronessa Iolanda de Azuara oraz od dzisiaj jej Księżniczka Dżungli! Brawa dla tych pań proszę państwa! - Mark Tramiel nie zawiódł i wieczorem powitał uczestników aukcji oraz widownię która spodziewała się wielkiego finału i rozwiązania tej arcyciekawej kwestii. I fajerwerków. W końcu wieczorem miały być tradycyjne fajerwerki jakie miały uświetnić ten wyjątkowy dzień w roku. Obie rzeczy wzbudzały wielkie zainteresowanie mieszkańców Portu. Wcześniej przyszło rozwiązanie zagadki kto ostatecznie kupi tą dziką wojowniczkę. Widownia nagrodziła głównych aktorów i aktorki tego przedstawienia oklaskami.

Blondyn z dwoma sierpami za pasem zdawał się być tylko jednym z wielu sylwetek w tej zebranej masie. Obserwował ten finał spod sceny. Widział, że znów przyszli główna czwórka graczy tak samo jak w dzień gdy widział ich ostatnio. Ale skoro widocznie baronowa wpłaciła całą sumę to i nie wznawiano aukcji a jedynie sfinalizowano umowę. Gdy było po wszystkim pokazała się na scenie gdzie jeden ze strażników przy aplauzie publiczności przekazał jej sznur jaki krępował nadgarstki dzikuski w symbolicznym geście przekazania władzy nad nią.

- Ojej zobacz bracie. Jednak Iolanda kupiła tą Amazonkę. Myślisz, że pozwoliłaby nam ją obejrzeć z bliska? - wśród tłumów stało też bretońskie rodzeństwo. Też widzieli to co się działo na scenie. A Izabella nie ukrywała swojego niesłabnącego zainteresowania przedstawicielką tubylczej kultury, tak bardzo egzotycznej i odmiennej od tego co znali z Bretonii. Widzieli też jak Baszir składa jakieś krzykliwe reklamacje piekląc się na całego. Podszedł pod scenę i coś krzyczał do Tramiela gestykulując głośno. Nie było słychać co ale ogłaszacz podszedł do skraju sceny i coś mu odpowiedział, dużo spokojniej i też nie było słychać co ale gest rozkładania ramion był dość czytelny. Klamka zapadła, aukcja się skończyła. Za to kapitan de Rivera i madame Eliana zachowali spokój i godną postawę mimo, że Amazonka nie trafiła w ich ręce.

Elfy z Ulthuanu miały zaś przerąbane. Gdy Ekthalion ogarnął ten cały plac z jakiegoś wyższego miejsca pojął prostą prawdę, że jest ich zdecydowanie za mało. Ba! Gdyby miał 10x więcej wojowników to wciąż byłoby zbyt mało. Obszar a przede wszystkim tłum był zbyt rozległy. Duety elfów tam i tu były kroplą w morzu potrzeb. Najczęściej nie widziały się bezpośrednio nawzajem, czy w krytycznym momencie usłyszałyby jakiś gwizd było sprawą mocno dyskusyjną. A z kolei jak się weszło w ten gęsty tłum by być bliżej sceny i ewentualnej akcji to kompletnie traciło się perspektywę co się dzieje dalej niż kilkanaście kroków. Wszędzie ktoś stał, ktoś z kimś rozmawiał, krzyczał, wołał próbując powiedzieć swoje. Nawet gwizdy się zdarzały. Koniec końców interwencja elfów nie była potrzebna. Aukcja zakończyła się całkiem spokojnie.

- Już po wszystkim. Chodźmy stąd. - madame Eliana widząc co się święci rzekła do swoich ochroniarzy. Więc Carsten razem z kolegami musiał zacząć etap torowania drogi przez tłum. Co wcale nie było proste. Na szczęście tłum był podekscytowany i rozbawiony ale nie agresywny więc napór zbrojnych skutecznie torował sobie drogę. Wcześniej szefowa uprzedziła ich jaki jest plan więc na razie szło wszystko zgodnie z tym planem i nie zdradzała niepokoju. A teraz musieli się przedostać pod wybraną karczmę przy jednym z wyjść na placu gdzie szefowa umówiła się ze swoimi wspólnikami.

Estalijski brodacz obserwował scenę z pewnej odległości. Z tych ustaleń jakie poczynili z de Riverą wynikało, że tutaj był punkt zborny a skoro Iolanda musiała być na scenie aby dopilnować przekazania funduszy i odebrania Amazonki na niego spadło przygotowanie i zabezpieczenie miejsca wybranego przez kapitana na spotkanie. Była to jedna z karczm z frontonem przy placu. Był też jeden z ochroniarzy ze “Świecy” i ten barczysty krasnolud z załogi kapitana. Każdy reprezentował stronę jednego z głównym wspólników. Cesar nie do końca był pewny kto załatwił tu pokój ale jak po zmierzchu tu przyszedł to ochroniarz i krasnolud już czekali.

- Polecam się na przyszłość szlachetna pani. Biorę marne 10% i jestem całkowicie do pani dyspozycji. Jak trzeba coś ogłosić, pośredniczyć, kogoś znaleźć to Mark Tramiel to najlepsza alternatywa. - tak ogłaszacz się zareklamował Iolandzie nim ta zeszła ze sceny. Zaraz po tym jak odrzucił reklamację arabskiego kupca tłumacząc, że wedle prawa wszystko jest w porządku więc wniosek o wznowienie aukcji jest bezzasadny. Gdy Iolanda przechodziła obok Araba bez słów po samym spojrzeniu mogła być pewna, że na pewno nie zyskała w nim nowego sojusznika i pewnie szybko jej tego nie zapomni. Ale w końcu przeszli wraz z eskortą do tej karczmy gdzie był pierwszy punkt zborny całej trójki wspólników. Na placu było zbyt tłoczno by porozmawiać na spokojnie i zbyt nerwowo. A jednocześnie jak mówił kapitan była okazja się spotkać we trójkę jak i obejrzeć Amazonkę z bliska.

