Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 25-02-2021, 02:09   #29
Zombianna
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=O2qLY4KHCYE[/MEDIA]

Obserwując współczesne wydarzenia, można było wyciągnąć wniosek, że cokolwiek stanie się na świecie, opinia publiczna jest natychmiast o tym informowana. Niemniej jednak informacja, która dociera do społeczeństwa, nie jest dokładnym odzwierciedleniem rzeczywistości, lecz jedynie jej interpretacją, która wykorzystywana jest do stworzenia odpowiedniej reakcji jej odbiorców. Informacja, bo ona ma tutaj największe znaczenie, to narzędzie polityki wykorzystywane zarówno na poziomie lokalnym, jak i globalnym. Przekazy informacyjne, zarówno współczesne jak i na przestrzeni wieków, są elementem szeroko pojmowanej walki politycznej, walki informacyjnej, w ujęciu militarnym i nie-militarnym; a także propagandy stanowiącej ich nieodzowny element. Jej oblicze jest niezwykle zmienne i ma odzwierciedlenie w środowisku, w którym jest ona realizowana. Informacja zaś jest podstawą do budowania każdego systemu wiedzy, warunkuje sukces. Można zauważyć, że informacja nabiera ogromnego znaczenia w każdej dziedzinie działalności człowieka, a w szczególności w takich sferach, jak: społeczna, gospodarcza, zarządzania, polityczna, kulturowo-religijna, bezpieczeństwa. Właśnie z tego powodu z całej praktycznie nieskończonej puli potencjalnych nazw drużyny skautek Amerigo padło na “New Minutemen”. Ludzie zostali nakarmieni słowami. Zniknął czas, wiedzieli tylko tyle, ile potrzebowali wiedzieć. Zostali zahipnotyzowani. Następnie ofiarowano im nowe symbole i wszyscy byli uszczęśliwieni, napompowani nadzieją fałszywych skojarzeń. Całe ludzkie zachowanie zasadzało się głownie na tym, iż nie było nakierowane na przeżycie, tylko na jakiś system symboli, w który wierzą wszyscy ludzie. Długie włosy, krótkie włosy, ryba w piątek, żadnej wieprzowiny, wstawanie, kiedy sędzia wchodzi do sali, oddział legendarnych mechów które już raz uratowały Amerigo, wszystko to są symbole, symbole i jeszcze raz symbole.

Być może działo się tak, bo każda rzecz, każde miejsce, każde wydarzenie ma swoje znaczenie psychiczne ponad tym pozornym; każdemu obrazowi zewnętrznemu odpowiada wewnętrzny, który przywołuje w mózgu rzeczywistość dużo bardziej prawdziwą i głęboką od przeżywanej przez zmysły. Taki jest zapewne sens symboli, mitów i legend: pomagają wyjść poza, dostrzec to, co niewidoczne. Taka jest również wartość owego kapitału bajek i opowieści, jaki gromadzi się w dzieciństwie i do którego sięga w trudnych momentach życia, kiedy potrzeba drogowskazu albo pocieszenia.

Jest więc bardzo prawdopodobne, że sugestywny symbol, odpowiadający sytuacji człowieka, może do tego stopnia poruszyć siły nieświadomości, że nawet system nerwowy ulegnie jego wpływowi, ciało zaś zacznie normalnie funkcjonować mimo obrażeń zwykle dyskwalifikujących daną jednostkę z aktywnego życia na długie dni, jeśli nie tygodnie. Oni nie mieli przywileju czasu, odebrano im go zastępując mitycznymi symbolami oraz mamiąc obietnicami, choć nie do końca samymi obietnicami.

Stojąc w hangarze naprzeciwko CRB-20 Doe przez krótki moment uwierzyła, że cały ten syf być może ma wyższy sens, a oni szansę na naprawę tego, co politycy tak koncertowo spierdolili. Przez parę pięknych minut w głębi kamiennego serca wbrew prawom fizyki zakiełkował nikły pęd nadziei, wystawiając drżące liście do słońca. Na szczęście Jane szybko wzięła go pod but, rozsmarowując po twardej powierzchni racjonalizmu. Mieli przejebane, wciąż i niezmiennie.
Jedyne co się zmieniło to ciężar złożony na ich barki równy gabarytom metalowym tytanom wygrzebanym z otchłani samego Tartaru. Znała je co do jednego, każdy żyjący na Amerigo inteligenty dwunóg ocierał się co krok o propagandę sukcesu dawnych czasów, pięknie opakowane w sreberko kultywowania tradycji i inne bzdury.
- Chyba ich pojebało - mruknęła pod nosem, a ponury głos mimo wszystko zabrzmiał podziwem, bo czego by nie mówić, lanca mechów robiła piorunujące wrażenie.

Czas mijał. Mechy były obadane. Technicy tłumaczyli co i jak. Nawet nikt chyba nie zauważył, że Stary Ishida się zwinął gdzieś w pierwszej ćwierci “pokazu”. Nikt oprócz Doe, wiecznie dźwigającej żółwią skorupę paranoi. Kiedy ogarnęła, co miała ogarnąć, udała się na poszukiwania starego - wiedziona niezdrową ciekawością oraz czymś na wzór oportunistycznej chęci dalszego korzystania z “jego szczodrości”. Jak to mawiają “daj komuś dłoń, a zabiorą całą rękę.”

