Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 01-03-2021, 18:54   #33
Makao
 
Makao's Avatar
 
Reputacja: 1 Makao ma wspaniałą reputacjęMakao ma wspaniałą reputacjęMakao ma wspaniałą reputacjęMakao ma wspaniałą reputacjęMakao ma wspaniałą reputacjęMakao ma wspaniałą reputacjęMakao ma wspaniałą reputacjęMakao ma wspaniałą reputacjęMakao ma wspaniałą reputacjęMakao ma wspaniałą reputacjęMakao ma wspaniałą reputację
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=bxKmrjxS6u0[/MEDIA]
Każda bajka miała swój kres. Wiadomość o ustanowieniu połączenia z Vergennes wywołała radość w prawie całej podziemnej bazie. Wielu ludzi cieszyło się na myśl o rozmowie z bliskimi, w ich serca wlewano nadzieję, bo w końcu odnalazły się pogubione rodziny i przyjaciele. Jednak Sarah czuła jedynie rozgoryczenie i zawód. Przez krótką chwilę miała nadzieję, że wystąpią problemy techniczne uniemożliwiające utrzymanie stabilnego łącza. Jej nadzieja szybko obróciła się w popiół, wezwanie do telefonu przyjęła ze spuszczoną głową i szła do sali komunikacyjnej jak na ścięcie. Mijając kolejne metry korytarza zastanawiała się czy aby lepszym rozwiązaniem nie bedzie ucieczka, albo sfingowanie własnej śmierci.
Niestety wszyscy mieli swoje obowiązki i należało im stawić czoła. Dlatego gdy Kane podnosiła słuchawkę, choć trzęsły się jej ręce, głos był spokojny.

- Dzień do… - zaczęła, ale z miejsca jej przerwano.

- Gratuluję, nie zawiodłaś mnie. - w słuchawce rozległ się zimny, ochrypły głos pułkownika Kane - Stało się dokładnie to, co przypuszczałem. Przyniosłaś nam wszystkim wstyd i przykryłaś nazwisko hańbą.

- A… ale… -
głos się jej załamał.

- Zamknij się. - ojciec znów jej przerwał - Nie ma w słowniku odpowiedniego słowa żeby wyrazić moje obrzydzenie. Przede wszystkim do siebie. Jak mogłem być tak głupi. Żałuję że pchnąłem twoją kandydaturę do SHWAT. Gdyby zamiast ciebie był tam ktoś kompetentny, Martha i moja wnuczka wciąż by żyły. Ale nie, musiałaś być sobą. Jednym, wielkim rozczarowaniem. Ścierwem. Miałaś Krugera?

- T… t-tak…

- Nie słyszę
- warknął

- Tak, sir! - stanęła na baczność, strzelając obcasami.

- Dlaczego nie wywiązałaś się z powierzonych obowiązków nie tylko wobec cywilnej części społeczeństwa, ale przede wszystkim wobec własnej rodziny? - głos ze słuchawki cedził jadowicie każde słowo.

- Z… zaskoczyli nas, sir! To nie… - sierżant robiła się blado-zielona. Niestety po raz kolejny nie dano jej było dokończyć.

- To twoja wina, nie nadajesz się do niczego. Nigdy nie umiałaś wziąć odpowiedzialności za swoje czyny. Pewnie wiedziałaś doskonale co Birma zamierza, ale byłaś zbyt leniwa aby cokolwiek z tym zrobić.

- Nie… nie, sir! Nie…

- Zabiłaś Annie i Marthę!
- ryknął, a ona straciła oddech i chyba jej serce się zatrzymało. - Pozwoliłaś im zginąć, zamiast wykonać narzucone na ciebie zadanie! SHWAT to nie przywileje i autografy, zapomniałaś o tym po co siedzisz w mechu! Dałaś się z niego wyciągnąć i to komu?! Bandzie oberwańców! Jak zwykła pizda! Po cholerę ci te szkoły, treningi i akademie, jak jedyne co potrafisz to spierdolić wszystko czego się dotkniesz?!

- Prze… przep...

- W dupę sobie wsadź to “przepraszam. Głucha jesteś? Czy zidiociałaś do reszty?

- N...nie, sir!

- To dlaczego?!

- Sir...

- DLACZEGO PYTAM?!!

- Bo… j.. jestem wysrywem, sir!
- krzyknęła sierżant, wbijając zamazane spojrzenie regulaminowo trochę powyżej wysokości swojej głowy.

- Chronić i służyć, kurwa mać! Dać ci dwie metalowe kulki to jedną zgubisz, a drugą rozpieprzysz. Dobrze się stało, że nie trafiłaś do Rangersów. Nawet zwykłym krawężnikiem być nie potrafisz. Brzydzę się tobą i tym, że nosisz moje nazwisko. Bóg mi świadkiem, gdybym wiedział co z ciebie wyrośnie kazałbym twojej matce cię usunąć. Albo własnoręcznie bym cię wyskrobał. To ty tam powinnaś leżeć, nie one! Rozumiesz?!

- Tak… tak, sir!

- Co rozumiesz?!

- To mnie powinni zabić, nie je, sir! Powinnam je obronić i wydostać, albo umrzeć próbując!

- I wbij to sobie do łba…

Sarah zamknęła oczy i poczuła drżenie serca. Było silniejsze niż smutek i samotność, niczym wzburzone fale wstrząsnęło całym jej ciałem. Stała na baczność, łykając łzy i resztką siły utrzymując na twarzy spokojną maskę. Byli tylko we dwoje: ona i głos po drugiej stronie linii. Reszta świata zniknęła, rozpływając w mroku. byli tylko we dwoje. Nikt nie przyszedł z pomocą. Nikt nie mógł jej uratować. Tak samo jak ona nie mogłaby tego zrobić dla siebie. Chciała rozpłakać się na głos, ale nie mogła. Nie wolno jej było. Całe przeznaczone na rozmowę piętnaście minut słuchała, odpowiadając według norm, procedur i tego, czego życzył sobie pułkownik. Jego słowa wlewały się w wysokie ciało rudzielca, a gdy wreszcie sygnał się urwał, przez kilka minut ciągle stała wrośnięta w podłogę nie mogąc poruszyć choćby powiekami.