W końcu więc po kawałku wszystkie trzy grupki spłynęły do umówionej karczmy, tam na piętro do wynajętego na tą okazję pokoju i chociaż każdy z trójki wspólników wziął ze sobą do pokoju po jednej czy dwie osoby to w pokoju te pół tuzina osób i tak było sporym tłumkiem. Nadmiar eskorty został na korytarzu i schodach chwilowo całkowicie blokując dostęp postronnym.

Z Iolandą był Cesar który mógł zbadać Amazonkę. Na oko widać było, że chyba nic jej nie jest. Nie kulała, nie miała widocznych ran, miała bystre i czujne spojrzenie. Warknęła i widocznie zjeżyła się gdy zbliżył się do niej na tą okazję. Ale tutaj przydał się kapitan i jego sekretna broń na taką okazję.

- Togo powiedz jej, że jesteśmy jej przyjaciółmi. Nie zrobimy jej krzywdy. Zwrócimy jej wolność. Ale chcemy by dla nas pracowała. Idziemy do dżungli. - większość towarzystwa pierwszy raz miała okazję zobaczyć z bliska “czarnego niziołka” jak nazywano tutaj tych małych, kurduplowatych dzikusów. Sięgał im może do pasa i był ubrany jak dziki właśnie. Z pasa zwisały mu jakieś czaszki i skalpy. Czaszki wyglądały jak ludzkie ale tak malutkie jak z kota czy małego psa. Ale kształt był ludzki.

Czarnoskóry dzikus zaczął coś energicznie i z werwą tłumaczyć zwracając się do związanej Amazonki w kompletnie obcym języku. Do tego trochę podskakiwał i chwiał się jak jakiś klaun albo jakby trochę chciał zacząć tańczyć ale nie do końca. W końcu dogadali się na tyle by Kara stwierdziła, że żadnego badania nie potrzebuje bo czuje się świetnie. Za pośrednictwem małego dzikusa udało jej się skłonić ją do współpracy na tyle aby powiedzieć jej o tej nocy w świątyni jaka ją miała czekać. Chociaż podejrzliwość i nieufność nie znikały ani z jej głosu ani spojrzenia. Najważniejsze rzeczy jednak mieli ustalone. Kara miała spędzić noc w świątyni Morra jaką zaproponowała Iolanda ale musiała zgodzić się, że madame i kapitan zostawią tam swoich ludzi do pilnowania Amazonki. Tak na wszelki wypadek. A resztę negocjacji odłożono na jutro.


Ekhalion, Bertrand i Friedrich nie mieli zbyt wielkich trudności by wyśledzić dokąd udał się pochód z Amazonką. Jednak już wewnątrz karczmy natrafili na skumulowaną obstawę jaka blokowała dojścia na górne piętra. Więc dopiero gdy to co tam miało być załatwione zostało załatwione znów pokazali się baronowa, kapitan i madame oraz dzikuska. Wyglądało na to, że wszyscy działają całkiem zgodnie. Wśród nich niczym bardzo brzydkie i czarne dziecko kręcił się dzikus w przepasce biodrowej. Pewnie jeden z tych Pigmejów o jakich czasem się słyszało tu i tam, że gdzieś żyją w dżungli równie tajemniczo jak Amazonki i Jaszczuroludzie. A potem zaczęły się fajerwerki i wieczorne atrakcje festynu.





https://i2-prod.coventrytelegraph.ne...-fireworks.jpg


Czas: 2525.XII.02 bkt; przedpołudnie
Miejsce: Port Wyrzutków, zamtuz “Czerwona świeca”, stołówka
Warunki: jasno, cicho, ciepło na zewnątrz jasno, zachmurzenie, powiew, skwar


Carsten



To była bardzo pracowita noc. Właściwie to odkąd wyszli z szefową o zmroku na plac by sfinalizować te gorączkowe negocjacje w sprawie Amazonki to cały czas się coś działo. Z tego co rozumiał Carsten to oficjalnie dzikuskę kupiła baronowa. Ale pod stołem się dogadała z kapitanem no i właśnie z szefową “Świecy”. Więc zrobiła się z tego operacja kombinowana. Finał aukcji, potem spotkanie w jednym z karczemnych pokojów wreszcie wspólna podróż do świątyni Morra gdzie noc miała spędzić Amazonka. Kara. Tak miała na imię. Dopiero w tym pokoju dzięki temu dzikusowi kapitana się dowiedzieli jak ona naprawdę ma na imię. Ale nawet w tym pokoju było zbyt nerwowo i tłoczno więc wiele nie rozmawiano. Te sprzymierzone siły wspólnie stanowiły całkiem spory potencjał. Każdemu z ważniaków towarzyszyło po kilku ludzi eskorty więc razem to była już całkiem zauważalna siła.

- Carstenie, musimy wybrać dwóch ludzi aby stali na straży w tej świątyni. Wybierz kogoś odpowiedniego. - tak po drodze poleciła mu szefowa. Wydawała się być w dobrym humorze skoro wciąż plany szły po jej myśli. Kapitan zostawił ze swojej strony tego swojego krasnoluda i blondynkę jacy zwykle mu towarzyszyli. To była całkiem nerwowa noc w świątyni boga snów i śmierci ale w końcu się skończyła i na nerwach się skończyło.

Teraz rano wrócił do “Świecy”. Była po drodze ze świątyni. Ale tutaj też panował poranny spokój. Czyli te wszystkie świeczuszki były jeszcze mocno zaspane i w domowych pieleszach zbierając siły po ostatniej, bardzo pracowitej nocy. Wszelkie święta, festyny, jarmarki zawsze wzmagały ruch w interesie. Więc jak już tu był to trudno było nie usłyszeć ich porannego plotkowania, marudzenia i skarg albo chwalenia się czymś ciekawym i miłym.

