Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 20-02-2021, 11:01   #21
Zombianna
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=vOwrhG7iJww[/MEDIA]
Wspomnienia kłamią. Pamięć upiększa złe i przykre zdarzenia. Albo sprytnie nagina je i dopasowuje do wygodnej wersji historii, tej z już nałożonymi odpowiednimi filtrami, by rzeczywistość stała się znośna. Każda świadoma istota podlega tej zasadzie: pamięć jest świadkiem, na którego zeznaniu nie można polegać. Nastawały jednak chwile przebłysków, gdy wszelkie fasady opadały i rzeczywistość zaczynała charczeć. Dla Doe moment ten nadszedł całkiem szybko, jeszcze tego samego przeklętego dnia, kiedy myjąc dłonie przed lustrem w miniaturowej łazience swojej nowej kanciapy, poczuła nagły skurcz żołądka. Żylastym ciałem zachwiało i ledwo dała radę przytrzymać się umywalki aby nie wyrżnąć o podłogę. Stała chwiejnie na nogach, a bezlitosna pamięć fundowała jej migawki z minionych godzin: widziała dokładnie każdą, martwą twarz osób których nie zdołała ocalić i tych, których sama zabiła. Pojedyncze stop-klatki wypalały się na zwojach mózgowych, ciśnienie krwi huczało w uszach przyprawiając o poczucie, że głowa zaraz eksploduje.
Zabiła ich… zabiła ich wszystkich - bez litości, bez wahania. Nie przebierając w środkach i topiąc w terrorze barwy szybko stygnącego szkarłatu.
Jane nie wierzyła w niebo ani piekło. Nie była nawet pewna, czy wierzy w nieśmiertelność duszy. A jednak stojąc w tej przeklętej łazience gdzieś głęboko pod ziemią, gdy zewsząd taczała ją zimna cisza, a godzina była żadna, czuła aż nazbyt dobitnie co odstawiła. Zakręcony na supeł żołądek zmienił się w bryłę lodu, a chłód momentalnie rozszedł się po całym organizmie, przyprawiając go o delirkę. Oddech zaczął się kobiecie rwać, widziana w lustrze twarz przybrała szkaradną maskę. Równie szkaradną co widok wypalony na rogówce, gdzie kalejdoskop obrazów przypominał wizje szalonego, opętanego szkarłatem psychopaty.
Lękliwi ludzie żyją we własnym piekle. Można powiedzieć, że sami je sobie tworzą… a co tworzyła ona? Czym, do cholery, się stała?

- Sklej…- wychrypiała do swojego odbicia, zaś trawiąca wnętrzności rozpacz została zastąpiona nienawiścią. Obicie jednak nie wyglądało na przekonane, pomogła mu więc.

- Sklej, kurwo, pizdę i do roboty! - zacisnęła dłoń w pięść i posyłała ją prosto w wykrzywioną bólem twarz po drugiej stronie szyby. Huknęło tłuczone szkło.

Głęboką nocą po ciężkim dniu dawne strachy lubiły brać górę nad rozsądkiem. Nagle wszelkie kolory bladły i zostawała jedynie szarość okazjonalnie podbarwiania niekontrolowanymi wybuchami czerwieni. Zapachem prutej otrzewnej i krwi osadzonych na mózgu niczym toksyczny kokon. Pechowo przeszłości nie dało się wymazać. Żyła własnym życiem, przepływając w ludzkim ciele razem z potokami hemoglobiny. Doe musiała pamiętać to co dobre i to co złe, czasem tylko to pozostawało po ważnych ludziach - tych kilka nikłych jak smugi papierosowego dymu strzępków zagrzebanych na samym dnie pamięci, w najdalszych zakamarkach mózgu.
Stare zadry, kolce i ciernie rwące mięsień serca przy najmniejszym poruszeniu ciała odżywały przy każdym, choćby przelotnym spojrzeniu na pamiątki po tych którzy odeszli. Jane nienawidziła się bać, więc zrobiła to co zawsze: strach przemieniła w gniew, dusząc frustrację butem do gleby nim ta wyciśnie z jej gardła pierwsze jękliwe zawodzenie.