Nie miała pojęcia jak dotarła na korytarz i pod drzwi swojego pokoju. Może zadziałał odruch, albo ciało wykonało zadanie bez udziału woli działając w trybie awaryjnym. Pamiętała moment odłożenia słuchawki i ulgę, że ojciec nie widzi jej miny. Nad głosem dała radę panować, ale gdyby ją widział nie miałby cienia złudzeń że trafił w sedno. Jeśli przez parę godzin udało się jej pozbyć ciężaru fatum i poczuć coś na kształt nadziei, on szybko to zburzył, zawracając sierżant na znane doskonale tory. Wbrew temu co mówił Julian nie była bohaterem, tylko tchórzem i nieudacznikiem. Pieprzonym krawężnikiem jakiemu poszczęściło się dlatego, że miał znane nazwisko. Szyderczy, zimny i cynicznie rzeczowy głos odbijał się w jej głowie nie chcąc odpuścić. Raz po raz powtarzał swoje racje, a ona łykając łzy wyduszała swoje “tak sir”, “nie sir”, póki w końcu nie była wolna. Teoretycznie.

Ocknęła się przed panelem, próbując wstukać kod, ale nie dawała rady bo trzęsące dłonie nie trafiały w przyciski, a rozmyty obraz utrudniał orientację. Było jej zimno, żołądek rwał chcąc uwolnić zawartość i przynieść sobie choć chwilową ulgę. Musiała zaciskać usta, przełykając co chwila gorzko-palącą breję aby nie zwymiotować pod siebie. Dopiero za piątym razem panel zaskoczył, drzwi rozsunęły się, a ona biegiem rzuciła się do łazienki, w ostatnim momencie padając na kolana przed toaletą.
Przez jej ciała przeszła pierwsza fala torsji, po niej przyszły kolejne. Drżąc jak galareta wisiała nad muszlą, póki nie przyszedł pierwszy moment na złapanie oddechu. Wtedy się rozpłakała, zmieniając pozycję z klęczącej na siedzącą i wciąż obejmując kibel ocierała usta wierzchem dłoni, odgarniała włosy za plecy, a kiedy przyszło nowe wspomnienie dopiero co zakończonej rozmowy, ponownie ją przygięło. Tym razem zamiast przetrawionego śniadania z jej ust wylewała się sama żółć, piekąc język i wnętrze policzków. Doszedł też kwaśny smród, wiedziała że będzie musiała się umyć zanim wyjdzie do ludzi… wyjdzie, plan na przyszłość. Ciężki do wykonania jeśli wstanie z podłogi wydawało się wyczynem ponad siły.

Po chwili usłyszała pukanie do drzwi. I znajomy głos.

- Pani Kane? Sarah? McKinley. Przyniosłem garść rzeczy i coś dobrego.

Zrobiło się jej wstyd, nie tak zachowywał się ktoś na kogo liczyło tyle osób. Minutemani nie lamentowali nad pawiem po rozmowie ze starym, nie dawali tak koncertowo ciała. Miała być twarda, profesjonalna i co? Nie umiała się podnieść z podłogi, bo mięśnie i żołądek miały inny plan na najbliższe minuty. Odezwanie głośniej też wyszło średnio, bo zamiast opanowanego głosu wyszedł jej zdławiony szloch zakończony nową porcją żółci serwowaną na zabrudzoną już porcelanę.

- Sarah? Wszystko w porządku? - zaniepokojenie w głosie - Mam wejść?

Jeszcze się głupio pytał. Baran.

Wizja że wparuje i zobaczy ją w takim stanie pomogła Kane zebrać się na tyle, żeby wrócić na kolana, a potem wspiąć po ścianie w miarę do pionu. Z głosem pułkownika w uszach przeszła przez pokój, obijając o ściany i meble. Coś spadło, coś się przewróciło i rozbiło. W połowie drogi przyszło zrozumienie, że nie spuściła wody, śmierdzi bo zarzygała sobie rękaw bluzy i włosy. Twarz miała zapuchniętą, z wciąż mokrą od łez i śliny, ale wstała. Połowa sukcesu. Jakoś doszła pod panel, przy trzeciej próbie wstukała kod, a potem bez słowa wycofała z powrotem w stronę łazienki.

Wszedł dopiero po chwili. Jakby się zastanawiał. Podejmował decyzję. Może bał się tego, co zastanie w środku? Widział przebłyski, pęknięcia na fasadzie. Wiedział, że to może runąć w każdej chwili. Ale wykonał ten krok. Bo już wcześniej go wykonał. Chociaż może wtedy miał lżejsze buty… i lżej w głowie.

Rozejrzał się w środku. Mruknął śmieszno-nieśmiesznie pod nosem. Ta przynajmniej nie rozwaliła całego pokoju.

Przez chwilę się zbierał w sobie. Nieprzyjemny zapach dobitnie uzmysławiał, co zobaczy. Kiedy odgłos spuszczanej wody przebrnął, zastąpiony przez wodę z kranu, o mały włos nie wlazł do tej łazienki. Miał zamiar już nacisnąć klamkę. Zastanawiał się bardzo mocno jak to rozegrać. Co będzie najlepsze dla niej. Myśli wirowały mu jak szalone. Nawet nad takimi bzdurami. Wejść, nie wejść. Może lepiej jak ona wyjdzie. Dał sobie czas, cenne sekundy. Znalazł sobie nawet wymówkę. Jedną. Nie, dwie. Mózg pracował na szybkich obrotach, wyszukując rzeczy, o które mógł się oprzeć. Strefa komfortu, odkryty teren. Oczywiście zawsze też był ten negatywny głosik pieprzący półprawdy w głowie. Tacy jak on mieli go całkiem często. Czasem był głośny, a czasem nic nie mówił. Teraz, skupiając się na pierdołach, wyolbrzymiając je do potęgi sześcianu, mordował się z tym drugim głosem.

