| Kto: Vicente, Alice
Vicente wpadł na śniadanie przybity a może tylko skacowany, z podkrążonymi oczami. Nie odezwał się do nikogo. Zamarudził przy ekspresie do kawy, wypchał kieszenie batonami energetycznymi i z termosem w ręku wyszedł gdy tylko zaczęto mówić o Chris.
Jego uwadze nie umknął fakt braku przy stole głównej inżynier. Jednak nie byłby w stanie powiedzieć co nim kierowało gdy zatrzymał się przed jej kajutą i wcisnął przycisk komunikatora. Odsunął od siebie palącą pokusę odejścia.
- Kawy? - spytał unosząc termos i unikając kontaktu wzrokowego gdy drzwi rozsunęły się z cichym sykiem pneumatyki.
Stojącą w drzwiach Alice najwyraźniej właśnie wstała – włosy miała rozczochrane, a rozciągnięty, męski tiszert, służący jej tej nocy, był wymięty i zdecydowanie nie pierwszej świeżości.
- Vicente – powiedziała, a rozczarowanie biło z jej twarzy. – Tony cię przysłał? – resztki nadziei rozbrzmiewały w głosie.
- Co? Nieee… - zaskoczenie i grymas na twarzy, jakby właśnie rozgryzł w smacznej dotąd zupie ziele angielskie, nie pozostawiały złudzeń, że nie przyszedł tutaj z woli kapitana. - Ja tylko… zauważyłem.. i… Przeszkadzam?
Pytanie nie pasowało do informatyka, który nigdy nie zawracał sobie głowy konwenansami. Nie dało się również nie zauważyć ogromnego zmęczenia na zwykle pełnym werwy mężczyźnie, jakby ostatnia noc wydrenowała z niego całą witalność. Przygarbiona sylwetka, powolne ruchy, niechlujnie zapięta koszula i podkrążone oczy, to nie był obraz pedantycznego, metroseksualnego Hiszpana.
Resztki ożywienia zniknęły z twarzy kobiety. Mimo to wykonała zapraszający ruch brodą.
- Co potrzebujesz? - otaksowała jego sylwetkę. - Klina? Chris się wygadała o bimbrze?
- Chris… - wyszeptał prawie. - Nie, nie mówiła. Kubki? - spytał odkręcając termos i stawiając na stole. - Mam też coś z żelaznych zapasów Zeevy.
Sięgnął do wewnętrznej kieszeni i wyciągnął niewielką, płaską butelkę z bursztynowo zabarwionym płynem. Odkręcił, powąchał. Kiwnął głową z uznaniem.
- Do kawy będzie pasować - stwierdził. - Tego przy mnie nie znalazła.
- Kto? – nie zrozumiała. Wyjęła dwa kubki i postawiła je na stole. – Nie będę piła. Jestem na służbie – zaprotestowała, kiedy sięgnął po butelkę. – Choć w sumie.. I tak mam wolne.
- Nalej – podsunęła kubek.
Kawa wypełniła kubki, reszty dopełnił aromatyczny alkohol. Buteleczka zadzwoniła o kubek, ręce mu drżały.
- Zeeva - wytłumaczył. - Chyba nie spodobało jej się, że korzystam z jej zapasów. Ale coś skitrałem.
Siorbnął głośno. Kawa była gorąca i nieźle kopała.
- Aaa… - Przypomniał sobie opróżniając kieszenie. Kupka batonów energetycznych zaścieliła stolik. - Śniadanie.
Alice potrząsnęła głową, zdezorientowana. Podniosła obydwie dłonie w stopującym geście.
- Co się, kurwa, dzieje? Czemu robisz piknik w mojej kajucie? Może zaprosimy Zeevę, skoro to jej alkohol?
Zmroziło go. Zastygł w bezruchu jak robot, który dostał sprzeczne instrukcje. Ostatni baton wypadł z dłoni na podłogę. Jego ramiona zaczęły drgać, gdy zdała sobie sprawę, że Vicente płacze. Jakaś tama, która do tej pory jeszcze trzymała jego emocje, teraz nie wytrzymała i pękła. Odnalazł drogę do kanapy i siadł na niej, skuliwszy się w sobie, pochyliwszy głowę, wplótłszy palce w długie włosy.
- Wszystko się spier… doliło Alice - powiedział między jednym spazmem a drugim. - Wszystko. Rozumiesz? Wysłałem ją… tam… Kurwa… Wysłałem… ale był jeden rozkaz. Jeden… tylko jeden...
Przez chwilę stała, przyglądając się mężczyźnie. Potem – w końcu – zrozumiała. Poczucie winy, co z tego, że nieuzasadnione?
Westchnęła, wyciągnęła kolejny kubek, do którego nalała czystej kawy. Rozpakowała jeden baton.
- Vicente – powiedziała. – To nie twoja wina. Jedz – wcisnęła mu kawę i baton w trzęsące się dłonie.
Odstawił na stolik, wylewając część kawy. Przetarł oczy, wytarł nos w brzeg koszuli.