Ślepa od furii miotała się po pokoju, podłoga pod jej nogami znikała pod coraz większą ilością rozbitego szkła, armatury i drewnianych drzazg. W powietrzu, wraz z nieprzerwanym potokiem klątw, odgłosów łamania mebli, unosiły się drobinki tynku oraz piór wybebeszonych poduszek, lecz kobiecie ciągle było mało. Tańczyła z własnymi demonami, a przygrywała im szyderczo orkiestra paranoi. Ból odniesionych zeszłego dnia ran zblakł, drżące mięśnie spięły się tym razem rwąc do działania. Wyblakła rozpacz, z oczu zniknęły piekące okruchy tęsknoty niemożliwej do ukojenia. Nie było powrotu do tego co minione, martwych nie dało się ożywić. Ani nie dało się udawać, że to bez znaczenia. Porwana obłędem nie czuła niczego prócz wściekłości, a tę wyładowywała na otoczeniu. Gdzieś obok puszczała świergot interkomu zawieszonego na ścianie przy drzwiach, skupiając się chwilowo na dewastacji stołu kopniętego w mur przy rozpieprzonym łóżku. Mebel był twardy, wytrzymał zderzenie z płaską powierzchnią czym jeszcze mocniej Jane podkurwił. Skoczyła na niego, butami atakując nogi aby po kolei je wyłamać, a blatem finalnie miotnąć przez całą długość klitki. Wtedy zorientowała sie, że głosy słyszane do tej pory nie dochodzą z cmentarzyska szarych komórek wewnątrz głowy, lecz mają jak najbardziej zewnętrzne źródło. Potrząsnęła krótko karkiem, niczym pies otrząsający się po kąpieli.
- Czego kurwo brzęczysz?! - wypluła jadowicie, na moment zastygając z wyłamaną, metalową nogą stołu podniesioną wysoko nad głowę tę sekundę przed zadaniem kolejnego ciosu materii nieożywionej.

W pewnym momencie brzęczenie ustało. Doe dalej robiła demolkę, aż w pewnym momencie interkom znów się odezwał. Tym razem był to lekko zaniepokojony, męski głos. Mocno ochrypły. Rozpoznała w nim tego podporucznika, Jake’a McKinleya.

- Pani Doe? Co się dzieje?

Odpowiedzą był głuchy, wibrujący warkot bardziej przypominający zwierzęcy niż ludzki głos. Jeszcze tego kasztana w trepowym gajerze brakowało. Gówniaka z mlekiem starego pod nosem i sromem samicy morsa na mordzie. Blondynka wygięła tułów w bok, ramiona układając niczym zawodowy pałkarz bejsbolowy drużyny smutnych przegrywów. W dłoniach dzierżyła wypruty ze ściany kawał metalowej rury, do czynionej przez nią kakofonii dochodziły subtelny szmer wody lejącej gdzieś z łazienki.
- Wykurwiaj na śmietnik! - warknęła ni to do interkomu ni chuj wie do kogo, a potem nagłym zrywem wyprostowała się i przyładowała improwizowanym kijem prosto w ciekłokrystaliczny ekran, wyświetlający do tej pory irytująco idylliczną łączkę pośrodku jakiegoś gównianego lasu czy cholera raczyła wiedzieć co to miało być. Delikatna tafla zajęczała ze skargą, by w jednej chwili pokryć pajęczyną pęknięć, a potem posypać drobinami wielkości ziarna ryżu prosto na podłogę.

Jakieś dwie minuty później usłyszała kroki na korytarzu i pukanie do drzwi. Ostrożne. Z odejściem o dwa kroki.

- Pani Doe? To ja...pphr… - chrypnął, ochrząknął i powiedział cienkim głosikiem - McKinley…

Gdzieś w całym szale Jane zapaliła się jakaś lampka we łbie. Wyglądała jak kontrolka od czegoś ważnego, chociaż w tej chwili myślenie przyczynowo-skutkowe pozostawało daleko poza jej możliwościami. Zrobiła więc to, co każdy kierowca jakiejkolwiek maszyny zrobił przynajmniej raz w życiu: zignorowała, naklejając mentalnie kawałek taśmy żeby lampeczka nie raziła po gałach.
Tym razem zamiast odpowiedzieć kopnęła kawałek umywalki, celując nim prosto w drzwi. Huknęło, skrzydłem zatrzęsło, a blacha zaś wgniotła się odrobinę.

