Karczma z daleka zapraszająca dymem z dachu i
muzyką od progu, tradycyjnym drewnianym długim domem była. Starym, lecz solidnym i umyślnie wzmocnionym. Nie straszne były Domowi Cépa żadne awantury i bijatyki. Przybytek prosperował doskonale. Gdzie jak nie tam można było napić się przedniego miodu i łychę zatopić w gęstym gulaszu? Opowieści z dalekich stron posłuchać i tych zza oknem w trawie piszczących. Miejscowi i przyjezdni, stali i nowi bywalcy.
Głośno było w karczmie w myśl spełniającej się zasady, że gdzie czas się znajdzie, aby dobrze zjeść i wypić, tam ciszy próżno szukać tak przy szynkwasie, jak między ławami. Śmiech i krzyk, śpiew i gwar, a nawet płacz.
Bogaty kupiec przy ladzie siedzący za kołnierz nie wylewał. Przyglądał się każdemu i nikomu zarazem, a zwłaszcza stołowi pełnemu cudzoziemców, co z meduseldowego obiadu w skromniejsze progi zawitali. Słuchał wszystkiego, i niczego, i tego co mu z dzbana miód do niego tylko słodko szeptał. Karczmarka usługiwała zaś mu ze żwawym respektem.
Przyjezdni za właścicielkę gospody zazwyczaj ową Rohirrimkę brali i opaczne Cépą nazywali. Z owej omyłki ona z uśmiechem nigdy nie wyprowadzała. Niemłoda jasnowłosa kobieta starą również jeszcze nie była, a wraz z niebrzydką córką razem szczerze pracowitymi były, aż miło popatrzeć, bo dbały o gości, oraz samo miejsce, jako o swoje.