- No nie mów! Zamówił cię drugi raz pod rząd? - szczupła brunetka w byle jak zawiązanym szlafroczku przeżywała z koleżankami ostatnią noc.

- Nie tylko ją! Mnie też zamówił. - blondynka szybko zgłosiła protest by nie zapominać, że też wczoraj brała w tym udział.

- Ale Koko zamówił drugi raz pod rząd. To u niego rzadkość. - Aldona przytaknęła koleżance ale zwróciła uwagę na to nietypowe zachowanie stałego klienta.

- Może lubi kontrast? A poza tym kto by nie chciał kolejny raz ze mną? - Koko wydawała się być pewna siebie, swoich walorów i umiejętności. A jej ciemne włosy i karnacja rzeczywiście stały na drugim biegunie doboru barw w porównaniu do jasnoskórej blondynki.

- Już się tak nie pusz. Opowiadaj jak było! - Aldi machnęła dłonią by zbyć te przechwałki koleżanki i pragnęła dowiedzieć się jak najwięcej by przeżywać z nimi tą przygodę chociaż w opowiadaniach.

- Wspaniale! Evo cytował nam wiersze i to z pamięci! Jakbyśmy były jakimiś damami. Jest taki romantyczny! I oczytany! Wie strasznie dużo rzeczy. Chociaż głównie o roślinach to jak zaczyna mówić o nich to nie bardzo wiem o czym. - Giselle wzięła na siebie zaczęcie tej relacji z ostatniej nocy. Carsten słyszał o tym Evo. Jeden z tych klientów jacy nie odwiedzali ich przybytku płatnej miłości osobiście ale mógł sobie pozwolić na zamawianie świeczuszek do siebie. Więc Carsten nigdy nie spotkał go osobiście ale właśnie słyszał takie plotki o nim jak i teraz dziewczęta paplały między sobą i raczej wyrażały się o nim pozytywnie i zdawały się go lubić.

- No! Jak opowiadał o tym powiju. Co się owija i owija, wciska się we wszystkie zakamarki… - Koko potwierdziła słowa blondynki i zademonstrowała jak to wygląda. Złapała jej ramię i swoim zaczęła owijać się wokół tego jaśniejszego niczym ciemny wąż albo właśnie jakiś powój. Roześmiały się wszystkie i zapiszczały radośnie gdy dłoń na sam koniec gdy mówiła o tym wciskaniu się w zakamarki rzeczywiście wcisnęła się w dekolt koleżanki. I wszystkie trzy zaczęły się chichrać tak bardzo, że już nie bardzo było wiadomo dlaczego. I nagle wszystko umilkło gdy drzwi się otworzyły i weszła przez nie Ewa. I nagle zrobiło się cicho jak makiem zasiał. Carsten wyczuł, że stało się coś niedobrego. Ruda wydawała się być blada i niewyspana ale samo to nie powinno spowodować takiej gwałtownej reakcji koleżanek.

- Cześć Ewa. - przywitała się nieśmiało Aldi widząc jak ruda zjawa w milczeniu przechodzi przez pokój kierując się tam gdzie były łazienki. Ta wzruszyła niemo ramionami i kontynuowała podróż aż zniknęła za drzwiami.

- Ten spaślak ją wziął. Używał jej całą noc. Pewnie chciał sobie odbić za tą dziką. I wszystko spadło na nią. - Aldi powiedziała cicho, prawie szeptem wskazując wzrokiem na drzwi za jakimi zniknęła koleżanka.

- Pierdolony bydlak. - rzuciła ze złością Koko. Inne pokiwały głowami i milczały. Nic nie mogły na to poradzić. Taka praca. I jak w każdej. Były takie cudowne plusy jak wczoraj u Evo. I były takie ciężkie minusy jak wczoraj trafiły się Ewie. Każdy dzień i każdą noc i jedno i drugie mogło przytrafić się każdej z nich.




Czas: 2525.XII.02 bkt; przedpołudnie
Miejsce: Port Wyrzutków, karczma “Róg obfitości”, pokój Cesara
Warunki: jasno, cicho, ciepło, na zewnątrz jasno, odgłosy ulicy, zachmurzenie, powiew, skwar



Cesar



Wstał rano w swoim pokoju. I odkrył, że za oknem błękit nieba jest przeplatany jasnymi chmurami. A mimo to panowała tropikalna duchota i skwar. Bardzo zniechęcająca do wszelkiej aktywności kombinacja. Wczoraj wieczorem gdy pierwszy raz zobaczył tego małego dzikusa u boku kapitana nie był aż tak zaskoczony. Widział, że de Rivera ma kogoś takiego. Dowiedział się wczoraj o zmierzchu gdy odwiedził jedną z wielu chat jakie były na krańcu osady. Przez co w tej okolicy miasto nabierało nieco wiejskiego charakteru. Jeden z puzzli tej różnorodnej mozaiki na jaką składało się to miasto.

- A. Jesteś. - Mama Solange była życzliwa i pogodna jak zwykle. Czyli wcale. Można było odnieść wrażenie, że jest tylko intruzem jakiego sobie zdecydowanie nie życzy o zachodzie Słońca.

No i od niej się właśnie dowiedział. Że jak szuka kontaktu z dzikimi z dżungli to ma wielkie szczęście. Bo jeden z nich jest właśnie w mieście. Nie pochodzi z tych stron. Tylko z innych. Dalszych. Jest na służbie u wielkiego, białego pana. Przybył do miasta wraz z nim i jego ludźmi. A ten pan zwie się de Rivera. Zaś współplemieniec z północy nazywał się Togo. Więc jak coś chciał załatwić z dzikimi to z nim najszybciej. Zwłaszcza, że rozumiał mowę ludzi zza oceanu. No a ledwo wrócił od niej na plac, poczekał w karczmie na koniec aukcji i rzeczywiście estalijski kapitan przyszedł z małym, czarnoskórym dzikusem jaki umiał się porozumieć z Amazonką.

