Noc w „Four Queens”
Po kilku godzinach konwersacji z barmanem Brad doszedł do wniosku, że jego rozdygotany umysł nie zniesie żadnej już więcej rewelacji o drapieżnej dżungli na południu, o widowiskowych linczach czarnoskórych w Teksasie czy walorach kulinarnych mutantów wyławianych z wód czegoś, co w czasach przedwojennych zwało się Mississipi. Odsuwając od siebie zdecydowanym ruchem opróżnioną do cna szklankę, aktor podniósł się z lakierowanego stołka i ruszył nieco chwiejnym krokiem poprzez rozbawioną ludzką gęstwę. Jego spojrzenie omiatało bywalców kasyna w poszukiwaniu jedynych prócz Mikkelsena względnie znajomych obliczy: kogoś z pozostałych hibernatusów wyciągniętych z kapsuł przez tę samą ratunkową ekipę.
Gwar i tłok nie sprzyjały poszukiwaniom, ale po dłuższej chwili Pitt wyłapał wzrokiem młodą i przeraźliwie szczupłą dziewczynę w skąpym stroju klenerki, lawirującą w tłumie z uniesioną wysoko srebrną tacą, na której prócz półmiska parujących frytek balansowała również butelka czegoś, co wyglądało na burbona.
Po upływie kilku godzin w „Four Queens” Brad zdążył się zorientować, że pomimo ewidentnego blichru tego miejsca srebrna zastawa należała w kasynie do rzadkości i obsługiwano tu z jej użyciem tylko wyjątkowych gości – do grona których zaliczali się również hibernaci.
Sunąc szybkim krokiem w ślad za kelnerką, aktor dotarł w końcu do jednego ze swoich kompanów, siwowłosego mężczyzny w średnim wieku czekającego najwyraźniej na zamówiony wcześniej posiłek. Tak, to był jeden z trzech pozostałych facetów z kapsuł, jeden z pary podróżującej drugą terenówką.
- Już myślałem, że zostałem tutaj sam – powiedział Brad siadając na wysłużonej skórzanej sofie obok siwego gościa – Wybacz mi bezpośredniość, ale... jak się właściwie trzymasz? Mnie ciągle trudno uwierzyć w to, że to prawda. Ja pierdolę... w ogóle nie potrafię w to uwierzyć!