Tchórz, czy nie tchórz?

Skupił się na czynnościach. Wrócił do drzwi. Zamknął je na zatrzask. Nacisnął przycisk “nie przeszkadzać”. Podszedł do biurka. Położył tam teczkę z dokumentami. Coś, co wygrzebano wcześniej - raporty z funkcjonowania tego konkretnego mecha, który przypadł Sarah. Obok postawił tackę z czymś dobrym. Kawałek ciasta - sernik. I dwa kubki z kawą.


Spojrzał w stronę drzwi do łazienki. Uśmiechnął się samymi ustami. Czekał.

Od drugiej strony, tej sanitarnej, lała się woda i buczał wywietrznik. Kane w tym czasie kończyła opróżnianie żołądka, a gdy wreszcie stres odpuścił, zaczęła ogarniać siebie. Zaczęła od umycia zębów i przemycia twarzy żeby wyglądać chociaż o stopień mniej przegrywowo. Ze złością ściągnęła koszulę walcząc przez dłuższy moment z guzikami i wymieniła ją na czysty podkoszulek. Raz jeszcze popatrzyła w lustro, ale widok nie podnosił na duchu. Ostatni raz przemyła twarz, dając sobie spokój z udawaniem. Przecież wszyscy wiedzieli że jest żałosna i śmieszna. Udawanie kogoś wartościowego nie sprawi, że taka się stanie.

Drzwi do łazienki wreszcie się otworzyły, dziewczyna stanęła w progu a widok ją zdziwił. Nie przypuszczała, że oficer poczeka. A przede wszystkim nie spodziewała się…
- Sernik? - spytała głupio, pociągając nosem.

- Mhmm. - mruknął z uśmiechem - Cukiernika u nas nie znajdziesz, ale mamy trochę zapasów w lodówach. No i kawa…

Spojrzał na kawę uśmiech zastąpiła mu gęba bez wyrazu.

- Zapomniałem mleka i cukru. Ja piję tylko czarną. Wybacz, nie pomyślałem.

Kane uciekła spojrzeniem gdzieś w bok. Siedział tu od początku? Myślała że wejdzie, zobaczy co się dzieje i da sobie spokój, zamiast kisić się w oparach wymiocin i ludzkiej depresji.
- Mleko i cukier w kawie do dodatki dla… ekhm - chrząknęła, kończąc cytat z pułkownika Kane’a w połowie. Przełknęła ślinę. Paliło ją gardło, lekko chrypiała i miała zapuchnięte oczy. Nisko upadła.

Przez moment wpatrywał się w nią, w jej twarz, o sekundę za długo. Przełknął ślinę, mruknął z uśmiechem aby odchrząknąć i zachować jakieś pozory luzu.

- Dla pedalstwa, wiem. - wzruszył ramionami - Ja lubię testować różne rzeczy takie, jakimi są. Czyste, rozumiesz. Herbata takiej odmiany a takiej, kawa taka albo inna, whisky takie albo różne.

Przez moment zmilczał. Szelmowski, cwaniacki uśmiech wypełzł mu na twarz.

- Kobiety bez makijażu też wolę.

W odpowiedzi dziewczyna przeciągłe spojrzenie z gatunku mocno powątpiewających. Pociągnęła nosem, podchodząc powoli pod stolik krokiem jakby podchodziła do bomby, a im bliżej podchodziła tym mocniej sztywniała. Wreszcie stanęła po przeciwnej do oficera stronie stolika.
- Proszę wybaczyć mi ten brak formy, zapewniam że wszystko jest pod kontro...

Nie dał jej dokończyć, tylko położył sobie palec na ustach. Minę miał cwaniacką, ale serce mu łomotało. Złapał za łyżeczkę, nabrał kawałek sernika… i skierował go do jej ust.

Widząc to Kane wybałuszyła oczy i zamrugała nimi szybko parę razy. Wyglądała tak źle że koleś się nad nią zlitował próbując karmić?
- Ekhhhm… nie jes… - zaczęła, zacinając się. Zaraz jak chciała otworzyć znowu usta, to łyżeczka znalazła się w środku. Był nawet niezły ten sernik, jak na “kupny”.

Wciągnęła powietrze, wydając z siebie zdziwione “mmmmm!” i już bez grymaszenia ściągnęła z łyżki resztę ciasta, żując zapamiętale. Słodka, serowa masa stanowiła miłą odmianę od kwaśnej żółci.

- Widzisz? To było za Commando. Teraz za Leoparda. - wysunął gładko łyżeczkę i nabrał kolejnej porcji. A potem kolejnych - Za Lightninga. Za Spidera. Za Maraudera. Za Warhammera. Za Craba. Za mnie. Za Jennera nie będzie, bo staruch mi go nie dał. A resztę sobie sama zjedz.

Została mniejsza połowa. A w ustach Kane pozostawiona samopas łyżka, w ostatniej sekundzie przytrzymana zębami. Klapnął obok, na fotel, złapał za kawę, siorbnął.

- Nawet nieźle tu masz. Tak samo jak wszyscy, ale udajmy, że lepiej. - mrugnięcie okiem - Zawsze można się urządzić tak jak pani Doe.

Stanie jak kołek z kawałkiem stali w zębach i podziwianie detali otoczenia wydawało się mało poważne. Jak sytuacja z psem który nabroił i udaje że wcale nie, chociaż wokół niego leżą wybebeszone poduszki lub wysypana ziemia z doniczek.
- Aż boję się spytać co ta kobieta wymyśliła - mruknęła z czymś na kształt dowcipu.

- Nie słyszałaś? A, no tak. Dali ci nasenne. Zdemolowała całą swoją kwaterę. Interweniowaliśmy z Neymanem, drugim dyżurnym. Przywaliła mu… - próbował powstrzymać śmiech - Muszlą klozetową. Wyrwaną. A potem nogą od stołu. A na mnie trenowała hudo. I o mały włos nie strzeliła focha i sobie nie poszła, ale jakoś ją powstrzymałem. Cośtam warczała przed paroma chwilami, że nie ma czasu na remont, będzie spała w Crabie, bo ma tam miejsce na śpiwór.