To widocznie był ten sposób kapitana na porozumienie się z nią. Ale sama znajomość języka chociaż mocno ułatwiała to nie załatwiała sprawy. Jak choćby badanie tej Kary. Nie chciała dać mu się zbadać. Na oko wyglądała zdrowo. Tak też się zachowywała. Ale pewności nie było tak do końca. Z tego co tłumaczył dzikus to dzikuska nie chciała dać się dotknąć żadnemu mężczyźnie. Zgodziła się tylko na kobietę. No a wtedy nie mieli żadnej medyczki pod ręką.

No za to stara wiedźma miała miksturę jaka mogła spełnić jego wymagania. I jakoś nie dociekała po co mu coś takiego. Za 25 monet mógł sobie kupić ten słoiczek ciemnej, prawie czarnej pasty. Ale to jeszcze było wczoraj. A dzisiaj, w te duszne, tropikalne dzisiaj to była nowa karta do zapisania.




Czas: 2525.XII.02 bkt; przedpołudnie
Miejsce: Port Wyrzutków, karczma “Róg obfitości”, sala główna
Warunki: jasno, cicho, ciepło, na zewnątrz jasno, odgłosy ulicy, zachmurzenie, powiew, skwar



Iolanda



Wczorajszy dzień aż trzeszczał od spotkań, negocjacji i ustaleń. Trzeszczał jak tuż przed rozerwaniem tego naprężonego materiału. Ale ostatecznie nie pękł. I wszystko dobrze się skończyło. Doszli we trójkę akcjonariuszy do porozumienia w sprawie zakupu tej dzikuski. Większość udziałów miała pozostała dwójka ale i oni wyłożyli znacznie więcej niż ona i Cesar. Ale dzięki temu udało się zaoszczędzić własnych funduszy jakie można było przeznaczyć na coś innego. A Amazonka jak na razie była w ich rękach. Dzięki temu dzikusowi de Rivery nawet otworzyła się droga do porozumienia z nią. Chociaż wczoraj chyba dla wszystkich było priorytetem odtransportować dziką wojowniczkę do celi świątynnej. A para współudziałowców postawiła po dwóch strażników od siebie. Nie do końca właściwie było wiadomo czego właściwie mają pilnować. Tego by nikt nie zwędził tej zdobyczy, by zdobycz sama nie zwiała czy może przed sobą nawzajem. Tak czy inaczej straż wydawała się im rozsądniejszym wyjściem niż brak straży.

No i co tu nie mówić. Wczoraj udało jej się zaistnieć w tym mieście. Dzięki aukcji, Tramielowi, i całej tej sprawie z Księżniczką Dżungli jej nazwisko spłynęło na to miasto. Teraz pewnie będzie kojarzona głównie z tą aukcją. Chociaż tak z dnia na dzień nie było widać wielkiej różnicy. Minęła kolejna noc, wstał kolejny dzień, nieco pochmurny za to bardzo skwarny. Gdzieś tam na mieście była para jej wspólników we wczorajszej aukcji no i sama dzikuska zamknięta w świątynnej celi.




Czas: 2525.XII.02 bkt; przedpołudnie
Miejsce: okolice Portu Wyrzutków, dżungla, zwęglone drzewo
Warunki: półmrok, odgłosy dżungli, zachmurzenie, powiew, skwar



Ceylinde



- To było gdzieś tutaj. - no było. Elfka rozpoznawała okolicę. Ale znalezienie akurat punktowego celu który był dziurą w ziemi nie było takie proste. W końcu znalazła to dawno spalone piorunem drzewo. Te wszystkie pnącza, bluszcz i mchy jakie je porosły prawie całkowicie zakryły dawną spaleniznę. Dopiero z bliska było je widać. No i jak już znalazła właściwe drzewo to teraz głowa która dotąd często kierowała się ku górze teraz opuściła się w dół. Nie było łatwo. Rano było jeszcze jak cię mogę. Ale teraz wraz z późnym rankiem przyszedł tropikalny zaduch jaki przeszkadzał nawet oddychać. A każdy klamot jaki się dźwigało wydawał się zbędny. Towarzyszka miała lżej. Poza czarną szatą, czarną torbą przewieszoną przez ramię i kosturem, naturalnie też czarnym, niewiele miała do niesienia. Więc pewnie miała lżej. Ale była tylko człowiekiem. Więc elfia tropicielka musiał dyplomatycznie zrównać się z nią aby ta nie została w tyle.

- Sama nie wiem… To gdzieś tutaj… Przy tym spalonym drzewie… - Ceyline nie chciała się przyznać, że ma kłopoty z odnalezieniem tej cholernej dziury jaka wczoraj tak zaciekawiła ametystową magister. Tak bardzo, że poprosiła by ją zaprowadzić do tej dziury. Więc umówiły się na rano czyli na dzisiaj. No i szły. A elfka chciała jakoś wyjaśnić bladolicej towarzyszce skąd ta zwłoka. Już były właściwie na miejscu. Tylko gdzie ta cholerna dziura? Łuczniczka starała się ustawić tak jak poprzednio. Nie były zbyt daleko od miasta. W szczelinach pomiędzy drzewami widać było jego mury. To musiało być gdzieś tutaj. Ale jak patrzyła na ziemię widziała mnóstwo rzeczy. Zgniłe liście, błoto, kałuże, maszerujące mrówki, omszałe korzenie, uschnięte konary odłamane z drzewa… Ale nie widziała tych śladów jakie przypadkiem znalazła poprzednio. Może już znikły? W końcu to już parę dni musiało minąć, deszcze padały i…