Wiedziona przez zagadniętego ciecia, znalazła jego kwatery na tym samym poziomie, gdzie oni mieli swoje klitki - podobnie zresztą, jak praktycznie cała reszta obsady bazy.

Drzwi były zamknięte, a domofon opatrzony wyświetlonym napisem “nie przeszkadzać”. Ze środka dochodziły jakieś dźwięki. Muzyka, śpiew?

Oczyma wyobraźni widziała, jak stary pokurw za zamkniętymi drzwiami wstaje ze swojego fotela i nakruwia breakdance’a na wysmarowanej fekaliami podłodze, a dookoła niego tlą się chińskie kadzidełka z bazaru. Jeszcze się okaże, że te wrotki są dla niepoznaki, on zaś w zaciszu domowych pieleszy popyla po parkiecie w męskiej wersji porno-szpilek na obcasie tak wysokim, że samym widokiem wybijał oczy.
- Ja pierdolę - westchnęła cierpiętniczo, unosząc oczy ku sufitowi jakby go brała na świadka własnej niedoli. Czas, niestety, nie był z gumy. Należało działać, miast stać bezczynnie i marnować kolekcję sekund jakich wszak odzyskać się nie dało.
Musiała działać, ruszyć z miejsca po przełamaniu stuporu. Nabrała więc powietrza, poprawiła czapkę i subtelnie zastukała pięścią w metalowe skrzydło drzwi.

Przez dłuższą, nerwową chwilę nikt nie odpowiadał. Zerknęła na nią tylko kamerka przy domofonie. Już miała zamiar jej coś pokazać obcesowego, albo walnąć pięścią w drzwi, kiedy ciekłokrystaliczny wyświetlacz cyfrowy zamrugał zielenią. “Otwarte”. Nacisnęła przycisk, drzwi wsunęły się z cichym sykiem i westchnięciem pneumatyki w szparę w ścianie.

Pierwsze co ją uderzyło to charakterystyczny zapach kadzidła. Nie przesadnie ciężkiego, jakie cechowały czasem te rodziny amerygańskie, które kultywowały tradycje przodków - arabskie, induskie czy chińskie. Ten zapach przywodził na myśl trawę cytrynową. Potem zobaczyła wnętrze, urządzone w klasycznym stylu draconisjańskim (albo starojapońskim, co kto woli). Maty, bambus, papier, niski stolik, lakierowane drewno, zastawa do picia herbaty w tradycyjny sposób, takie tam. Jak na obrazku.

Cholernie czysto. I bardzo spartańsko. W tle medytacyjna muzyka-mantra.

- Proszę wejść, pani Doe. - usłyszała starego - Tylko jakbym mógł prosić… o zdjęcie butów i zamknięcie za sobą drzwi.

Nie był to głos rozkazujący. Raczej wyjaśniający, jakby do kogoś, kto mógł nie znać pewnych kulturowych naleciałości.

Kobieta uniosła krytycznie brew, spuszczając wzrok w dół -tam, gdzie para ubłoconych, ciężkich butów okutych blachą na podrapanych noskach. Zamerdała wewnątrz palcami, zaś jej gębę przeciął cyniczny uśmieszek na całe trzy sekundy.
- Twój pogrzeb - mruknęła ze standardowym ponuractwem, schylając się aby rozwiązać sznurówki. Uwinęła się dość szybko, ściągnęła trepy z nóg i w samych skarpetkach przestąpiła próg, rozglądając po wnętrzu. Bywała w podobnych, mieli niezłą mordownię pięć przecznic od jej dawnego domu. Dobrze tam karmili, a w mordę szło komuś dać dla zdrowotności.
- Sprawę mam - zakomunikowała, bo nie przyszła przecież rekreacyjnie, ani podziwiać architekturę, czy wsłuchiwać się w monotonne beaty lejące się gdzieś spod ściany.

- Tu jestem. - powiedział miękko. Doe skierowała się do drugiego pokoju. Stary miał nieco więcej miejsca w swoim “apartamencie”. Była to relatywnie mała klitka. Wózek był zostawiony przed nią. On siedział na prostym krześle przed… czymś na wzór małej komody? Nie. Ołtarzyk. Jakiś sekciarski wymysł, czy coś. Zapalał właśnie wysokie, żółte, grube kadzidło od tlącej się, bambusowej wity. Już miała się cynicznie uśmiechnąć czy rzucić kąśliwy komentarz, kiedy zobaczyła, że centrum ołtarzyka stanowiło zdjęcie. Czarno białe, dość stare, ale dobrze zachowane. Na nim odziana w tradycyjny strój draconisjański kobieta. Eurazjatyckie rysy. Obłędnie wręcz piękna. A przed nim, a bokiem do Doe, siedział Stary Ishida, wpatrując się w żarzący się punkt na kadzidle. Muzyka akurat się skończyła.