Spojrzał na nią. Siedział, a ona górowała ze swoimi prawie-dwu-metrami jak staroterrańska rzymska kolumna nad turystą.

- Może byś siadła? Kark mnie zaczyna boleć.

- Rany, co za baba… nie zrobiła wam nic? Moze lepiej jak będzie… dalej, w mechu - z ciężkim westchnięciem Sarah usiadła na brzegu krzesła, bawiąc się łyżką i pozornie tej czynności poświęcając całą uwagę. Udawała, że wcale nie czuje się przerażona… już sama nie wiedziała czym bardziej: ojcem, misją, Doe, obecnością McKinleya?
- Przepraszam cię, za salę narad - rzuciła mu szybkie spojrzenie i wróciła do obserwacji sztućca - Chciałam… nie wiem - wzruszyła ramionami - Nie zasłużyłeś żeby po tobie jechać jak po łysej kobyle, ale niepotrzebnie się wcinałam. Chciałam pomóc, a spieprzyłam jak zawsze - prychnęła ponuro - Nie gniewaj się i dzięki za sernik. Naprawdę dobry… a gdzie twój? Chodź, zjemy po połowie. - sięgnęła po kawę.

Podrapał się po karku i spojrzał gdzieś na bok.

- Widzisz, ja swój zdążyłem zjeść. Lubię serniki, jak są dobre. Albo znośne. Ten jest ok. Jedz, bo zaraz sam go zgarnę. A salą odpraw się nie martw, ta cała Jane tak ma. Taki typ, najwyraźniej. Ale rozumiem ją, sporo przeszła. Jak wy wszyscy.

Spojrzał na nią przez chwilę poważniej.

- Nie przeszkadza ci, że się z tobą spoufalam?

Kane zamarła z łyżką wbitą w ciasto i wypuściła powoli powietrze.
- Póki nie ma tu pana pułkownika to… - zamemlała ustami, dziobiąc ciasto jakby było to najważniejsze zajęcie na świecie - Gdy się pojawi zrozumiem jeśli się wycofasz, nie przejmuj się. Normalna rzecz, wszyscy tak robią. Do tego czasu byłoby… naprawdę byłoby miło - chrząknęła, blednąc momentalnie - To bardzo dobry sernik, dawaj. Sama go nie zjem - skończyła unosząc łyżkę tak jak on na początku rozmowy.

Spojrzał na nią. Uśmiech znikł. Trawił to, co usłyszał. Umiał sobie skojarzyć fakty. To był… problem. Poważny problem. Cała otchłań dylematów rozpościerała się właśnie przed nim. Ale zepchnął te myśli na bok. Nikomu takie coś nie pomagało. Znów się natomiast cwaniacko uśmiechnął.

- Jak bardzo miło? Hmm? - wyszczerzył się - To teraz ja. Nakarm chłopczyka.

Uśmiechnęła się. Wpierw sztywno, następnie parsknęła i zachichotała całkiem szczerze.
- Ten chłopczyk jest wyższy… szarżą. I ma całkiem dorosłe obowiązki - mruknęła rozbawiona, wychylając się żeby podstawić łyżkę pod jego twarz.
- Bardzo. Nie pamiętam kiedy ostatni raz ktoś mi przyniósł kawę, o cieście nie wspominając. Masz w sobie coś z samobójcy, co? Niedosyt adrenaliny, zaburzenia odczuwania lęku? Poza tym to ja powinnam spytać czy ci nie… ach, nieważne. Jedz - dokończyła, kręcąc kółka końcem łyżki.

Popatrzył na nią trochę dziwnie. Nie mógł przez moment ukryć wrażenia, że chyba nie wie co robi. Ale zaraz się uśmiechnął. Poczekał, aż go nakarmi. Jedli na zmianę. Tą samą łyżeczką, wszak drugiej nie było. Na twarzy gdzieś mu się błąkał już nie cwaniacki uśmiech, a raczej taki na wzór… miłego, spokojnego.

- To na koniec mnie obetrzyj, jak wtedy na korytarzu.

Kane dziobnęła łyżką pusty talerz i zaśmiała się, żeby po chwili odchrząknąć.
- Czy to rozkaz, sir? - spytała pozorując spokój, ale zdradzały ją oczy nijak nie potrafiące zachować powagi.

- Raczej urocza prośba, Sarah. Jesteśmy z innych formacji, innych służb. Zresztą, regulamin można do klopa spuścić.

- A jeśli przez przypadek znowu cię opluję? - ściągnęła usta żeby się nie roześmiać, ale prośbę spełniła. Wychyliła się do przodu i wierzchem zabandażowanej dłoni przetarła podporucznikowi dół twarzy.
- Nie będziesz miał przez to wszystko problemów? - dodała ciągle patrząc mu w oczy.

- Chodzi o twojego starego? - spytał rzeczowo.

Wzdychając ciężko dziewczyna wróciła spojrzeniem i dłońmi do stołu, konkretnie do kubka z kawą. Ujęła go ostrożnie, patrząc na czarną zawartość.
- Też - przyznała cicho. Zamknęła oczy - Pan Ishida dziwnie się wczoraj patrzył, poza tym plotki… sam wiesz, potrafią szkodzić. Poza tym tak… pan pułkownik ma długie ręce i koneksje. Nie po to kończyłeś szkołę oficerską żeby skończyć na bramie, albo jako kwatermistrz gdzieś na zadupiu.

Zastanowił się chwilę, po czym uśmiech wypełzł mu na usta.

