5-8 marca 2050, pozycja strzelecka na dachu
Z rozchylonych ust Latynosa buchały kłębki gorącej pary, co dobitnie uzmysłowiało mu jak zimno było tego mglistego dnia na dachu. Jednocześnie krew dosłownie kipiała w żyłach Nowojorczyka, pompowana w ekspresowym tempie przez bijące szaleńczo serce. Prawdziwie czuwała nad nim Matka Boska z Guadelupe, co więcej – może nawet wiodła miłosierną ręką kule swego w gruncie rzeczy pobożnego pupila. Drugi z dybiących na życie Garcii klanerów właśnie przekonał się na własnej skórze, z jak niebezpiecznym człowiekiem cała szajka zadarła!
Hector uchodził w gronie swoich znajomków za mężczyznę spokojnego i stroniącego od zwady. Gdyby ktokolwiek zasugerował mu kiedyś, że znajdzie się w podobnej sytuacji, najpewniej wyśmiałby przedmówcę, a jednocześnie poczuł zimne ciarki na samo wyobrażenie takich tarapatów.
A teraz dwaj z czterech napastników już leżeli ścięci jego strzałami! Rozpłaszczając się na mokrym dywanie gnijących liści, monter zaczął kręcić na wszystkie strony głową próbując dojrzeć na czas kolejnego napastnika.
- Tyler, dwóch z czterech już zdjąłem! – wrzasnął na całe gardło – Jeden jest gdzieś po twojej stronie! Wystrzel w powietrze, jeśli wszystko u was gra!