-Przez chwilę myślałam, że ruchasz tu dzieci. Lubię nie mieć racji - mruknęła zamyślonym tonem i zaraz potrząsnęła po psiemu karkiem - Nie zajmę długo, streszczę się. Chcę dostęp do broni, karabin, policyjna pompka. Swoje zostawiłam w mieście, długa historia - wzruszyła ramionami, stając pod ścianą. Oparła o nią plecy prawie nie krzywiąc się z bólu - Nie mam też ochoty tłumaczyć się z każdego pierdnięcia, ani co chwila obracać przez ramię aby rzucać kurwami w śledzącego mnie bakłażana w moro, albo innego lambadziarza któremu się uwidzi zabawa w przedszkolankę. Zastanów się nad środkami o jakich mówiłam na odprawie, te kurwy mają gdzieś człowieczeństwo. Widziałam co zrobili z cywilami na paradzie, dopiero kiedy to im wypruwało się flaki zaczynali wykazywać ludzkie odruchy. - prychnęła - Rychło w czas.

Pokiwał głową. Spojrzał gdzieś w górę, jakby przypominając sobie kilka rzeczy.

- Hmm. “Zabiłbym, i zamordowałbym, i wojnę bym rozpętał, jeśli to ku pokojowi by mnie o krok chociaż przywiodło.” Tak to chyba szło…

Zgasił bambusowego wita i spojrzał na nią.

- O gazie pamiętam. A broń… w CRB-20 jest dość miejsca na broń długą, ale materiałów wybuchowych nie dostaniesz i nie zrobisz. Nie do kokpitu. Rozumiesz?

Doe skrzywiła się kwaśno, patrząc na starucha bez mrugania.
- Nie wpierdole materiałów wybuchowych do kokpitu kabaryny smażącej laserem, gdzie temperatura skacze jak kibol po wiacie przystanku. Szanujmy się - wzruszyła jednym ramieniem - To co zrobię zostanie tu, na wszelki wypadek. Chcę mieć do czego wracać. Chwilowo -mruknęła i zrobiła przerwę gapiąc się na portret w ramce. Żona, albo córka. Pewnie żona… czyli Ishida albo kiedyś sam był niezłą dupą, albo był odpowiednio dziany, bądź z dzianej rodziny. Chyba że podobna laska poleciała na jego poczucie humoru. Doe parsknęła krótko.
- Karabin wystarczy. W Krabie jest dość miejsca żeby wyprostować kopyta, więc tam się bunkruję. Powiedz to tym swoim lemingom, aby mi dupy nie zawracali niepotrzebnie, ani nie zeszli na zawał gdy w nocy się wyjdę wyszczać. Albo mnie, kurwa, nie zastrzelili.

- W mechach jest toaleta. Wysuwana. Od teraz i tak sprzątacze mają obowiązek sprawdzać jej stan po każdym powrocie lancy do hangaru po misji.

Spojrzał na nią.

- Redwood, Federated, czy jeden z tych nowych automatów?

- Daj mi się rozejrzeć, wziąć w łapę i sprawdzić co najlepiej leży. W dom… wcześniej miałam replikę TKB-408 na 7,62mm, całkiem niezłą. Przyzwyczaiłam się do niej. Ale strzelało się z różnych rzeczy - zadumała się, krzyżując ramiona na piersi. Szło nadspodziewanie gładko. Tak jak gładko magazynek łukowy wchodził w gniazdo jej starego, ukochanego karabinu. Sapnęła cicho.
- Jak mocno te chipy ryją beret? - zmieniła nagle temat.

- Przed wylotem na pierwszą misję będą wydawane pistolety klasy hold-out. Ty też dostaniesz. Ale przy okazji będziesz miała wstęp do zbrojowni. Strzelba, karabin, standardowa amunicja. Na razie tyle. Nie mamy pełnego ukompletowania dla całego personelu bazy. Pracujemy nad tym. Do tego czasu, jeśli będziemy mieli pecha, to każda lufa się przyda.

Na pytanie o chipach sposępniał.

- Na tyle, że SLDF użyło ich w ostateczności. Nigdy nie wyeliminowano do końca efektów ubocznych. Zawroty głowy, migreny, halucynacje, nie-psychologiczne koszmary, krwotoki z nosa. Okazyjne zaostrzenia objaw chorób psychicznych jeśli operowany takie przechodzi. Obciążenie organizmu, stąd te minus pięć lat życia. W skrajnych przypadkach, kiedy ktoś był zbyt słaby psychicznie, wylew w trakcie intensywnej integracji impulsów, albo zawał serca. Przedłużone używanie implantu powodowało czasem łagodne objawy zbliżone do choroby Alzheimera, a w trakcie integracji objawy manii.