- Jak to Sun Tzu w “Sztuce Wojny” mawiał, “złym dowódcą jest ten, co źdźbło trawy w cudzym oku widzi, a chuja w swej dupie nie dostrzega”. Myślisz, że z chłopakami i dziewczynami nie słyszeliśmy o Jacku Kane’ie? Za czasów jego urzędowania w Pierwszym Batalionie Rangersów, to chyba wszyscy go mieli dosyć. Katował ich tak, jakby z nich chciał zrobić jakichś specjalsów. Ile to durnych historii potem krążyło. Batalion miał wtedy same problemy - część chłopaków robiła z siebie nie wiadomo jakich komandosów, pozostali rezygnowali ze służby. Morale albo wysokie… rzadko, albo gdzieś w odmętach kibla. Nie mówiąc o tym ilu z nich poległo, bo pułkownikowi się zachciało wojaczki na głębokiej Ziemi “Niczyjej”.

Pokręcił głową.

- No, ale był z niego… a tak, “dobry żołnierz”, “oddany ojczyźnie”. Znaczy się, w pewnym momencie ochujał, a jak sztab nie wie co zrobić z ochujałym trepem, to jeb, przeniesienie z awansem. - roześmiał się, nieco gorzko - Wiesz ilu ludzi odetchnęło, jak go wykopali na emeryturę? Krzyż na drogę, kurwa. Dziwię się, że nikt mu nie zaserwował fragging.

Zamrugał, zmilczał. Odchrząknął.

- Przepraszam, czasem mam niewyparzony jęzor i mnie ponosi. - ale zaraz się uśmiechnął półgębkiem - Za śmieszkowanie sam dostałem przeniesienie tutaj. “Z cywilami będzie wam lepiej”, mówił mój przełożony.

Spojrzał gdzieś w bok.

- Teraz żre gruz razem z resztą sztabu generalnego, w zawalonym budynku. A ja żyję. I ty też. To o czymś świadczy, co nie… ruda? - znowu uśmiech.

Kubek z kawą opuścił blat, sierżant upiła łyk żeby kupić czas i ukryć niechętny grymas który pojawił się na jej twarzy bez udziału woli. Powinna zaoponować, miała przecież taki obowiązek: dbać o dobre imię rodziny. Ale jakoś po ostatniej rozmowie zabrakło siły. Przepiła więc kawą niepotrzebne komentarze.
- Powinnam mu w takim razie podziękować. Twojemu przełożonemu stamtąd - powiedziała zamiast tego i parsknęła krótko - Uważaj mały, bo posadzę cię za karę na szafie i sam nie zejdziesz… a ojciec jest, hm. Specyficzny. O oddział zawsze dbał bardziej niż… ekhm. Pij kawę, naprawdę dobra - dorzuciła sucho.

- Typowa lura. Kawa, znaczy się. Czym was tam poją w policji? Chyba tym samym syfem, co nas. Jak to dobrze, że wiedziałem, co to znaczy przepustka i poruszanie się między cywilami.

Spojrzał gdzieś w przestrzeń.

- Nie wiem nawet co ja robię w tym mundurze. Nie, przepraszam. Inaczej bym tu nie trafił. Więc może to ma sens. Ale sobie nie wyobrażasz jak się wojo zesrało przez ostatnie lata. To, że w ogóle zrealizowali ten kontrakt zbrojeniowy to imponujące. A i tak trafił w całości do rąk Bandytów.

Siorbnął sążniście z kubka.

- Banda idiotów. Albo za słabi, albo ochujali. - warknął gorzko - Szaleńcy. A teraz my płacimy za ich decyzje.

- Planowali to od dawna, nikt się… znaczy nie spodziewaliśmy się. Jeszcze przedwczoraj rano piłam z kapitanem Birmą kawę i słuchałam jak żartuje z nami - Kane mówiła patrząc gdzieś na drzwi - Kilka godzin później nas zdradzili. Dużo osób było niezadowolonych z panującego systemu, dużo miało kiepski kręgosłup. Dużo miało krótką pamięć i zapomnieli co przysięgali - wzruszyła ramionami, kręcąc do tego głową - Ale dajmy sobie spokój, chociaż na parę minut, ok? Nic nie poradzimy. Trzeba… przeć do przodu, tak należy… dlaczego oficerka? - zmieniła temat - Wojskowa rodzina? Własna wola? Chęć wywierania wrażenia na kobietach? W końcu wiadomo, że mundur to magnes na płeć przeciwną - uśmiechnęła się krótko.

Wydął usta, zmarszczył brwi. Wyciągnął nogi przed siebie, oparł dłonie o brzuch, zwiesił głowę. Chwilę się namyślał. Uleciały z niego wszelkie żarty i żarciki.

- Jestem sierotą. W naszym rejonie kosmosu mamy trochę do czynienia z piratami. Byłem małym dzieckiem, chyba dwa lata, jak… nie pamiętam. Zostałem porwany, sprzedany albo stuknęli mi rodziców i sobie zabrali. Ktoś mnie uratował. Może im się rajd nie powiódł, może ktoś dostał na nich kontrakt. Nie wiem, dzieciakiem byłem. Odstawiono mnie do najbliższej kolonii, najwyraźniej nikt nie chciał się brzdącem zajmować. Trafiłem na Amerigo, potem cyk, do domu dziecka, naturalizowany obywatel. Nie było mi przesadnie źle, a wbijano nam, by odpłacić się za to, cośmy otrzymali od Nowego Vermontu. Chyba 90% takich chłopaków szła po podstawówce do średniej o profilu mundurowym, a stamtąd niedaleko do woja. Miałem w miarę dobre wyniki w nauce, to cyk do oficerskiej. Z początku było fajnie, już w woju też, ale miałem pecha.

Spojrzał na nią i wypowiedział jedno słowo dobitnie, jakby chciał uzmysłowić jej, z kim się zadaje.

- Degradacja.

Westchnął i kontynuował.

- Dostałem już awans na porucznika, ale trafiłem do sztabu 2nd RCT w Newport. Robiłem w zmechu. Wiesz, co mówią o zmechu? “Zmech to pech, konserwa na trzech.” Dowódca batalionu ciął żołnierzom na żywieniówce, a dla kadry najlepsze frykasy. Wkurwiłem się w końcu i zacząłem japę otwierać. Nie miałem pleców. Cyk, przeniesienie z degradacją. Nie mam bladego pojęcia jakim cudem mnie wrzucili do sztabu generalnego. Jako “kamerdynera”. Podejrzewam… teraz podejrzewam, że to była ingerencja pana Ishidy. Już wtedy mnie obserwował. Ale nie mam pewności.