- Tutaj. - niespodziewanie odezwała się raczej milcząca towarzyszka. Wskazała na kawałek podłoża który jakoś specjalnie się nie różnił od tego co było dookoła. A jednak bladolica dość precyzyjnie wskazywała konkretny kawałek. Na kałużę. Mętną i błotnistą jaka niczym się nie różniła od sąsiadek. Elfka z pewną konsternacją znalazła jakiś badyl i bez przekonania zaczęła bełtać końcówką w tej kałuży. I z zaskoczeniem obserwowała jak patyk zanurza się na kilka palców jak pewnie większość kałuż. A potem na pięść, ćwierć ramienia, pół… To było to! Wciąż tu było tylko widocznie woda zalała te dziury więc z wierzchu wyglądała jak kolejna kałuża.

- Jak to znalazłaś? - nie mogła się oprzeć by nie zapytać towarzyszki jak rozpoznała, że akurat ta kałuża różni się od innych. Przecież nawet nie sprawdzała jej patykiem a woda w tym błocku właściwie była nieprzenikliwa.

- Dhar. Nekromancja. Ożywieńcy. - Morna zacisnęła usta w wąską kreskę i wpatrywała się martwym wzrokiem w tą kałużę. Jakby widziała w niej coś całkiem innego niż bystrooka elfka.

- Ożywieńcy? Tutaj? - Ceylinde jakoś odruchowo dotknęła swojego łuku i rozejrzała się dookoła po tym zacienionym świecie parnej dżungli. Jakby zaraz zza jakiegoś drzewa miał wyjść jakiś ożywieniec.

- Tak. Słyszałam plotki. Że mogą się kręcić w dżungli w pobliżu miasta. Ale tylko plotki. Pierwszy raz mam namacalny dowód. - Morna pokiwała głową. Uklękła przy tej kałuży i wyciągnęła swoją bladą dłoń tuż nad jej spokojną powierzchnię skrywającą taką mroczną tajemnicę. Tropicielka nie wiedziała co powiedzieć i co magister właściwie teraz robi. Więc obserwowała i milczałą.

- Słaba moc. Prosty czar. Możliwe, że to był zwykły, żywy człowiek z jakimś plugawym przedmiotem. Ale nie sądzę. Myślę, że to jakieś ożywione zwłoki. - powiedziała z przymkniętymi oczami jakie teraz zdawały się widzieć coś innego niż otaczającą dżunglę.

- Skąd wiesz? - tym razem elfka zapytała bo obie wersje wydały jej się trudne do oszacowania. Ale nie wiedziała co magister widzi teraz tymi swoimi niewidzącymi oczami.

- Nie wiem. Ale tak myślę. Jak myślisz ile trzeba stać bez ruchu aby wbić się aż tak głęboko? Zobacz my stoimy tak samo i błoto nie sięga nawet kostek. A tutaj sama zobacz ile weszło ci tego patyka. - Morna wskazała na patyk który elfka już wyrzuciła ale wciąż leżał obok. Jakby brać na miarę człowieka czy elfa to musiałby się chyba zagłębić gdzieś do kolan. Rzeczywiście trudno było sobie wyobrazić by ktoś stał nieruchomo aż tak długo.

- Myślisz, że co tu robił? - tropicielka popatrzyła jeszcze raz na tą mętną kałużę przy jakiej klęczała bladolica. Ta jednak wstała, odruchowo otrzepała dłonie i wymownie wzruszyła ramionami przyznając się do swojej niewiedzy.

- Masz jeszcze jakieś ciekawe ślady w okolicy? Jak nie to muszę wrócić do wieży i zameldować mistrzowi co tu się dzieje. Nieumarli pętają się po opłotkach miasta. - prychnęła z niezadowoleniem ale też wydawała się tym zaniepokojona.



Ekthelion



No i znów ranej. Nawet już nie tak wczesny. Chociaż pochmurny i skwarny. Pełen tropikalnego zaduchu. Ale spokojny. Wczorajszy też skończył się spokojnie, bez rozlewu krwi i przemocy. Po części za sprawą lub dzięki decyzji kapitana pod jakiego Ekhelion zaciągnął się na służbę.

- Napad? - udało mu się wczoraj podejść do kapitana otoczonego przez swoją eskortę. Ci przepuścili elfa widocznie rozpoznając go z wcześniejszych negocjacji. Brakowało tego krasnoluda co wcześniej mu towarzyszył w “Kordelasie”. Może i lepiej? Czy można spodziewać się, że khazad powie coś dobrego o elfach? Chociaż jak do tej pory Ekthelion nie pamiętał by ten się odzywał w negocjacjach. Właściwie to z załogi nikt poza kapitanem się nie odzywał podczas negocjacji. Co sugerowało, że Estalijczyk ma posłuch u swojej załogi i potrafi utrzymać dyscyplinę. A wczoraj gdy czekali na finał aukcji zastanawiał się chwilę nad propozycją Ektheliona.

- Nie, wolałbym nie. Nie chcę kłopotów tuż przed wyprawą. Ale dziękuję za sugestię poruczniku. Doceniam hart ducha i pomysłowość. Ale właściwie jest coś co moglibyście dla mnie zrobić. - wydawało się, że kapitan wolał właśnie uniknąć ryzyka starcia jakie niewątpliwie wiązało się z napadem na Baszira gdyby ten uchodził z Amazonką. I nie jest ani przekonany ani zainteresowany taką opcją. Ale skoro już rozmawiał z elfim dowódcą to i jednak znalazł dla nich zajęcie. Poprosił grzecznie by mieli oko na świątynie Morra. Wewnątrz będą jego ludzie ale przydałby się ktoś na zewnątrz. Ot jakby pomimo autorytetu domu bożego ktoś jednak próbował im wyciąć brzydki numer.