W pokoju zapadła głucha cisza, przerywana raptem odgłosami egzystencji dwóch osób: świstem oddechów, przełykaniem śliny. Trzeszczeniem materaca i skrzypieniem skórzanej kurtki.
- To chujowo - Doe wreszcie się odezwała, wtykając między wargi niezapalonego papierosa. Obróciła kark aby móc pełnoprawnie obserwować Azjatę. Postawił sprawę jasno, lecz co zachował dla siebie wiedział tylko on.
-Dla was wygodniej byłoby, gdybyśmy wszyscy poszli pod nóż i zmienili się w tresowane impulsami technologiczne małpy. Nie ma lekko. Będziesz mnie w takim razie tyrał tradycyjnie, lepiej żebym tego nie miała w głowie.

Spojrzał na nią z kpiącym uśmieszkiem.

- Jeszcze będzie mnie pani przeklinać po nocach, pani Doe. Nie popuszczę żadnemu z was...

-Od tego chyba jesteś, nie? Masz nas przetyrać, nie boję się że mi spuścisz wpierdol albo przeczołgasz po gruzie. Kurwa, typie… tak będzie lepiej - podniosła dłoń i przetarła nia twarz, a fajek powędrował za ucho.
- Mam w głowie kogoś, kto lepiej aby został tam gdzie aktualnie siedzi - spojrzała na niego pustym wzrokiem - Nie wiem kim jest, nie pamiętam. Czasem wychyla mordę zza ściany… nie chcecie go poznać bliżej, a ja wolę jak siedzi zamknięty. Nie bez powodu zrezygnowałam z terapii leczenia amnezji. Za wasz chip też podziękuję. Serio liczę że nas przetyrasz, mamy mało czasu.

Spojrzał na nią poważnie.

- W trakcie tej kampanii być może zdarzy się chwila, że będziesz musiała zachować żelazny spokój. Będziesz w stanie znieść takie poświęcenie?

- Jeśli nie każesz nam brać na mordy potoku gówna z dupy tych spasionych świń z politycznego chlewu i mówić że to deszcz - rozłożyła dłonie - Chcesz nas od razu wyruchać i wydać na pożarcie to mów wprost. Nie zawracajmy sobie wzajemnie pośladów.

Dalej patrzył na nią świdrującym wzrokiem dla którego, Doe czuła, nie istniały te wszystkie słowa, ozdobniki i duża ilość zdań. Trochę niepokojąco wyglądał. Miał w tym lata, pewnie całe dekady praktyki.

- A jeśli tak? Ile jesteś w stanie poświęcić dla tej kolonii, dla tej planety, dla tych ludzi?

- To powiem ci, żebyś się pierdolił młotem udarowym.

- Ile. Jesteś. W stanie. Poświęcić? - wciął się, spokojnym, ale twardym tonem akcentując każde słowo.

Doe skrzywiła usta, podnosząc górną wargę.
- Twoje wroty - powiedziała patrząc mu prosto w twarz -Spalę je, a resztki wysadzę w pizdu. Już nic nie mam, niczego mi nie zabierzecie. Życie? - w jej głos wdarły się nuty ironii -Ja już nie żyję, wykopałam dla siebie grób zaraz obok grobu moich najbliższych. Czeka tam, więc skończ te swoje pierdololo.

- Życie. - mlasnął - Życie jest łatwo poświęcić. A co, jeśli miałabyś poświęcić śmierć? Żyć ze sobą, pomimo tego wszystkiego co się dokonało i dokona? Albo… co się nie dokonało i nie dokona?

- Wyjebane, typie - popatrzyła na niego jakby właśnie stwierdził że lubi zabawę kinder-jajami. Fajek zza ucha znów wrócił do jej ust, lecz tym razem go zapaliła.
- Syfu się nie ominie, nie wymaże korektorem. Jebło to jebło. - zaciągnęła się porządnie i ze świstem wypuściła dym w stronę podłogi.
- Żyję ze sobą od dawna, nie polecam - uniosła lewy kącik w ust uśmiechu po czym go opuściła. Wróciła kwaśna mina - Robotę należy odjebać perfekcyjnie, reszta to detal. Do przepicia, przetrawienia, wyżycia. Tyle. Reset systemu, sklejenie pizdy i lecimy dalej. Had może mieć wątpliwości, z Vikiem trzeba pogadać bo tego potrzebuje. Juls… sobie poradzi, zresztą to Juls. Jeżeli będziesz miał dla nas rozkazy z pizdy, te brudne do odjebania - zaciągnęła się - Zwal to na mnie, zero szans na wyhuśtanie czy wyrzuty sumienia. Po wczorajszym jest mi obojętne. Wszystko.

Pokiwał głową na znak, że przyjął do wiadomości.

- To wszystko, pani Doe?

- Prawie - dmuchnęła dymem do góry - Skołujcie mi fajki, po rozmowie z moim kumplem wezmę się do roboty.

Znów skinął głową. Przez chwilę obydwoje milczeli. Wyglądało na to, że wszystko zostało powiedziane. Atmosfera się zmieniła. Doe ruszyła w stronę wyjścia i już ubierała buty, kiedy usłyszała jeszcze jego głos:

- Zmarła na raka. Dawno temu. - spokojny ton, jakby opowiadający o tym, że kiedyś świeciło słońce - Moja żona.

Dźwięk gaszonego kadzidła.