Spojrzał na nią raz jeszcze.

- I co teraz? Chcesz się z pyskatym lujem zadawać?

Nie uciekła wzrokiem, wytrzymała bez mrugania ani bez zmiany kolorów na twarzy.
- Skoro ten pyskaty luj przynosi kawę i sernik… - odparowała śmiertelnie poważnie - ... ma też jaja żeby wyrażać wprost opinię jeśli widzi nadużycia, więc ma zdrowy system wartości. Uczciwy, z pociągiem do ratowania kotów i płaczących wierzb - przez powagę przebił się cień uśmiechu - Dodatkowo albo szalenie odważny, albo głupio uparty, ale obstawiam to pierwsze. Wygadany dyplomata i fartowny skoro nie dostał jeszcze żadnym kiblem a podobno tu nisko latają - znowu usta jej trochę drgnęły ku górze przez sekundę - Nie masz się czego wstydzić, rodzina też jest czasami przereklamowana. Kiedy postanowiłam złamać święty rodzinny kodeks i zamiast do Border Patrol złożyłam papiery do policji wyklęli mnie praktycznie, przyładowali zestawem klątw i przechrzcili Wysrywem - zaśmiała się ponuro - Mój brat jest tak inteligentny… to nic nie zmieni - wypuściła powietrze, opadając łokciami na stół i składając czoło na zwiniętych pięściach - Póki się tu z ojcem nie pojawią… da się żyć.

Uniósł brwi, zaraz potem zmarszczył w czymś na wzór zmartwienia. Kręcił głową.

- Ja pierdolę. W jakim ty piekle żeś się urodziła, Sarah. Coś ty zmajstrowała w poprzednim wcieleniu, że… ech. - przetarł twarz dłonią, pochylił się, popatrzył na nią z przejęciem.

Sięgnął i po prostu chwycił za jej dłoń.

- Damy radę. Myślisz, że pan Ishida pozwoli na to, by ochujały emeryt i jego żołnierzyk coś tutaj zrobili? Poza tym, trwa wojna. A ty, mały rudzielcze, jesteś naszą bohaterką. Obojętnie co jeden z drugim pajac pierdoli.

Spojrzał w zestaw telekom wbudowany wraz z monitorem i interkomem w ścianę.

- Gadał z tobą. - gniew przemknął mu przez twarz - No jakżeby inaczej. Jakby nie mieli innych spraw, ważniejszych niż “ich” “wysryw”. - prychnął.

Dziewczyna pokręciła przecząco głową.
- Piekło? Nie, dyscyplina. - odparła spokojnie, stawiając kubek na stole i uśmiechnęła się sztywno, ściskając ofiarowaną dłoń. Teraz to ona potrząsnęła nią delikatnie, jakby dla dodania otuchy - Dlatego tylu go nie lubi, nigdy nie odpuszczał i nie popuszczał. U niego każdy kto by kradł racje dla żołnierzy trafiłby pod sąd… i trafiał. Żadnych układów, żadnych pijaństw, żadnej prywaty. Dyscyplina. Ludzie idący do wojska się dorobić nie lubią dyscypliny - wzruszyła ramionami - Trudne czasy tworzą twardych ludzi, którzy robią co trzeba i co musi zostać zrobione. Ci żyjący w czasach pokoju tego nie zrozumieją, na Pograniczu wciąż trwają konflikty, ale i tak są cieniem tego, w co Góra go wpakowała na początku. Poradził sobie, ci którzy z nim byli też. Straty minimalizował, te przyszłe również - skrzywiła się trochę - Stąd niezadowolenie, relokacje. Nie każdy nadaje się do Border Patrol i na bezpośrednie pole walki. Ci słabsi trafiali z dala od najcięższych potyczek, bo to, co rebelianci odstawili w Newport jest codziennością przy Barierze. Albo cię to złamie, albo zahartuje. On się nie złamał, jego ludzie też. Ci… przedstawiający jakąkolwiek wartość - skrzywienie nabrało smutnego odcienia. Ona do nich nie należała - Ustabilizował region, taki miał rozkaz. Tylko to się liczyło: efekt. Teraz też jest już zajęty, wrócił na służbę i zajmują się stabilizacją granicy… tym, co zostało. Osłaniają odwrót ludności cywilnej… i tak. Mimo natłoku obowiązków życzył sobie ze mną rozmawiać - przymknęła oczy - To moja wina, nie ma się czym przejmować. Powinnam być przygotowana… nie jestem żadnym bohaterem, prędzej wpierdalaczem serników - parsknęła bez wesołości - Ale będę się starać, Jake. Zrobię co trzeba, obiecuję.

Twarz McKinleya trochę stężała, kiedy słuchał słów Sarah. Widać było, że ma mieszaninę emocji kotłującą się gdzieś za oczami. Przez dłuższy czas nie odpowiadał. Widać było, że bije się z myślami. Parę razy chyba nawet ugryzł się w język. Wreszcie odetchnął ciężko przez nos. Zabełtał resztkami kawy w pustym kubku. Kiwnął głową na teczkę z papierami, którą przyniósł.