- Pani Doe? Wszystko w porządku, coś się stało? Słychać panią w pół bazy. - inny głos, czystszy, bardziej szorstki. I charkanie gdzieś obok. Miała wrażenie, że słyszała też ochrypłe: “nigdy więcej w helikopterze, zamknij kurwa ryj”.

“Coś się stało”? Blondynką aż zatrzęsło, warknęła i jeszcze raz przyładowała w drzwi pierwszym lepszym kawałem złomu jaki miał tego pecha nawinąć się pod buty. Nic się, kurwa, nie stało. Leżeli pizdami do góry na tropikalnej plaży, a dziwki w strojach lucharodów nosiły im drinki z kałem i palemką. Po czymś co było kiedyś kawałkiem szafki w drzwi poleciała kopniakiem połamana metalowa lampka, deska od sedesu i niezidentyfikowany kawał gruzu wyciągnięty cholera wie skąd, ale chyba z okolic prysznica.

- Masz klucz szkieletowy? - usłyszała cichszy ton tego szorstkiego.

- Mhaam. - chrypnął podpor.

- No to otwieraj.

- Taaa- kaszel - I ci przydzwoni cholera wie czym, może klozetem.

- Pierdolisz. Zdemoluje cały pokój i na dyżurnego spadnie. Znaczy się, na nas. Otwieraj.

- Już zdemolowała. Twój pogrzeb, Neyman…

Usłyszała jakieś szuranie, szelesty i przejazd karty kodowej po czytniku.

Dysząc ciężko czuła się jakby ktoś ją postawił pod ścianą. Wróg stał u bram, jej trzęsły się ręce. Zemszcząc pod nosem ciąg bezeceństw wymieszanych z bluzgami, cofnęła cielsko parę kroków w tył, wykopując butem większy kawał ceramiki sanitarnej. Jebańcy nie wiedzieli, że już się przygotowała. Dla niepoznaki posłała na trasę but-drzwi jeszcze kawałek ramy od łóżka i stękając podniosła pocisk większych gabarytów. Ponura gęba z wyszczerzonymi jak u wściekłego psa zębami gapiła się wprost na wejście, czekając na odpowiednią okazję. Dla lepszego efektu nie stanęła na środku jak kutas w polu, a przeszła pod wywalone przejście do łazienki, by ją choć odrobinę skryło przed ewentualnym ostrzałem gumowymi kulami, czy czym przeciwnik dysponował. Że też, do kurwy nędzy, musieli się wpierdalać niezapraszani - to dobitnie pokazywało ile ma tak naprawdę wolności w całym podziemnym pierdolniku.

Drzwi syknęły, wsuwając się do wnęki w ścianie - popularnie zwanej szparą. Do środka wpadł pewien chojrak, trochę napakowany, całkiem łysy. Rozejrzał się.

- Kurwa, co za demolka. Gdzie ona?

Z tyłu jakiś piskliwy charkot. To chyba miało być “uważaj”, ale średnio wyszło…

Mrok od strony pomieszczenia sanitarnego zafalował, tym razem nie tylko kroplami wody strzelającymi ze zniszczonych rur. Ciemność wypluła z obrzydzeniem wysoką, bladą jak trup sylwetkę. Wpierw pojawiła się biała niczym sama Kostucha gęba zakończona od góry czarną czapką i spoglądająca nienawistnie prosto na łysy cel… a potem poszło już błyskawicznie. W odmiennej do ostatnich wiązanek ciszy Doe cisnęła z całej siły trzymanym nad głową, ukruszonym kiblem mając całkowicie w dupie czy trafi, nie trafi, zabije, rani. Kawał jasnej porcelany poszybował w powietrzu, widziała jego lot w zwolnionym tempie, tak jak wokoło dźwięki okrzyków i nawoływań przeszły w niskie, basowe buczenie rozciągnięte w czasie oraz przestrzeni. Ledwo zaś zwolniła pokancerowane ręce, od razu wyciągnęła je ku czekającemu przy futrynie stalowemu kijowi.

Porcelana srodze jebnęła w ramię byczka i posłała go na ścianę. Odbił się od niej, zaraz oberwał kijem w twarz. Na szczęście nie było to uderzenie z pełną siłą - cios błyskawicznie wypchnął go z pokoju i z metalicznym brzękiem rura zatrzymała się o framugę drzwi.