Na moment Jane zaprzestała wiązania sznurowadeł, zamiast tego rzuciła długim spojrzeniem wgłąb korytarza.
- Czeka na ciebie po drugiej stronie, będzie tam gdy umrzesz. - odpowiedziała, choć nie miała ochoty się odzywać. Zgrzytnęły zęby - Dlatego nie ogarniam jak można bać się śmierci.

- A może to nie śmierci powinno się bać, tylko życia, pomimo śmierci innych.

Stęknięcie, kiedy przenosił swe stare kości na wózek.

- Ciekaw jestem co ona by powiedziała. Może się niedługo dowiem. Idź już, Jane. Za kwadrans zaczynamy wykład w sali odpraw.

-Powiedziałaby, żebyś skleił pizdę i nie odkładał łyżki póki nie wyszkolisz zastępcy - uśmiechnęła się pod nosem, wstając do pionu i prawie nie musiała się przytrzymywać ściany.
Krok za krokiem powlokła się przed siebie, zostawiając ślad w postaci dymu i zapachu palonego tytoniu.


Żyć w pełni można ponoć tylko wtedy, kiedy często nie robi się tego, co się zamierzało. Sztuka polega na tym, żeby wybierać właściwe rzeczy do niezrobienia. Ten, kto jest sobie posłuszny, dusi się nie mniej niż ten, kto słucha innych. Nie dusi się tylko niekonsekwentny, wydający sobie rozkazy, których nie wykonuje. Niekiedy w szczególnych okolicznościach nie należy bronić się przed uduszeniem, lecz czy warto? Doe nienawidziła się dusić, irytowała ją konieczność postępowania wbrew sobie, za to według schematów narzuconych przez kogoś, kto teoretycznie wie lepiej, mimo iż jego kompetencji nie dało się obiektywnie ocenić. Z tego też powodu cały wieczór po opuszczeniu pola treningowego mechów gryzła się z myślami równie denerwującymi jak zaschnięty na skórze pot. Pierwszego nie szło wyciąć ze spektrum postrzegania, możliwości usunięcia drugiego pozbawiła się sama. Z każdym wyborem wiążą się konsekwencje. Należało ponosić odpowiedzialność za swoje czyny. Oczywiście dało się iść do dyżurującego po raz kolejny na cieciówce Neymana i wymóc w sposób dyplomatyczny udostępnienie trepowego węzła sanitarnego, jednak sama idea konieczności wchodzenia w bliższe interakcje z kimkolwiek z bazy już jeżyła włosy na spoconym karku. Znając życie zaczęłoby się od gapienia i sfochanego burczenia, poprzez uważną obserwację czy znowu nie ponosi ją remontowa fantazja, aż po niechęć gdyż ostatnim razem łysy kwadrat rozstał się z własnym zapasem kontrabandy, a takich rzeczy łatwo się nie zapominało, o wybaczaniu nie wspominając.

Wobec podobnie niestrawnych alternatyw Jane postawiła na całkowicie odmienny tok rozumowania, zgarniając z wnętrza kokpitu Craba plecak z najpotrzebniejszym wyposażeniem. Zrolowała śpiwór, lecz finalnie został na podłodze za fotelem pilota, a ona z niezapalonym petem przyklejonym do wargi wyczołgała się w przestrzeń hangaru. Mijając bez słowa kręcącą się obsługę techniczną wróciła do części przeznaczonej na kwatery drużyny skautek. Przeszła obok drzwi Vica i Hada, minęła także te od swojej zdemolowanej kanciapy, kończąc szybki marsz na przedostatnich wrotach. W nie też zapukała subtelnie. Pięścią.

Drzwi otworzyły się kilka chwil później. Julian spojrzał na Doe trochę zaskoczony. Nieśmiały uśmiech pojawił się na jego twarzy.

- Charakterystyczne napierdalanie piąchą w drzwi. Witaj Jane, w czym mogę ci pomóc? - zapytał.

Nie zdążył zdjąć jeszcze kombinezonu. Na ramieniu miał zawiązaną czarną wstążkę. Oczy miał lekko zaczerwienione.

Kobieta uśmiechnęła się krzywo, papieros przewędrował z lewego kącika ust do prawego. Przyjrzała się w ciszy okularnikowi, a brwi ściągnęła gdzieś pośrodku czoła.
- Masz chwilę żeby porozmawiać o Jezusie? - spytała i nie czekając na odpowiedź ruszyła do przodu, ni to wpychając lekko ni taranując gospodarza, zgarniając go przy okazji pod ramię.
- Wygląda że masz, ja nie mam ciepłej wody u siebie. Ujebali mi przydział… to co, Jules? - zadarła kark aby łypnąć mu w twarz. Uśmieszek zniknął, jego miejsce zastąpiła powaga - Masz czas porozmawiać niekoniecznie o Jezusie?

Pilot przepuścił koleżankę. W pokoju miał w przeciwieństwie do niej nienaganny porządek, choć zaczął coś już skrobać w zeszycie zostawionym na biurku.

