Pomysł by przywlec ciało zbrojnego szybko został wprowadzony w życie. Widać mimo przekonania co tego, że pułapka, nawet jeśli jest w tym miejscu, straciła z racji czasu na użyteczności, wędrujący podziemiami woleli nie sprawdzać na własnej skórze tych teorii. Jak również wywodów naukowych Bombastusa, który upierał się, że na suficie to rdza a nie krew ani cokolwiek pochodzenia organicznego. Trudnych słów używał medykus, ale wniosek z nich płynął jasny:
„mechanizm pułapki jest stary, skorodowany, nie będzie funkcjonował właściwie.” Właściwie, czyli jak? Nikt nie chciał się tego przekonać na własnej skórze a Jonas Schwarzbalder nawet jeśli zdanie w tej materii jakieś miał, zachował je dla siebie. Tyle, że trzeba go było wlec po korytarzu. Ale byli i tacy, których ucieszyło to zadanie, dało bowiem okazję. Hans ze znawstwem zważył sakiewkę Jonasa, nim skrył ją w jednej z wielu kieszeni swej kapoty. Na dokładniejsze badania będzie czas później, ale łup mu się udał.
Do stłoczonych przed pułapką kompanów Semen i Hans doszli sapiąc obficie, ale z „kompanem saperem”, którego wnet mężnie posłali w bój. Efekt przyszedł natychmiast. Kurz nie zdążył opaść wzbity upadkiem ciała Jonasa, gdy sufit opadł o niespełna metr i zatrzymał się z piskiem świdrującym uszy. Mechanizm okazał się być zardzewiały, zgodnie z zapowiedzią Bombastusa. Choć pewności co do tego nadal nie miał żaden z nich. Krasnolud coś tam mamrotał po swojemu pod nosem o pospolitości ludzkiej roboty i ogólnej niedbałości ludzi o szczegóły ale stało się jasne, że udało im się uruchomić pułapkę a ta nie zadziałała.
Hans pierwszy zebrał się na odwagę. Od jakiegoś już czasu był pierwszy we wszystkim i solennie sobie obiecał, że zmieni ten stan rzeczy, bo bycie pierwszym zwykle szkodziło. Ale z drugiej strony ktoś musiał. A na razie ta wyprawa opłaciła mu się solennie. Poprosił kompanów by się mu z drogi usunęli pod ściany co też uczynili skwapliwie. Wziął rozbieg i skoczył…
Wylądował dalej w tumanie wzbitego kurzu, zapalając kolejną lampę kryształową w suficie. Ale za nim nie wydarzyło się nic. Pułapka pozostała na swoim miejscu podobnie jak ciało Jonasa. To ośmieliło pozostałych kompanów. Zwłaszcza jak raz jeszcze dokładnie obejrzał sobie miejsce pułapki z drugiej strony. Przechodzili po kolej, w ustalonym wcześniej szyku. Uspokojeni tym, że poprzednikom się powiodło. Tym bardziej, że z mroku spowijającego korytarze rozjaśnianego blaskiem kryształów i latarni, wyłaniała się przed nimi okrągła komnata o regularnych kształtach z jakąś studnią o wysokiej do pasa cembrowinie na jej środku. To było coś nowego i myślami już byli w tym miejscu, kiedy idący na końcu Bombastus i Bigdebin usłyszeli zgrzyt mechanizmu i wyczuli drgnienie posadzki.
To był ułamek chwili, mgnienie oka, i naraz posadzka pomknęła ze zgrzytem na spotkanie sufitu wynoszona jakąś pradawną siłą. Krasnolud zdołał jedynie przysiąść a Bombastus idący przed nim skoczył w przód modląc się o cud. I cud ten nadszedł w postaci krasnoludzkiej broni, która niesiona przez Bigdebina na plecach w specjalnym uchwycie stanęła przypadkiem na sztorc i zblokowała sufit i posadzkę, które zbliżały się do siebie gwałtownie. Medyk wypadł na posadzkę poza działaniem pułapki starszy o lat kilka, ale krasnolud utknął trzymany w pozycji siedzącej przez niesioną na plecach tarczę i topór, oba blokujące zbliżającą się do sufitu posadzkę. Wszyscy jak jeden mąż rzucili się by mu pomóc, ale i on nie próżnował, tylko wyswobodziwszy się z uprzęży wytoczył się na „bezpieczną” część posadzki. Złorzecząc gburliwie, po swojemu. Oczom zaś wszystkich ukazała się ogromna, pordzewiała sprężyna, która od spodu wyciskała posadzkę w kierunku sufitu. Ta wymyślna prasa na szczęście jednak zardzewiała. Gdyby nie to, pewnie ich grupa uszczupliła by się znowu. Topór i tarcza trzeszczały, ale trwały w miejscu. Dając żywy dowód na to, że krasnoludzka robota jest coś warta.
I pewnie kontemplowali by ten wykwintny mechanizm dłużej, gdyby nie podobny do skowytu dźwięk, który nakazał im się odwrócić w kierunku „studni”. „Studni” z której teraz wysuwała się jakaś postać. O szponiastych, uzbrojonych w pazury łapach, które wieńczyły żylaste, wręcz nieludzko umięśnione kończyny. Wychodziła niespiesznie, jakby była na jakim pokazie, wysuwając pierw skąpaną w długich siwych włosach głowę o szczękach szczerzących się zębiskami i ociekających śliną, później tors, chudy nad podziw, o sterczących żebrach i sinym niezdrowym ciele i w końcu nogach muskularnych i potężnych, ale zakończonych również szponiastymi łapami. Przysiadła na ziemi w przykucu, ale nawet z tej odległości kilkunastu kroków widać było, że gotuje się do skoku. Świadczyły o tym jej napięte do granic możliwości mięśnie, wyszczerzone ostrzegawczo szczęki i coś jeszcze, coś nieuchwytnego. Coś co żaden z nich nazwać by nie potrafił, ale wiedział że jest. Jakby tylko czekała…
***
Teraz bezwzględnie proszę o 5K100