- Gurwaaaajjj! - ryknął łysol, wylatując na podłogę. Obok stał McKinley, który się rozkaszlał jakby go gruźlica męczyła. Wolną dłonią pokazywał w stronę drzwi “stop”.

Blondynka ruszyła w jego stronę, a w jej oczach żądzą mordu osiągnęła apogeum. Sapała podobna pedofilowi wpatrującemu się w przedszkolny ogródek zabaw. Zlana potem, mokra od wody i uwalana tynkiem, krwią oraz niezidentyfikowanym brudem pochodzenia różnego ciągnęła poprzez zgliszcza aż nie stanęła w wyjściu. Tam zaparła łapy o framugę, wychylając szczerzącą się mordę prosto do oficerka.
- Czego ty, kurwa, ode mnie bakłażanie chcesz? - wysyczała mu prosto w twarz, zawisając nią tuż przed jego gębą - Nie dzwoniłam po dziwki, więc kiego chuja się tu przyturlałeś i jeszcze wbijasz mi w środku remontu? Mam ci gałę z połykiem opierdolić, czy ki chuj? Od takich zabaw masz kumpli. Bierz ich ze sobą i wypierdalaj mi z serca i oczu.

Przez chwilę obydwaj patrzyli na nią w milczeniu. Neyman przestał ryczeć, jeno zamarł. McKinley wiedział, że byłby następny w kolejce. Odchrząknął, uśmiechnął się blado i odpowiedział:

- Może lepiej niech pani tej gały nie robi, bo odgryzie.

Ledwo skończył mówić, ledwo skleił sromy pod nosem, gdy Jane przypuściła kontrę. Tym razem nie słowną, sycząc ze złością chwyciła trepa za chabety, zaciskając ufajdane dłonie na klapie bluzy i byłoby pięknie gdyby tak skończyła. Ale nie skończyła.
Kłapiąc szczękami pchnęła ich oboje do przodu, jako podbicia używając cholernej framugi o którą zaparła się butem. Lot zakończył się na ścianie po drugiej stronie, gdy kobieta uniosła oficera do góry aż obute w prawilne trepy nogi zaczęły mu wesoło dyndać. Kobieta patrzyła na niego martwym wzrokiem jaszczurki przez dwa czy trzy porządne oddechy.
- Byle gówna nie tykam - odpowiedziała chrypiąco, a kąciki bladych ust wygięły się ku górze - Mam cię sama wypierdolić na śmietnik bakłażanie, czy znajdziesz drogę? Na chuj brzęczysz? - powtórzyła pierwsze pytanie sprzed, zdawałoby, całego millenium. Po kolejnym oddechu parsknęła.

- Znajdę. - wysilił się na żarcik, choć raczej mu nie było do śmiechu - Brzęczałem, bo... spojrzał na nią - W sumie nieważne. Yyy… będzie pani dysponowana rano? I przysłać kogoś by to… ogarnął?

Zerknął na Neymana i przez ułamek sekundy Doe miała wrażenie, że uniósł mu się kącik ust.

Nie marnowała czasu, aby się oglądać za plecy i sprawdzać czy trepowy łach coś kombinuje, bo na pewno kombinował. Raczej nie chodziło o jedzenie mandarynek. Obaj od samego początku się jej nie podobali, po prostu czuła że coś tu musi pierdolnąć - za łatwo szło.
Zamiast dawać się dalej zajmować rozmową padła na ziemię, ciągnąć podporucznika za sobą aby krył jej front. Zderzenie z podłogą zabolało jak sam skurwysyn, kobieta stęknęła. Drugie stęknięcie poszło, kiedy kontynuowała manewr i prostowała nogi jednocześnie wykonując początek przewrotu. Trzymając klapy przeciwnika, balansowała nim na przygiętej do piersi nodze, a potem z wrzaskiem nienawiści wyprostowała kopyto, odrzucając w kierunku wejścia do pokoju.

Poleciał z zaskoczoną miną prosto na równie zaskoczonego Neymana. Poturlali się pół metra po podłodze i uderzyli w ścianę. Gramolili się tak przez chwilę. Neyman chciał się zerwać, ale McKinley go przytrzymał otwartą dłonią.

- Powiedziałem coś nie tak?