- Rozmowa o Jazusie zawsze na propsie. Jezus cię kocha Jane, inaczej nie dałby nam wysoko procentowego alkoholu i papierosów. - powiedział Jackson natchnionym tonem niczym kaznodzieja.

Wziął głęboki oddech, po czym przyłożył dłoń do ust.

- Czyżbyś… czyżbyś chciała wziąć u mnie prysznic? Ależ Jane… no wiesz! Ja… ja nie jestem gotowy… na takie rzeczy! - obrócił się bokiem niczym zawstydzona pannica, złączył dłonie za plecami, zagryzł wargę, spuścił wzrok i zaczął stopą delikatnie pocierać podłogę.

Jeśli przy pierwszej części Doe skrzywiła się niemiłosiernie, to w dalszej części prawie się uśmiechnęła. Prawie. Zrzuciła plecak na ziemię koło stołu, zamykając notesik bez czytania czegokolwiek. Każdy miał swoje sprawy, myśli i tajemnice, a ona nie zamierzała pakować się Jacksonowi w życie aż tak bezpośrednio.
- Co ty, kurwa, cycków w życiu nie widziałeś? - odpowiedziała, przekrzywiając po psiemu kark, by mrużąc oczy łypać spode łba na rozmówcę - Ja pierdolę, nie mów że mając do wyboru Hada albo tę Asagao wybierzesz Hada. Męska, szorstka przyjaźń, nadziewanie pączków miłością… - skrzywiła kwaśno gębę i jak gdyby nigdy nic ściągnęła kurtkę, rzucając ją na oparcie krzesła.
- Nie rycz, nie będzie bolało. Odwrócisz się tyłem, wciśniesz twarz w ścianę i zaraz będzie po wszystkim… śmierdzę, kurwa - westchnęła - Wkurwia mnie to. Nie bądź pochwa, przynajmniej ty mi dziś nie rób pod górkę.

- Lubisz takie klimaty Jane? - spojrzał nieśmiało na Doe - Szorstka miłość pełna męskości… Mocnych uścisków… Głębokich pchnięć… nienasyconej homoseksualnej żądzy… - z każdym kolejnym słowem jednak nabierał śmiałości, by przy ostatnich warknąć drapieżnie.
Patrzył z żądzą w oczach na Jane przez parę sekund… po czym zacisnął usta i zaczął się trząść, aż wybuchł śmiechem.
- Kurwa mać. Weź mnie nie podpuszczaj. Jeden kolo kiedyś prawie uwierzył że mam na niego chrapkę i zaczął chodzić plecami przy ścianie. Nie gram do tej samej bramki. - wskazał dłonią łazienkę - Częstuj się.

Kobieta wzruszyła ramionami, odpalając papierosa powolnym ruchem. Gapiła się poprzez szkła prosto w oczy inżyniera, a jedna z jej brwi przewędrowała przez czoło tak wysoko, że zniknęła pod czarną czapką.
- Prawie uwierzyłam że twoja dupa nie jest ciasna jak po praniu. W razie wu pamiętaj: raz w dupę to nie pedał, a o północy się zeruje… ale to już wiesz - prychnęła dymem gdzieś w bok, aby popatrzeć w odpowiednio sanitarną stronę mini kawalerki dla harcerzyków od metalowych pajacyków.

- A poza tym powyżej stu kilometrów od domu lub na delegacji się nie liczy. - momentalnie twarz mu spoważniała, a potem przybrała wyraz wyjątkowego zażenowania - A… i gała to nie seks. Nasłuchałem się tego gówna od gości pokroju Hada. - machnął ręką - Nie martw się o mnie. Co godzinę przypominam sobie mamę, czasem ciekną mi łzy, ale po każdym razie jest mi coraz lepiej.

- Kurwa, Juls - blondynka westchnęła, zakładając ramiona na piersi. Kręciła powoli głową, rozsiewając dookoła siwą mgiełkę papierosowego dymu.
- Bez naciąganych bredni, taniego patosu i farmazonów - zrobiła pauzę na porządny wdech nikotyny - Jebać Hada maczetami, w mosznie go mam w tej chwili. Resztę też - puściła smugę z płuc w stronę podłogi.
- Właśnie, do chuja, o ciebie się martwię - przyznała wreszcie i też zrobiła się mniej wyraźna na gębie, choć wzroku nie spuściła - Nie wymagaj od siebie za dużo, to jeszcze potrwa. Trzeba ci czegoś? Nawijaj, rycz, wrzeszcz, klnij, albo chodź coś rozjebać, bądź komuś wpierdolić. Od razu zrobi ci się lepiej - zerknęła wymownie na plecak - Ewentualnie przyniosłam ci wódę.

- Bym sobie ponakurwiał mieczem, ale nie mam z kim. - przewrócił oczami - Dziękuję że chcesz mi pomóc. Wyjmij flachę i słuchaj. I klapnij sobie gdzie ci wygodnie.