- Coś specjalnego. - całkowicie zmienił temat - Wygrzebane ze starych archiwów. Raporty sprawności, specyfiki i przymiotów twojego Commando. Nawet nie każdego czy tam byle jakiego COM-2D, tylko tego konkretnego. Twojego. Bohaterko Nowego Vermontu. - ostatnie słowa dodał tonem dobitnym,

- Przestań, proszę - Sarah wzdrygnęła się przy ostatnim, zaciskając usta w kreskę. Spojrzał na nią znowu. Przez moment wyglądał, jakby miał zamiar się dobitnie upierać - ale zrezygnował. Wrócił wzrokiem do resztek kawy, gapiąc się w fusy.
Ona zaś sapnęła krótko i sięgnęła po teczki. Na jej twarz wpierw pojawiło się zaciekawienie, ale kiedy otworzyła okładkę i zajrzała do środka rude brwi wystrzeliły do góry. To też skutecznie zabiło zmieszanie, przez co wyglądała jak dość wysokie i bardzo zaaferowane dziecko.
- To… to naprawdę on. Kompletna specyfikacja... - szepnęła, kartkując zawzięcie tekę. Przełknęła ślinę, a potem podniosła wzrok do góry.
- Jake…- zaczęła, wieszając spojrzenie na oficerze. Oddech potem wychyliła się do przodu, przy okazji wstając żeby zwiększyć zasięg. Szybko pocałowała go w policzek, zastygając z ustami w okolicach jego ucha.
- Ty jesteś bohaterem, dziękuję. - szepnęła - Ratujesz mój dzień… i nie tylko ten.

Zaskoczyła go. Widać to było po mimice twarzy i mowie ciała. Zastygł w bezruchu. Nieźle, jak na kogoś, kto robił za drużynowego cwaniaka. Nawet zaczął lekko palić buraka.

- Ja… - jeszcze zaraz wyszłyby z tego ‘jaja’, ale nabrał powietrza w płuca i uśmiechnął się ciepło - Do usług.

- Uważaj, bo jeszcze zapamiętam - z lustrzano zaczerwienioną twarzą wróciła na krzesło i położyła dłonie na dokumentach, a wzrok nadal miała utkwiony w McKinleyu - Wezmę na poważnie i kijem się nie opędzisz. Ciągle będę potrzebowała konsultacji oficera łącznościowego. Miewam problemy z komunikacją - spuściła na chwilę wzrok, patrząc na teczkę i wróciła nim do buźki w mundurze.

- Daleko nie będę, bo tylko na niebie, robiąc za anioła stróża. - kolejny uśmiech. Na wpół szelmowski, na wpół ciepły - Jak ktoś będzie ci się naprzykrzał z tych frajerów w czerwonych przepaskach, to dostanie pepecem po mordzie.

- Trzymam za słowo, sir - Kane zaśmiała się, aby popatrzeć na zegarek wyświetlany na ekranie naściennego monitora. Sapnęła przy tym, chwilę nad czymś się głowiła, a na koniec spaliła buraka całkowitego.
- Za dwadzieścia minut mam się stawić w skrzydle medycznym - zaczęła trochę przyspieszając tempo mówienia - Wsadzą ten chip, dobrze pójdzie nie wywróci mi charakteru, ani… zarzygałam się, to wstyd - burknęła do wyłamywanych nerwowo palców - Jeśli mogę prosić o przysługę i pomoc w ogarnięciu. Nie… do końca, ekhm - chrząknęła, z całej siły starając się nie patrzeć w stronę podporucznika - Do pełnej sprawności sporo brakuje, a tak pójdzie szybciej. Jeśli oczywiście masz czas, ochotę i… nie przeszkadza ci… no wiesz. - skończyła kulawo.

Popatrzył na nią ze zrozumieniem i… chyba czymś na wzór dobroci?

- Jasne, mały rudzielcze. Chodźmy do łazienki. Po moich karesach nie będzie na tobie ani grama brudu.

Wstał, zgarniając ze sobą krzesło.

- Panie przodem. - dodał z przesadnie dżentelmeńską pozą.
Posadził ją na środku łazienki, plecami do siebie. Widziała jak ściągnął z haka ręcznik, potem pomógł jej zdjąć koszulę odsłaniając białe placki opatrunków.

Zachował kurtuazję przez cały proces, obchodząc z nią ostrożnie.
- Dziękuję - Kane powtarzała tonem zdartej płyty gapiąc się przed siebie i nie mogąc pozbyć wrażenia, że sen już niedługo zmieni się w standardowy koszmar.
Kojący, cichy mrok wypełnił pisk. Z początku cichy, lecz z każdą mijającą sekundą potężniał, aż do poziomu wywołującego jeszcze nie ból, ale z pewnością irytację. Mięśnie twarzy Kane zadrżały, zdrętwiałe palce podkuliły się, opuszkami dotykając lodowato zimnego wnętrza dłoni. Nozdrza wypełnił zapach ozonu i środków dezynfekujących, pozostawiających na języku drażniący nieprzyjemnie osad. Spierzchnięte wargi poruszyły się raz i drugi, pocierając o siebie ze zgrzytem podobnym do pocierania ściany papierem ściernym. Próba przełknięcia śliny zakończyła się totalnym fiaskiem. Ciemnobordowe plamy powoli wypierały dotychczasową czerń pod powiekami. Płuca zapiekły, klatka piersiowa uniosła się, by zaraz wrócić do poprzedniej pozycji i tam zastygnąć na dłuższą chwilę. Do pisku dołączyło głuche dudnienie dochodzące z wnętrza czaszki. Krew w żyłach zawrzała, rozpoczynając szaleńczą gonitwę po całym ciele, usta otworzyły się aby zaczerpnąć pierwszy rozpaczliwy haust powietrza i następny. I kolejny. Rozchylone szeroko wargi łapały zbawczy tlen, na podobieństwo wyciągniętej na brzeg jeziora ryby: pospiesznie, w panice. Z każdym oddechem powracała świadomość, leniwe wciąż myśli rozpędzały się, aby w końcu zmusić wariujące ciało do otworzenia oczu. Ciemnoczerwony mrok zmienił się w kłujący blask, pod powiekami wezbrały łzy. Parę mrugnięć i dwie gorące strużki potoczyły się po bladej twarzy sierżant, łaskocząc skórę od kącika oka aż po linię włosów przy uchu. Obraz z początku rozmyty nabrał ostrości, nadając otoczeniu wyraźniejszych kształtów. Jasne, podłużne plamy czystego blasku zmieniły się w tuby jarzeniówek wiszących wysoko ponad rudą głową. Pulsowały w rytm nadawany przez bijące szybko serce, zakończenia nerwów raz paliły ogniem, żeby po chwili zlać całe ciało zimnym potem i zatrząść nim za pomocą drgawek. Wpierw dziewczynie nie szło ogarnąć czy leży, stoi, a może unosi w białej próżni pośrodku upierdliwego pisku. Czuła jak jej kończyny się drżą, palce działają wbrew jej woli, mięśnie twarzy tak samo. Zamknęła oczy, złapała oddech na uspokojenie i jeszcze raz uchyliła powieki. Tym razem jarzeniówki już nie tańczyły - zaczęły stroboskopowo pulsować. Wrócił również ból, ciężki do zogniskowania, miała wrażenie że całe ciało ją boli, a najbardziej głowa. Po prawej stronie zauważyła inny ruch: powolny, miarowy. Przeniosła tam sam wzrok i tak się zawiesiła, spoglądając tępo w ciurkającą powoli… kroplówkę?
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=4vEYFrwUIwQ[/MEDIA]
Wraz z bólem wracało do niej czucie. Mrowienie w ciele, które przypominało sobie o tym, że żyje. Nic przyjemnego… a przynajmniej do momentu kiedy poczuła, że jej prawa dłoń jest znacznie cieplejsza niż lewa. Zmusiła się do wysiłku by spojrzeć w dół.
Siedział przy niej, na dostawionym krześle, przodem do łóżka. Trzymał jej dłoń w obydwu swoich. Przyglądał się jej, albo był zamyślony. Z profilu wyglądał na zasmuconego albo przejętego. Spojrzał gdzieś w górę i westchnął. Kiedy zogniskowała na nim wzrok, miała wrażenie nie, że widzi jego zaczerwienione oczy.
Być może wszystko ją bolało i być może miała rozbite myśli, ale zbyt wiele razy widziała takie oczy we własnym lustrzanym odbiciu, by ich nie rozpoznać. Ronił łzy.