- To wariatka. Po co…

- Neyman, ty od gadania nie jesteś, poskąpili ci punktów w charyzmę.

Łysol zamrugał i spojrzał na niego w stylu “co on pierdoli”.

- I w mądrość też. Pani Doe, proszę, niech się pani uspokoi. Całą bazę pani pobudzi i wszyscy będą warczeli na siebie przy porannej kawie. - kolejny suchar.

Od strony rozwalonej na glebie blondyny doszło głuche prychnięcie.
- W mosznie to mam i koło dzyndzla mi lata - mruknęła podejrzanie spokojnie. Może się wyżyła, a może miało to coś wspólnego z faktem, że przy próbie wstania błyskawicznie przygniotło ją z powrotem do gleby. Leżała na niej starając nie poruszać, póki drętwienie mięśni i najgorszy ból nie przejdą. Wyjątkiem była lewa ręka - ta sięgnęła powoli do kieszeni spodni po paczkę fajek w komplecie z zapalniczką.
- Jebłam to jebłam, na chuj drążysz temat? - rzuciła w pustkę, wsadzając pogiętego papierosa do ust. Sztywne paluchy odpaliły zapalniczkę za drugim razem.

Jake zgramolił się z podłogi i podał rękę Neymanowi. Poklepał go po plecach w stylu “dzięki, zgarnąłeś za całą drużynę.”

- Pozwoli pani. - sam wyjął paczkę fajek. Z kieszeni Neymana.

- Ej! - łysol się oburzył.

- Ja nie palę, a ty się sam wpakowałeś do pokoju pani Doe. To w ramach przeprosin.

Mruknął coś, łypnął spode łba na niego, potem na nią, ale nic nie powiedział. Szlug powędrował do Doe ze stosownej paczki. Zaraz potem Neyman wzruszył ramionami, sam wyjął i zapalił. Zaśmiał się pod nosem i powiedział:

- No i co tam?

- Jak chcesz żebym ci naprawdę zajebała to nadal mnie nazywaj panią - Jane fajka przyjęła, przyjmując minę z gatunku pozytywnie zaskoczonych. - Żadna ze mnie pani. Obok “pani”, to ja kurwa w życiu nawet nie stałam. Pierdolą mnie te wyssane z fiuta konwenanse… Doe. Nie Jane, tak mi mówią tylko… Doe, kurwa. Ogarniecie, skoro ogarniacie że się nie sra tam gdzie żre - sycząc usiadła pod przeciwległą do trepów ścianą, popalając powoli papierosa dla kupienia czasu potrzebnego na sklejenie pizdy.
- Czego? - spytała uprzejmie, spoglądając w górę na McKinleya. - Remont robię, nie widać? Na chuj mi brzęczysz, czego kurwa chcesz?

Ten popatrzył na nią. Zmarszczył nieco brwi, przekrzywił głowę… i wypalił:

- Bo twoi koledzy i koleżanki spać przez ciebie nie mogą, po taki chuj brzęczę. A co, nie podoba się? To zmień lokal. Tu mamy dozór przez sąsiadów.

Neyman zachichotał pod nosem. Szlug to jedno, ale skądś wyciągnął… mandarynkę, i zaczął ją obierać & jeść.

Kobieta prychnęła dymem gdzieś do góry i powoli rozpoczęła proces wstawania, kątem oka obserwując jak łysy zjeb agresywnie rzuca się na żarcie.
- Zesraj się lepiej, bo gówno ci z mordy leci - warknęła lodowato, prostując z trudem plecy chociaż udawała że wszystko gra. Teraz, gdy furia przeminęła, przestawało być tak kolorowo. Nic już nie tłumiło kontuzji, inteligentnie Doe dorzuciła kilka nowych.
- Pierdolą mnie wasze lambadziarskie problemy wyssane z dupy, możecie tu wszyscy zdechnąć - skrzywiła się, stękając głucho bo przy ruchu prawym ramieniem coś głośno w nim strzeliło.
- Świetnie, przydaj się w końcu bakłażanie i pokaż gdzie się stąd… a chuj, sama znajdę - machnęła drugim ramieniem, tym które nie rwało jak diabli przy najdrobniejszym poruszeniu. Odbiła od ściany, ruszając korytarzem przed siebie na poszukiwanie mapy z planem ewakuacyjnym - Wypierdalam stąd, możecie zatrzymać moja kurtkę i się nią podetrzeć.