- Może mnie kiedyś nauczysz - Doe kucnęła przy torbie by po chwili postawić na stole wyciągniętą od dyżurnego butelkę z wysokoprocentową zawartością.
- Ale nie mam popity, chyba że chcesz walić pod wodę… o ile musisz popijać - mruknęła, wstając z głuchym stęknięciem starej baby. Przeszła pod panel ekranu i zasłoniła go sobą, grzebiąc tam coś.

- Jakbyś mi napluła w twarz to bym się mniej obraził - podszedł, wyrwał jej z plecaka flachę, poklepał denko, otworzył, chlapnął łyka na wydechu, przytrzymał dłoń przy ustach i odetchnął.
- Popita. - mruknął z pogardą - Jak jakiś pedał. Masz tam coś do zagryzienia? - zapytał zaglądając ciekawie do plecaka.

- Kurwa, nie kuś. Jeszcze ta twoja gra wstępna mi się spodoba i wyjdzie tragedia - Doe zaśmiała się chrapliwie, kręcąc głową z rozmysłem. Wciąż stała mordą do ekranu bawiąc się kabelkami. W plecaku za to Jackson znalazł dużą paczkę wojskowych sucharów, kilka puszek konserw, pojedyncze porcje owocowych dżemów pakowane w małe plastikowe pudełeczka, opakowanie chloru do przetykania rur i kawał jakiejś suszonej kiełbasopodobnej padliny zawiniętej w pakowy papier. Gdy dokopał się mniej więcej do dnia, od strony monitora ściennego zaczęła płynąć muzyka.
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=HAQQUDbuudY[/MEDIA]
Jane wróciła pod stół, mając wysoce zadowoloną minę.
- Cholera wie czego was na tych studiach tam uczą. Inżynierki delikatne zwykle, te magistry w denkach od słoików. - popatrzyła na flaszkę i na plecak - Były jeszcze cuksy, ale opierdoliłam. W bocznej kieszeni znajdziesz czekoladę. Nadgryzioną - posadziła tyłek na prześle odchylając się do tyłu aby położyć nogi w butach na blacie stolika. - To co, Jezus nas kocha? Wypijmy za to.

- Po pierwszym się nie zakąsza, a ty masz karniaka do nadrobienia. - rzekł Julian, wziął kolejnego łyka i podał Doe butelkę.

Klapnął sobie na łóżko zagryzając czekoladą z sucharem.

- Jestem Julian, syn Jonathana i Marthy Jacksonów. Urodziłem się w Newport jako ich młodszy syn. Przez całe dzieciństwo nazywano mnie chudzielcem, słabeuszem i pierdołą. Kiedy na studiach nauczyłem się fechtować i zyskałem trochę pewności siebie to z pierdoły, stałem się dziwakiem, wykształciuchem i nerdem. Gdy zostałem pilotem DMa nagle stałem się interesującym i inteligentnym facetem za którym kobiety się oglądały non stop. - wskazał sucharem Jane - Ale wiesz co? Na żadnym etapie życia mnie nie popierdoliło. Nie popierdoliło mnie, bo ktoś mnie zawsze wspierał lub sprowadzał na ziemię. - westchnął - Teraz będzie mi trudniej, ale tak sobie dzisiaj pomyślałem, że jeżeli będę pamiętał o tym wszystkim czego mnie nauczyli to cokolwiek się stanie będą przy mnie. Górnolotne i ckliwe, ale piękne. - łza mu się zakręciła w oku, ale nie chlipał ani nie pociągał nosem, sięgnął znów po flaszkę - Zdrowie mojej mamy. Najwspanialszej matki na świecie! - rzekł i wziął kolejnego łyka, ocierając potem usta - Jak miałem osiemnaście lat i pierwszy raz dali mi wódkę spróbować, a ja sobie nalałem szklankę soku, to właśnie ona spojrzała na mnie ze zdziwieniem i powiedziała że tak się nie robi. Wyjęła z lodówki słoik ogórków i kazała nimi zagryźć.

- Mądra kobieta, do tego pizdy nie wychowała - Doe wstawiła krótki komentarz, nim nie przejęła szkła i nie wypełniła toastu. Przepaliła na zagrychę, po czym oddała butelkę, bo Juls bardziej jej potrzebował.
- To nie jest tak, że jeśli ktoś umiera odchodzi na zawsze - mruknęła nagle, patrząc na czerwony punkcik na końcu papierosa. - Nie znika póki żyje pamięć o nim. Jest w nas każdego dnia: we wspomnieniach o jakich zapamiętanie nawet się nie podejrzewamy. Każdego bliskiego trupa nosimy w sercu - pyknęła dymem do góry - Są przy nas, kiedy robi się chujowo. Wtedy wychodzą z zakamarków i podpowiadają co robić. Albo podtrzymują na duchu. Śmierć to nie koniec, to tylko przejście przez parawan… jak te gówniane suwane drzwi z papieru, wiesz o czym mówię - machnęła zirytowana ręką - Twoi starzy odwalili kawał dobrej roboty, nie zjebali, wręcz przeciwnie. Matulę zawsze będziesz miał obok siebie, jesteś jej synem, nie? - uśmiechnęła się prawie jak człowiek - Nie będę ci wciskać farmazonów że “czas leczy rany” bo to chuja prawda. Ale mogę ci obiecać że kiedyś będzie mniej bolało. Dobre wspomnienia przeważą złe i da się żyć. Taka kolei rzeczy: dzieci chowają rodziców. Może akurat nie w takich okolicznościach, jednak ze wszystkiego wychodzi jakaś zjebana lekcja. Każda tragedia albo nas złamie albo zahartuje. Ty się nie złamiesz, Juls - wycelowała w niego papierosem - Za twardy na to jesteś. Poza tym ci, kurwa, nie pozwolę. Mam robotę to raz. A dwa: załamując się spluniesz matuli w twarz pośmiertnie. - pokręciła głową - Nie o to chodzi.