Nad nią.

Przez skołowanie przebiło się do Sarah niezrozumienie. Czyżby umarła, a nad łóżkiem zebrał się jednoosobowy kondukt żałobny? O jedną osobę więcej, niż się spodziewała. Rozchyliła usta chcąc powiedzieć, że wszystko dobrze, nic się nie dzieje. Z pamięci powoli powracały wspomnienia sprzed zaśnięcia: korowód lekarzy tłumaczących dokładnie przebieg operacji, stół na którym została położona gdy profesjonalnie uśmiechnięta pielęgniarka podłączała wenflony i elektrody ciągle do niej mówiąc. Pamiętała lampę wysoko ponad głową i wianuszek zamaskowanych głów w lekarskich kitlach pomiędzy sobą a światłem. Maskę przyłożoną do twarzy, czyjś głos odliczający do dziesięciu, choć przy sześciu straciła przytomność.
Był też inny głos: kobiecy, trochę zachrypnięty i cichy, ale mający w sobie kojące ciepło. Wraz z nim przyszło widmo dotyku na głowie, tak delikatnego jakby wcale nie istniał, czyniony zasuszoną dłonią podpiętą pod nieśmiertelne kroplówki podobne do tych stojących teraz przy łóżku Kane. Szelest kartek papieru i kolorowe obrazki nadrukowane przy czytanym tekście.

- Szukam ludzi - odpowiedział Mały Książę. - Co znaczy "oswojony"?
- Ludzie mają strzelby i polują - powiedział lis. - To bardzo kłopotliwe. Hodują także kury, i to jest interesujące. Poszukujesz kur?
- Nie - odrzekł Mały Książę. - Szukam przyjaciół. Co znaczy "oswoić"?
- Jest to pojęcie zupełnie zapomniane - powiedział lis. - "Oswoić" znaczy "stworzyć więzy".
- Stworzyć więzy?
- Oczywiście - powiedział lis. - Teraz jesteś dla mnie tylko małym chłopcem, podobnym do stu tysięcy małych chłopców. Nie potrzebuję ciebie. I ty mnie nie potrzebujesz. Jestem dla ciebie tylko lisem, podobnym do stu tysięcy innych lisów. Lecz jeżeli mnie oswoisz, będziemy się nawzajem potrzebować. Będziesz dla mnie jedyny na świecie. I ja będę dla ciebie jedyny na świecie.
- Zaczynam rozumieć - powiedział Mały Książę. - Jest jedna róża... zdaje mi się, że ona mnie oswoiła…
- To możliwe - odrzekł lis. - Na Ziemi zdarzają się różne rzeczy…
- Och, to nie zdarzyło się na Ziemi - powiedział Mały Książę.
Lis zaciekawił się:
- Na innej planecie?
- Tak.
- A czy na tej planecie są myśliwi?
- Nie.
- To wspaniałe! A kury?
- Nie.
- Nie ma rzeczy doskonałych - westchnął lis i zaraz powrócił do swej myśli: - Życie jest jednostajne. Ja poluję na kury, ludzie polują na mnie. Wszystkie kury są do siebie podobne i wszyscy ludzie są do siebie podobni. To mnie trochę nudzi. Lecz jeślibyś mnie oswoił, moje życie nabrałoby blasku. Z daleka będę rozpoznawał twoje kroki - tak różne od innych. Na dźwięk cudzych kroków chowam się pod ziemię. Twoje kroki wywabią mnie z jamy jak dźwięki muzyki. Spójrz! Widzisz tam łany zboża? Nie jem chleba. Dla mnie zboże jest nieużyteczne. Łany zboża nic mi nie mówią. To smutne! Lecz ty masz złociste włosy. Jeśli mnie oswoisz, to będzie cudownie. Zboże, które jest złociste, będzie mi przypominało ciebie. I będę kochać szum wiatru w zbożu…
Lis zamilkł i długo przypatrywał się Małemu Księciu.
- Proszę cię... oswój mnie - powiedział.


 
__________________
Po makale

Ostatnio edytowane przez Makao : 01-03-2021 o 18:57.
Makao jest offline