Spojrzeli po sobie. Potem na nią.

- Pa… Doe. Zaczekaj. - podbiegł do niej, ale trzymał się na boku, nie za nią. Kiwnął na Neymana by został - Przylecieliśmy tutaj po coś. Zostań, potrzebujemy ciebie. To jakiś tajny rządowy czy wojskowy projekt.

Starał się nadrobić kroku.

- Ściągnęli wszystkich pilotów mechów z Newport, jakich dało radę wydostać z matni. I podporucznik Asagao. To coś znaczy, potrzebujemy was. Do cholery, chyba chcesz się zemścić za to, co te kutasy zrobiły z naszą stolicą? Z waszymi domami? Jeśli nie tutaj, to nigdzie.

- Ja nie mam domu - odparowała zanim pomyślała i zaraz tego mocno pożałowała. Wyszło źle, za dużo zdradzało. Zaciągnęła się aby zamaskować niepotrzebne emocje - Zapłacą za to, w ten czy inny sposób. Zawsze jest alternatywa, a wy macie Julesa, Hada i Victora. I tę rudą ze SHWAT. Ja tu nie jestem potrzebna, zresztą - wzruszyła jednym ramieniem nie zwalniając kroku - Nie mam zamiaru słuchać pierdolenia odnośnie moich metod, ani po wszystkim trafić… - zamknęła się, przepalając gorycz - Nie chcecie mnie tu, więc wydupiam latającym zestawem póki jeszcze nie chcemy się wzajemnie wymordować.

- Jeśli już będziemy kogoś zabijać, to tamtych terrorystów. Chcemy ciebie tutaj, Doe, potrzebujemy, zostań. Pan Ishida, szef tej placówki, ma plan. Przynajmniej zaczekaj do jutra i go wysłuchaj, ok?

- Pod jednym warunkiem - obróciła głowę w stronę upierdliwego łacha - No dobra, pod dwoma. Po pierwsze skołujesz mi dwie ramy szlugów i nową zapalniczkę. Po drugie w mordzie mi zaschło, a jak mam do jutra przeżyć potrzebuję to zmienić. Pchają cię tu wszędzie i wszędzie latasz, do tego wyszczekany pelikan z ciebie. Skołowanie wódy i paru browarów cie nie przerasta, co młody?

Udał, że się zastanawia.

- Skołuję. Dyżurny mi pomoże, prawda Neyman? - głośniej powiedział za ramę. Doe widziała, jak łysol pociera nasadę nosa. A oficerek przeniósł wzrok na nią. - Stoi?

Jane wymownie zjechała spojrzeniem poniżej jego paska od spodni.
- Nie, impotent - parsknęła nawet całkiem sympatycznie jak na nią. Wróciła do wiercenia spojrzeniem oczu oponenta - Cała nadzieja w twoim kumplu, akurat masz go z tyłu.

- Poradzimy. Będzie dobrze. A teraz dobranoc Doe. - kiwnął na łysola i sobie poszli - W kanciapie dyżurnych będziemy, jeśli potrzeba. To drugie drzwi w korytarzu po lewej. - wskazał skrzyżowanie, do którego właśnie zdążali.

- Ej, młody - usłyszał zza swoich pleców kobiecy głos.

Stanęli w miejscu. McKinley bez słowa przekrzywił głowę w stronę swojego ramienia.

Zobaczył że Doe się uśmiecha połowicznie, przekrzywiając kark. Gapiła się na niego oceniającym wzrokiem.
- Macie karty?

Spojrzeli po sobie, uśmiechnęli półgębkiem.

- Dyżurni jesteśmy i jeszcze pytasz?

Jane pokiwała łbem z aprobatą.
- I teraz wreszcie szczekacie prawie po ludzku…
Ta noc jednak nie zapowiadała się aż tak źle jak z początku wyglądało. Do rana pozostało pewnie parę godzin, ona wątpiła że uśnie. Zresztą nie chciała spać. Śniąc sama wystawiała się na koszmary, a ich miała dziś dość.
 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena

Ostatnio edytowane przez Zombianna : 20-02-2021 o 11:04.
Zombianna jest offline