- O widzisz… tak się składa że to wszystko wiem, bo i oni mi to mówili. Dlatego trochę popłaczę, posmucę się, ale mi przejdzie. - uśmiechnął się Julian - Dziękuję za twoją troskę, Jane. Już się nie boję że rozkurwisz mi łazienkę. - wyszczerzył się.

-Jebłam to jebłam, na chuj drążyć temat. Lepiej aby oberwało się meblom niż komuś kto zacznie płakać i kręcić aferę że mu ranię uczucia. Albo ryj - Doe przewróciła oczami, rozsiadając się wygodniej. Odsunęła krzesło bardziej pod ścianę, przewiesiła jedno ramię przez oparcie, a nogi oparła o blat łydkami zamiast używać pięt w butach.
- Ale ostrzegam lojalnie - czerwony punkcik papierosa po raz drugi wycelował w Jacksona - Jeśli rozpuścisz ploty że załamuję nad kimkolwiek wity to prawe szczypce mojego kraba znajdą się w twojej dupie. Bez wazeliny - parsknęła, wsadzając kiepa między wargi. Paliła przez chwilę w milczeniu.
- Dajesz radę spać normalnie, czy ci trzeba prochy skołować? - spytała krótko, spojrzeniem jeżdżąc od butelki do Julsa. - Nikt ci się, oprócz mnie, nie naprzykrza? Jak widzisz te cyrki z chipami?

- Zasnę normalnie. - machnął ręką - Nie potrzebuję prochów. Wódy też już wystarczy. O cyca się nie będę pytał bo pewno zaproponujesz mi w zamian krabową lewatywę z pokazem laserowym. - znów suszył zęby, ale uspokoił się i odgryzł kawałek suchara -Nie. Raczej każdy stara się w swoim sosie kisić. Martwię się o profesora, on już słabo się trzymał przed tym wszystkim.
Zamilkł na chwilę zastanawiając się głębiej i przeżuwając suchara.
- Czytałem o tych czipach. Solidny kawał techu, choć może ryć banię i tak jak powiedział nasz matuzalemowy samuraj ciało również dostaje w kość. W zamian tak jak w filmie, w krótkim czasie zyskujesz umiejętności solidnie przeszkolonego pilota. - znów się zamyślił - Osobiście, po prostu się boję grzebania w bebechach. Poza tym szybko się uczę, więc nie czuję potrzeby jeszcze tym się wspomagać. - spojrzał bystrzej na Jane - Wiem co ci chodzi po głowie. Tak… to możliwe. To tak jakbym pisał na tablicy przedszkolakom całki. Mogę pisać dowolne bzdety, żaden dzieciak się nie skapnie że robię ich w bambuko.

- Zaproponuję narkozę chemiczną. Nawpierdalam się taco i ryb z konserwy, zagryzę kiszonymi ogórkami i przyjdę się wysrać. Sarin przy tym to będzie pikuś - blondynka zarechotała bez grama powagi. Przejęła za to butelkę, ciągnąc z gwinta zawodowo.
- Vic kiepsko wygląda, fakt. - przyznała, sapiąc ciężko i odstawiła butelkę - Nigdy nie ogarniałam dlaczego się zgłosił, czemu w ogóle go wybrali… ale co innego zapierdalać na budowie nosząc rury i nakurwiając w glebę, niż rżnąć ludzi i do nich strzelać. To doktorek, lekarz. Teoretycznie całe życie ratuje lambadziarzy a nie im żeni kosę pod żebra. Albo rozpruwa flaki - mruknęła jakoś tak bardziej ponuro, patrząc na opróżnione w ¾ szkło.
- Chujowo by było, gdyby nam wgrali w gratisie pedalski kurs gry na ukulele, nie? Albo jeszcze bardziej pojebali we łbie. Ja pierdolę - westchnęła ciężko, jakby jej ktoś położył Craba na barki - Nie ufam im na tyle, żeby dać sobie robić większy pierdolnik między uszami. I tak nie jest lekko… ale jebać to, nie przyszłam się tu żalić - założyła ręce za głowę - Chcę cię o coś prosić Juls. To nie będzie nic pluszowo-gejowskiego, ostrzegam.

- Aha. Wal śmiało. - rzucił krótko Julian
 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena

Ostatnio edytowane przez Zombianna : 25-02-2021 o 02:57.
Zombianna jest offline