- Przepraszam - wybąkał, pociągając nosem i wlepiając oczy w brunatną, rozpełzającą się plamę kawy na ekowykładzinie. - Nie powinienem… ale musiałem to z siebie… - Znowu zakrył twarz rękami, po czym spojrzał na nią mokrymi od łez oczami. - Jesteśmy w dupie Alice. Wiesz?
Pokiwała głową, patrząc na niego ze smutkiem.
- Przez chwilę myślałem naiwnie, że to ogarnę… ogarniemy. Że wystarczy się przyłożyć, przeanalizować… Teraz wiem, że jesteśmy w czarnej dupie. To jest w robowarsztacie - wskazał drżącym palcem w jakimś kierunku, - pewnie przytargane razem z majorem. Część tego świństwa przedostała się pewnie wentylacją do es-pe-żetu. Jest kwestią czasu jak zaczną nam wyrastać… jak… - Z trudem powstrzymał kolejny szloch. - Wszystko się spierdoliło.
Znów pokiwała głową.
Wstał, sięgnął po kubek, w którym była kawa z alkoholem. Przytrzymał go obiema dłońmi, żeby zminimalizować drżenie rąk i przełknął kilka łyków. Z nadpitym już usiadł z powrotem.
Alice wzięła swój i usiadła obok.
- W pierwszej chwili przeżywasz szok, ale potem idzie się przyzwyczaić - powiedziała. - Każdy, kto się urodził, umrze. Tylko pewnie nie spodziewałeś się, że to nastąpi .. tak szybko. - napiła się łyk. - No, ja też się nie spodziewałam. Trochę ci zazdroszczę, dłużej dawałeś radę sam siebie oszukiwać.
Hiszpan siedział chwilę bez odpowiedzi, bawiąc się płynem w kubku. W końcu wychylił resztę.
- I co teraz? - spytał cicho. - Będziemy czekać czy prędzej nastąpi abordaż i ubiją nas roboty, czy prędzej wyrosną nam kolce na narządach wewnętrznych?
Dolał resztki kawy z termosu. Bezwiednie sięgnął po baton i wgryzł się w niego.
Alice znów pokiwała głową.
- Rozważałam różne opcje… śluza wydaje się najprostsza. Też można zagadać do Seth, powinni mieć coś co działa szybko i bezboleśnie. Masz z nimi dobre układy, nie?
- Ehmmm? - nie zrozumiał. Właściwie, chyba zrozumiał. Zdał sobie sprawę, że od momentu gdy wysłał Chris, gdy robowarsztat został zainfekowany, to rozważał to jedyne, w miarę proste rozwiązanie. Jedyna różnica między nim a Alice była taka, że ona je zwerbalizowała.
- No, ja wolę być przygotowana… znaczy, jak te droidy zaszturmują, to wolę sama wybrać czas, niż sikać po nogach ze strachu. Ty nie?
Przytaknął zgadzając się.
- Seth nie zechce ze mną współpracować - stwierdził. Nie miał złudzeń. - Śluza jest dobrym wyborem. Szybkim i skutecznym. Mówiłaś coś o bimbrze?
Alice zawahała się.
- Ostatnio piłyśmy z Chris, a teraz.. no. Jesteś pewien?
Wzruszył ramionami.
- Wszystko mi jedno - przyznał. - Dlaczego jej nie zatrzymał, nie zawrócił jak… - Wziął głęboki oddech. - ...jak ją zaatakowały?
Zastygła w pół gestu.
- Chciał. - przyznała w końcu. - Nie pozwoliłam mu…
- Zbierał ludzi , żeby ją odbić. Ale to się nie miało szansy udać… szli na pewną śmierć. – tłumaczyła się gorączkowo. - Chris poszła sama, posłaliśmy przodem drona. Potem przyszło nagranie… wiedziałeś.. zaszła kontaminacja, jej organiczne części – teraz ona zadrżała. – całą noc mi się to śniło. Jeśli by nawet ją odbili… - to coś nie mogło się przedostać na dropshipa.
Potarła czoło.
- Chcieli użyć liny holowniczej, ale mieliśmy ustawiony automatyczny powrót. Chris go odpaliła, zanim wyszła. Tony chciał, żeby poczekać… nie zgodziłam się..
- JA ją tam wysłałem - przypomniał. - Nie ty, nie Tony. On tylko mnie posłuchał. Próba jej odbicia to byłoby tylko przyspieszenie nieuniknionego.
Prychnęła.
- Chyba przeceniasz swój wpływ. Chris ma zaprogramowane przestrzeganie hierarchii służbowej . Jeśli ktoś za to wszystko odpowiada... to Tony.
- Chris, to Chris… - odburknął. - A ja wiem swoje.
- Nie planuje jednak spędzić reszty mojego życia na ocenianiu innych. Pijemy?
- Polej.
Alice polała.
__________________ LUBIĘ PBF
(miałem to wygwiazdkowane ale ktoś uznał to za deklarację polityczną) |