Ale koniec końców wieczór, noc, świt i poranek upłynęły spokojnie. Nikt nikogo nie napadał. Przynajmniej w pobliżu elfów. A rano Ceylinde udała się na to spotkanie z ametystową magister która przy wczorajszej rozmowie w bibliotece magów wydawała się zaintrygowana tymi dziwnymi śladami co prawie od niechcenia i przypadkiem wspomniała elfka. Poprosiła ją by dokładniej jej to opisała, może nawet narysowała jeśli zdoła i w końcu by ją tam zaprowadziła. Ale, że wczoraj była masa innych rzeczy na głowie to się umówiły na dzisiaj rano.




Czas: 2525.XII.02 bkt; przedpołudnie
Miejsce: okolice Portu Wyrzutków, dżungla, wyprawa
Warunki: półmrok, odgłosy dżungli, zachmurzenie, powiew, skwar



Friedrich



- O! Widzicie!? I właśnie dlatego mamy włócznie. - brodacz który był ich przewodnikiem, opiekunem i szefem całej wyprawy zatrzymał się nagle gdy wydawało się, że coś nagle uderzyło w jego włócznie. W tym półmroku i krzakach nie było właściwie widać co. Tylko sam ruch i uderzenie.

- To wąż! - pisnęła podekscytowana szlachcianka. Ten ułamek sekundy później już dało się dojrzeć umykający gdzieś w krzaki wężowy kształt. Nie było go widać do momenty gdy nie zaatakował trzonka włóczni.

- Żmija. Ale z nimi jest sporo roboty tutaj. - oświadczył Lerg idąc śladem umykającego węża i czasem odtrącając krzaki. Gad wił się całkiem szybko i wydawał się być trudny do złapania ale raczej nie poruszał się szybciej niż człowiek więc miał kłopot by mu umknąć.

- Jaki? Co pan chce zrobić? - Isabella spojrzała na swoich towarzyszy ale poszła za myśliwym zaciekawiona do czego to wszystko zmierza.

- Właśnie coś takiego. Widzicie? Przyjrzyjcie mu się. - imperialnemu myśliwemu udało się zagnać gada do naturalnego narożnika stworzonego przez wysokie korzenie drzew które zaczynały wyrastać z pnia gdzieś na wysokości ramion dorosłego. A ściółka i gleba nie bardzo dawały stworzeniu miejsce do ukrycia. Więc bojowo uniósł łeb i syczał groźnie.

- W tej krainie doliczono się jakieś pół setki żmij i węży. Jak na razie. Z czego jedynie kilka nie jest jadowitych. - wyjaśnił trójce podróżników gdy ci się zbliżyli na tyle by widzieć dokładnie co się szykuje. Gdzieś nieco dalej było dwóch młodszych myśliwych jacy im towarzyszyli. Ale oni zwykle właśnie byli trochę przed i za tą główną czwórką w ich grupie.

- To jak mamy rozróżnić jedne od drugich? - zapytała zafascynowana Bretonka. I zamrugała oczami widząc, że myśliwy prychnął jakby go rozbawiło to pytanie. Albo miało się zaraz stać coś zabawnego.

- O tak. - powiedział niespodziewanie szybko napierając włócznią w gada. Ostrze za trzecim uderzeniem przyszpiliło żmiję do podłoża jak robaka. Rozległ się cichy ale groźny syk gdy łeb z groźnymi kłami atakował drzewce włóczni. Ale nie mógł sięgnąć dłoni myśliwego. Ten zaś wyjął maczetę i chlasnął nią gada. Pierwsze uderzenie nie zabiło ale strąciło go na glebę. Kolejne jednak odcięło mu łeb razem z kawałkiem szyi. Wężowe sploty jeszcze chwilę ruszały się w pośmiertnych konwulsjach ale zaczęły się uspokajać. Zaś teraz Lerg schylił się i sięgnął po jeszcze trochę ruchome bezgłowe ciało. Jak je podniósł to nawet nie było jakieś imponujące duże, może jak ramię dorosłego.

- Przy takich proporcjach bezpieczniej jest uznać wszystkie węże za jadowite panienko. - przyjrzał się uważnie reakcji całej trójki jaką zgodził się zabrać ze sobą na tą dzisiejsza wycieczkę.

- Nie oszukujcie się. Widzieliście jak odciąłem łeb tej żmii? To samo zrobi z wami dżungla. Jeśli tylko dacie jej okazję. Załatwi was. To jest wojna. A będziecie stąpać po polu bitwy. A to są wrodzy żołnierze. - powiedział jakby udzielał nowicjuszom rad i instrukcji gdy wskazał bezgłowego węża jako przeciwnika z jakim przychodzi się zmierzyć w tej dżungli. Jednego z wielu.

Widząc, że Isabella ma trochę niewyraźną minę zaczął mówić o czymś przyjemniejszym. Na przykład o oprawianiu węży. Tego tutaj pokaże im jak przygotować do jedzenia. Gdy zatrzymają się na obiad. Mówił też, że żmije i węże w większości wypadków nie polują na ludzi. Tylko tak jak na starym kontynencie. Na myszy, szczury, jaja ptaków i same małe ptaki. No ale niestety większość żmij jest jadowita i tak jak to właśnie było widać mogą kogoś dziabnąć. Zwykle wówczas gdy ktoś ich nie zauważy i na nie wejdzie. Dlatego przydawały się włócznie czy kostury by trzepnąć w podejrzane miejsce przed sobą. Wtedy jak był tam wąż no to lepiej by ukąsił kij niż nogę. A często po prostu zwiewają przed takim atakiem.

Friedrich też miał swoje do przemyślenia. Wczoraj i dzisiaj. Wczoraj ta aukcja którą jednak wygrała baronowa. A jednak chyba dogadała się z kapitanem i madame. Bo cała trójka ze swoją świtą znaleźli się wraz z Amazonką w jednej gospód przy placu. Był tam z nimi, chyba z de Riverą, jeden dzikus. Chyba Pigmej. Tak ich przynajmniej opisywali. Że takie jak niziołki tylko trochę szczuplejsze i czarne. No i nie takie pocieszne.

- Tłumacz Friedrichu? - wczoraj de Rivera zapytał go jak już zeszli z zablokowanego eskortą piętra i wracali przez izbę gospody do wyjścia. - Ciekawa propozycja młodzieńcze. Na pewno przyda nam się utalentowany tłumacz. A jak z twoim pismem od mistrza? Masz je może przy sobie? - no nie miał. Tyle się działo, że od rana nie był w wieży magów. Nie miał pojęcia czy mistrz pamiętał o tym zezwoleniu dla niego czy nie, czekało już na niego czy nie no ale rano jak wychodził to na pewno nie było gotowe. A potem już tam nie wracał. Więc jak go kapitan o to zapytał to nie mógł mu pokazać tego dokumentu. A bez tego wciąż nie był wpisany na oficjalną listę uczestników wyprawy.

Samego mistrza spotkał czy raczej widział nieco wcześniej niż widział się z de Riverą po wieczornej aukcji. W świątyni Sigmara. Zajmował honorową pierwszą ławkę dla tych najczcigodniejszy gości. Był ubrany w piękne, oficjalne zielone szaty jakie były właściwe na oficjalne uroczystości dla kogoś o jego randze. Świetnie się wpasowywał w tą pierwszą ławkę najpotężniejszych i najbogatszych w tym mieście. No ale dla jego ucznia pozostawały któreś z ławek przeznaczone dla zwykłych wiernych. Ale i ci przywdziali odświętne szaty na ten uroczysty dzień. Więc nie wyglądał zbyt świeżo w tym co wyszedł z wieży dziś rano.

Mszę prowadził ojciec Gerchart. Widocznie nie żartował jak w dzień zostawiał jego i Bertranda aby przygotować się do swojej posługi. I tą uroczystą mszę poprowadził pięknie. Wierni byli zachwyceni. Jak mówił o walce dobra ze złem, o świetle i ciemności, o zagrożeniach czających się w mroku. O tym jak to wszystko pokonali podczas ostatniej wojny, jak ją widział i brał w niej udział, miażdżył zło swoim młotem a to się nie mogło imać człeka prawdziwej wiary! No i wtedy stało się coś dziwnego.

Blondyn spojrzał jakoś w bok na okno pełne witrażowych scenek. Tam akurat była seria scenek gdzie kapłan sigmara z młotem też miażdżył swoich wrogów. Pokonywał ich, zwyciężał a w końcu brał do niewoli i ci kończyli przywiązani do pala pochłaniani przez oczyszczające dusze płomienie jakie trawiły ich grzeszne ciała. Właściwie to ten kapłan na witrażu był nawet trochę podobny do Gerharda. Jak się przyjrzał bardziej to nawet bardzo. A ten pokonany heretyk trawiony płomieniami… miał blond włosy… i… właściwie…

Ale to przecież nie mógł być on. Prawda? Jak teraz się zastanawiał nad tym w świetle dnia. No skąd ktoś kto robił ten witraż kiedyś tam umieściłby jego, Friedricha, w tej scenie. Prawda? To musiał być zbieg okoliczności. Na razie musiał się zająć przetrwaniem w dżungli. A co to było mówić w taki skwarny i duszny dzień nie było to łatwe. Męczył się. Isabella też. Bertrand chyba jakoś lepiej znosił ten marsz. Po myśliwych nie było widać zmęczenia. Ocierali czoło od potu co jakiś czas albo przeganiali jakieś insekty. Ale to tyle. Dobrze, że nie szli zbyt długo to było to uciążliwe no ale jeszcze nie działo się nic strasznego. Z drugiej strony mieli tak iść do obiadu. A potem wracać. Zapowiadał się długi i gorący dzień.




Czas: 2525.XII.02 bkt; przedpołudnie
Miejsce: okolice Portu Wyrzutków, dżungla, wyprawa
Warunki: półmrok, odgłosy dżungli, zachmurzenie, powiew, skwar



Bertrand



- Czy można się tutaj gdzieś przebrać? - co było wczoraj to było. A dzisiaj to było dzisiaj. Ale, że razem z siostrą wiedzieli, że dziś muszą wcześnie wstać to nie ociągali się z pójściem spać. Chociaż zza okien dochodziły jeszcze odgłosy festynu długo po zmroku. Dobrze, że fajerwerki wybuchły jak jeszcze z innymi byli na placu. Ale było widowisko! Wczoraj też zakończyła się aukcja. Wygrała ją jednak baronowa. A potem spotkali cały komplet w jednej z gospód przy placu. I wreszcie mogli z bliska zobaczyć tą Amazonkę. Chyba w sporej części dzięki Isabelli właśnie.

- Panie kapitanie czy byłby gotów pan sprawić mi ogromną przyjemność i moglibyśmy rzucić z bratem okiem na tą Amazonkę? Strasznie bym chciała ją zobaczyć! - siostra Bertranda skorzystała z okazji jak Iolanda, Carlos i madame Eliana schodzili z piętra na dół a wraz z nimi ta Amazonka. No i ich eskorta. Isabella skierowała swoją prośbę jednak do Carlosa. Najpierw się jeszcze kontrolowała bo w końcu byli w publicznym miejscu, pełno tu było ludzi i wszyscy gapili się na tą małą procesję jaka schodziła po schodach z Amazonką w środku. No ale wreszcie nie wytrzymałą i jak mała dziewczynka wyznała szczerze jak bardzo zżera ją ciekawość.

- Panno de Truville nie śmiałbym odmówić prośbie tak olśniewającej istoty. - de Rivera uchylił kapelusza i zgrabnie pocałował dłoń Isabell znów pewnie zdobywając jakieś punkty w jej oczach.

- Mam nadzieję, że to nie sprawi żadnych trudności? - kapitan spojrzał na Iolandę i Elianę. Ta druga uśmiechnęła się ciepło i pokręciła głową, że nie ma nic przeciwko. Więc najpierw Isabella ale też i Bertrand i Friedrich mieli okazję przyjrzeć się dzikusce z bliska gdy do tej pory widzieli ją co najwyżej na scenie. A teraz z paru kroków. Tylko mieli jej nie dotykać i uważać bo była “nieco dzika” jak to eufemistycznie sformułował de Rivera.

- No to chyba ją mamy panowie. - Carlos nieco się cofnął by Isabella mogła obejrzeć Amazonkę a sam podszedł do Bertranda i Friedricha. Nie ukrywał swojego zadowolenia, że ta część planu wypaliła. Na a choćby Friedrich zyskał możliwość zapytania go o te sprawy językowe.

Ale to też było wczoraj. A dzisiaj to dzisiaj. Mimo wczesnej pory nie wstawało się tak ciężko. Isabell nie ubrała ani jednej rzeczy jaką sobie wczoraj kupiła na targu. Tylko poszła w jednej ze swoich sukni w jakich zwykle wychodziła. Tak dotarli do domu myśliwych gdzie Lerg i jego dwaj myśliwi już na nich czekali. Ale panna de Truville trochę ich zaskoczyła pytaniem o możliwość przebrania się. Ale użyczyli jej chatę do dyspozycji. I gdy wyszła okazało się, że założyła tą krótką spódnicę jaką kupiła wczoraj. Więc jak na szlachciankę to była bardzo śmiała kreacja. Chociaż na wycieczkę jaką szykowali wydawała się znacznie rozsądniejsza niż zwykła suknia. Ale widocznie Isabella chciała sobie oszczędzić paradowania w niej przez miasto. Tutaj to już był skraj miasta a i tak mieli iść poza jego obręb gdzie gapiów powinno być jeszcze mniej. Ale mimo wszystko chyba miała jednak trochę tremy. Poznał po tonie w jakim się do niego zwróciła.

- Jak się będziesz śmiał przestanę się do ciebie odzywać! - zagroziła mu gdy już wychyliła się zza drzwi no ale jeszcze nie było widać w czym jest. Dopiero potem wyszła i patrzyła na niego jakby szukała tylko śladów jakichś docinków czy krzywych uśmieszków. A potem przyszedł Friedrich, wyszła ta sprawa włóczni i łuków to chyba o tym zapomniała.

- Tak tu macie włócznie. Wybierzcie sobie każdy jakąś. - jeszcze w obejściu gospodarz poprowadził ich do jakiejś obręczy gdzie stały różne włócznie i dał im do wyboru. Na oko Bertranda to włócznia jak włócznia. Trochę się między sobą różniły ale właściwie chodziło o włócznie.

- Ja też? Przecież mam łuk. - Isabella wskazała na plecy gdzie miała łuk i kołczan z jakich była taka dumna i tak chętnie je zabrała na tą eskapadę.

- Lepiej niech panienka weźmie. Jak będzie za ciężko to najwyżej ją panienka komuś odda albo wyrzuci. Żadna strata. Ale lepiej niech panienka weźmie. Pokażę wam jak można użyć tego kija z ostrzem w dżungli. - Lerg nie nalegał ale jednak jakoś tak zabrzmiało, że jednak lepiej wziąć tą włócznie. No i chyba zaintrygował siostrę Bertranda bo ta jednak wzięła jedną jeszcze tylko radziła się go którą.

- A dlaczego mówi pan raz wąż a raz żmija? - jak już okazało się, że te włócznie to ni tak dla ozdoby mogą służyć w tej dżungli to Isabelle zagaiła o kolejny temat. Otarła spoconą ręką spocone czoło bo od rana temperatura skoczyła i zrobił się niemiłoseirny zaduch.

- A to słyszałem, że takie mądre głowy to jakoś to mądrze rozróżniają ale ja jestem prosty człowiek. - tropiciel odwrócił się. Coś co im powiedział na samym początku to, że jak tak małą grupą to lepiej iść gęsiego. Pomimo tego, że idąc obok siebie swobodniej się rozmawiało. To lepiej iść jeden za drugim. To i rozmawiało się tak ciut mniej wygodnie. I teraz odwrócił się by wskazać wzrokiem na blond głowę Friedricha gdy mówił o tych mądrych głowach.

- Te które mają jad to dla mnie są żmije. A te które duszą do węże. - wyjaśnił bez skrupułów jak na własny użytek kwalifikuje te pełzające gady. Z tego co mówił to te dusiciele potrafiły zgnieść i połknąć nie tylko psa czy człowieka ale nawet konia. Zaciekawiona Isabella zapytała jak przed tym się bronić.

- Trzeba uciekać i nie dać się oplątać. Jak już oplącze to bieda. Wtedy trzeba liczyć na wiernych towarzyszy. To kolejna rzecz dlaczego tak głupio robić wycieczki samemu. - myśliwy wzruszył ramionami na to kolejne prawidło tej mrocznej, dusznej i duszącej dżungli.

- A jak z wami? Jak się czujecie? Właściwie to co chcecie zobaczyć w tej dżungli? - jak już trochę tej drogi czuli w nogach i mieli już jakieś pojęcie jak to się maszeruje na przełaj przez dżunglę ale dzień był jeszcze młody to zapytał jakby chciał sobie trasę na resztę dnia ułożyć.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline