Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 17-03-2021, 22:05   #50
Makao
 
Makao's Avatar
 
Reputacja: 1 Makao ma wspaniałą reputacjęMakao ma wspaniałą reputacjęMakao ma wspaniałą reputacjęMakao ma wspaniałą reputacjęMakao ma wspaniałą reputacjęMakao ma wspaniałą reputacjęMakao ma wspaniałą reputacjęMakao ma wspaniałą reputacjęMakao ma wspaniałą reputacjęMakao ma wspaniałą reputacjęMakao ma wspaniałą reputację
Koniec misji. Wyczekiwany powrót do domu. Zwycięstwo o smaku popiołu. Raz… po tym, co wydarzyło się w bazie Workmenów. Dwa, bo dostali komunikat, że bitwa o Vergennes się zakończyła. Oczywiście w jedyny możliwy sposób. Ale dużo też szczęścia w nieszczęściu. Wielu udało się ewakuować, uciec. Wielu żołnierzy, policjantów i ochotników oddało swe życie, by to umożliwić.

Jak na przykład Jack Kane, który objął dowództwo nad 14 baonem ochotniczym. To było potwierdzone info. Naoczni świadkowie mówili o tym, że Kane został dosłownie odparowany ogniem laserowym w trakcie ciągłej nawałnicy wrogów.

W innych miejscach niewiele lepiej. Podobno Bennington padło. Rangersi bronili się ile mogli, ale zostali wykrwawieni, ponieśli (i zadali) poważne straty. Wycofywali się teraz na drugą (trzecią?) linię obrony, do Hartford. Pośród nich nie było Williama. Na liście strat widniał jako MIA. Nigdzie nie mogła też znaleźć informacji o swoim bratanku, rzekomo odeskortowanym z Newport do Vergennes wraz z Jackiem.

Czyżby została… sama?

Na samym początku pojawiło się zaprzeczenie, przecież to nie miało sensu. Sarah stała w pokoju łączności, słuchając z przepisowo martwą miną każdej kolejnej informacji, aż nie potrafiła stwierdzić czy aby przypadkiem nie dostała czymś podczas walki i nie leży teraz pogrążona w śpiączce… bo śniła. Koszmarny sen z którego nie dało się obudzić. Wieść o ojcu ją sparaliżowała. Nie mogło go… nie być. Zawsze był - cień na rudym karku. Punkt stały na swój sposób gwarantujący stabilizację. A teraz go nie było.

Zniknął, już nie miała do kogo wracać. Nie było domu, nie było rodziny, bo jakakolwiek by nie była wciąż pozostawała rodziną. Czymś jak jednostka macierzysta. Kane uderzyła myśl, że od początku tej wojny krok po kroku traci wszystko. Sobą również przestawała “być” - chip w głowie, a może chodziło o coś kompletnie innego?

-Tak, sir. rozumiem - odpowiedziała głucho głosowi przekazującemu wieści. Był przed nią, a może rozmawiała przez telefon? Nie umiała powiedzieć. Widziała przed oczami dom, pochmurną twarz ojca. Wiecznie zirytowaną twarz brata tuż obok. Roześmianą buźkę jego dzieci z czego jedno już było martwe na pewno, tak jak ich matka.

W następnym przebłysku stała pośrodku korytarza, przed szeregiem drzwi do kwater pilotów. W kolejnym siedziała pod ścianą, gapiąc tępo w podłogę i brud na nogawce wojskowych spodni. Wyglądał jak krew, albo smar. Albo jedno i drugie. Gdzieś w tle mignęły jej sylwetki reszty Minutemen. Była też głowa oficera dyżurnego siedzącego na cieciówce. O dziwo ten nie był łysy, lecz piętno jego poprzednika wisiało w powietrzu kwaskowatym, cytrusowym zapachem. Sierżant przypatrywała się dyżurnemu, miała zapytać… o ważną rzecz, tylko było jej głupio. Podskórny lęk nie dał wywalić wprost, więc zamiast tego spytała pustym głosem.
-Gdzie. Neyman?

Scena byla surrealistyczna. Blask białych halogenów odbitych od lekko brudnych, przetykanych metalem i pomalowanych betonowych ścian okrajał kąt widzenia i mglił go, aniżeli wyostrzał. Jak otumaniona patrzyła przez przeszklone okienko kanciapy. W środku był człowiek.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=E_38h0A65pc[/MEDIA]

Jak kasjer na dworcu, patrzący na nią dziwnym wzrokiem. Nie, to był kasjer. Koszula Metro Newport. Profesjonalny uśmiech. Kasa. Krawat. Taki śledzik. Czarny.

Zamrugała.

- Bilet godzinny? Normalny, czy ulgowy? - uprzejmy, acz nieco oschły ton.

Zamrugała ponownie, marszcząc czoło i krzywiąc usta. Umykał jej sens, albo… już sama nie wiedziała.
- Ulgowy. Mam poniżej 26 lat - odpowiedziała patrząc w krawat jakby ten miał zaraz ożyć i odpowiedzieć.

Kasjer pokiwał głową i uśmiechnął się. Miał uśmiech rekina. Wziął nożyczki i odciął… kawałek krawatu. Końcówka śledzika pojawiła się w dłoni dziewczyny.

- Stacja docelowa im. Martina Neymana, trzecie drzwi od lewej. Proszę wsiadać, odjeżdżamy. - powiedział krawat.

Dziwne. Zazwyczaj krawaty nie mówią. A może… może to był jednak śledź? Taki pod krawatem.

- A pasy? - mruknęła z zaintrygowaniem. Istniała uniwersalna, stara jak świat prawda, że przed wyruszeniem w drogę należy zebrać drużynę, a przed ruszeniem z miejsca wypada zapiąć pasy.

- Nasze pociągi są bezpieczne. I nowe, a nawet nowoczesne! Wszak otworzyliśmy Metro Newport raptem dwa lata temu i dokonujemy regularnych przeglądów. - przemówił krawat miękkim głosem ryby. Albo ryba aksamitnym głosem krawatu. Tak czy inaczej, nie było czasu się nad tym zastanawiać. Pojazd ruszył.

Autonogi powiozły ją pod trzecie drzwi. Stacja imienia Martina Neymana. Widziała tam symbol. Prastary. Przedstawiał czarnego człowieka z dużą głową. Stał jak wieszak. W środku dziwne dźwięki.

- Hnnnng… - ktoś zastękał. Słyszała, jakby pies warczał do rury. Po co psy warczą w rurę? Ona swojego już wyprowadziła! Jego żona wyprowadzała go zawsze co rano. Tak się umawiali. Ona rano. On wieczorem.

Nacisnął klamkę i wszedł do środka.

- Czego? Zajęte. - głos dobiegający zza obronnego muru.

To nie był jej głos, tylko jakiegoś fagasa. Zdradzała go? Poczuł złość, wielkogłowy ludzik z drzwi śmiał się z niego szyderczo. Nawet własna żona go nie szanowała i dorabiała rogi tylko przeskoczył do jednostki… i jeszcze psa w to mieszali!
- Odpierdol się od Arniego, skurwielu! - ryknął wściekle, waląc pięścią w mur, ale ten stał twardo, wzmagając jedynie złość i szyderczy rechot ufoludka. Dlatego zmienił taktykę i cofnął się, biorąc rozpęd, a gdy ruszył wystawił i usztywnił prawe ramię i bark.

Wrota twierdzy puściły przed naprędce skleconym taranem. Przydawała się ta wiedza o machinach oblężniczych. Królewski zamek padł. W środku pozostał jeno jedyny człek, sam jego władca, gospodarz, król, siedzący na tronie z bieli i beżu. Płaszcz z gronostajów, jedwabne rajtuzy i czapka z fantazyjnym kutasem. W dłoni trzymał rozłożyste berło w kolorze drewna i czerwieni, a w drugiej jabłko z bieli. Oto Łysy Pan na kasztelu człowieka z dużą głową.

- Biada! Któż nawiedza mą zubożałą twierdzę, cóż za bandyta ciśnie me w me jestestwo i mą prywatę.

Najeźdźca w pełnej zbroi wyciągnął opancerzoną dłoń, celując prosto w sam środek piersi władcy.
- Kres twój nadszedł, o tyranie, dziatw stręczycielu i biednych kacie! - padło oskarżenie, dwa kroki zmniejszyły odległość. - Dość rządów Łysego Pana, zhańbiłeś swe imię i ród, z boskiego pomazańca stałeś się jedynie puchem marnym. Czas waszmości posprzątać! - przy ostatnim ręce w pancernych rękawicach wystrzeliły ku gronostajom i atłasom.

Łysy Pan nie był w ciemno bity. Zastawił się na sztorc dzierżonym berłem. Jego potęga była tak silna, że przyciągnęła jego do siebie. Przytuliła się do niego twarzą. A potem jakby trzask. Dziwny chrobot, może. Nie, nie! Wiedziała. Jej dziecko miało takie szklane kulki, lubiło nimi sypać, taki stukot. Dziecko, które miała z żoną.
Zaczęli tańczyć. Podobało mu się to, rzadko kiedy miał okazję tańczyć chodząc po suficie.

Zamrugał. Leżał na kozetce. Obok siedział dziwny człowiek. Jak ten z dużą głową, ale ten nie miał głowy, tylko wielką mandarynkę. Jadł właśnie niebieską kurtkę, odrywając od niej małe kawałki.
To dziwne. Jak można jeść nie mając twarzy.

- Heheh... - mlask - Pojebało cię?

Rzeczowe pytanie o niespotykanej dotąd głębi.

Od strony kozetki rozległo się zbolałe westchnienie.
- Zhańbiłeś się, nie masz twarzy. - wzrok padł na jedzoną kurtkę błękitnej barwy.

Zapadła cisza. Mandaryn spojrzał na nią spojrzeniem bez spojrzenia. Wszystko na nią patrzyło. Mówiła prawdę, do cholery, po co się na nią te wszystkie głosy, co nie mówią, gapiły?
Kojące dźwięki przerywały ciszę. Obierana kurtka. Mlaskanie, żucie. Zbolały chichot. Dziwne spojrzenia. One też miały dźwięk. Można było zasnąć.

- Kocham cię, wiesz? Ktoś ci to kiedyś w ogóle mówił? Jak tego nie spierdolisz, to… nie, nie spierdolisz tego, nie? Powiedz, że nie.

Kto to powiedział? Mandaryn jadł. Nie mówi się, gdy się je. To niekulturalne.

To mógł być Łysy Pan, albo ten ufok z wielką głową. Mogła też mówić pozostawiona na parapecie szklanka z ciemnego szkła. Oczywiście że spierdoli, zawsze wszystko spierdalała. Ale przecież żona mówiła czasem…
Potrząśnięcie głową nie zmieniła perspektywy. Nadal Mandaryn wcinał kurtkę, a echa dwóch słów wisiały w powietrzu ciężkim jak kontuzja przy kopnięciu przeciwnika. Gdzieś z oddali zaczęła grać muzyka, słowa same wyskoczyły z pamięci.
- Jabłko i grzech, tak musi być. Wojna i śmiech - zaraz po nich. Zieleń i brąz, płomień i dym. Żebrak i król w koronie - zaśpiewała, patrząc w sufit i kręcące się nad jej głową galaktyki i stalagmity.
- Bujaj się, nie masz szans - dodała poważnie, bo jednak wypadało zaoponować - Daruj sobie te “kochanie”, mam chłopaka. Jest… najlepszy. Mam jego zdjęcie… g-gdzieś i… - zamemlała pod nosem.

- Masz je w kieszeni. Sama je tam wsadziłam, kiedy pies robił obiad.

Po cholerę pies miał robić obiad. Zawsze jak robił, to okrajał porcje, bo sam wpierdalał za trzech. I gubił sierść do żarcia. Zgrzytała w zębach i kleiła się do języka. No ale dobra. Wyjęła tą fotografię. Przedstawiała. Hmm.

Kukiełkę. Pacynkę wypchaną szmatami. A może to był miś? Teddy bear. Lekko figlarny, niezmiennie stały uśmiech. Taki uśmiech, że mogła aktywować przez niego płacz, a tym płaczem zrobić rzekę na której popłynie kajakiem z misiem-kukiełką. Wielkie guziki zamiast oczu. Niebieskie, ale powinny być brązowe. Z oczu właśnie strzelały wielkie, niebieskie lasery. Jak ze szczypców kraba. Właśnie skierowały się na nią. Kukiełka ze zdjęcia popatrzyła na nią. Dziwne, lasery powinny być generalnie gorące, a nie chłodne, i nie powinny spod nich wypływać łzy.

No ale dobra, skoro tak koiły, to zasnęła. Miło bujało w kajaku na środku oceanu gwiazd. Obok siedział miś i na nią patrzył.


Pierwszy zawsze budzi się umysł. Ten element mózgu z tyłu, odpowiedzialny za rejestrowanie dziwnych dźwięków i gwałtowne wybudzanie. Tym razem zarejestrował ciepłe światło. Lampka. Z ociąganiem rozwarła powieki, czując ciepło i dziwny komfort dotyku, pomimo szorstkości koca. Była w swojej komnacie…

Jakiej znowu komnacie. To był pokój-mieszkanie w bazie Minutemanów. Leżała na swojej składanej pryczy. Na czole… zmacała je… miała zimny okład. Ręcznik kieszonkowy do wycierania pleców. I jakiś szum. Rozpoznała go.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=d4SUGM-a2_Y[/MEDIA]

Odgłosy krzątania. Z łazienki wyszedł… tak, to był on. Jake. Zobaczył ją, widział, że się obudziła. Przyjrzał jej się chwilę i wyraźnie odetchnął. Szedł do stolika, trzymając elektryczny czajnik pełen wody.

- Cześć. - wydusił z zaschniętego gardła - Chcesz herbaty?

Nastawił wodę.

-Cześć - zaburczała, uciekając spojrzeniem na ścianę i zamknęła oczy. Niestety sposób na ucieczkę z dzieciństwa nie działał kiedy było się dorosłym. Powstrzymała odruch narzucenia koca na głowę. Tak też nie da rady uciec. Od jego wzroku, od pytań i własnej słabości.
-Pan Ishida wspominał… o halucynacjach. Że mogą wystąpić. - przełknęła gorzką ślinę - Powinnam była się przygotować, ale… to było takie realne. Czy… - przerwała, wciągając ze świstem powietrze i popatrzyła na oficera - Zrobiłam komuś krzywdę? Nic ci nie jest? Ile minęło? G… gdzie i… poproszę.- skapitulowała, zamykając jednak oczy ponownie.

Szurnięcie krzesła. Szelest ubioru. Szum elektrycznego dogrzewacza. Cichy, powolny oddech Jake’a przez nos. Dlaczego tak… wchodziły te dźwięki? Jakby doświadczała ich pierwszy raz w życiu. Zdjął kompres, położył dłoń na jej czole. Uśmiechnął się. Najpierw blado, potem z rozbawieniem.

- Niestety. Te cyber-zabawki mają takie efekty uboczne jeśli… - odchrząknął - ...jest za dużo emocji, szczególnie negatywnych. Krzywdy nie zrobiłaś, ale Neyman chyba zaczyna myśleć, że go tu wszystkie baby nie lubią. - zachichotał, a potem wręcz zarechotał.

- Wbiłaś mu się do kibla i rzuciłaś na niego z łapami, a on ciebie… hahahaha, nie mogę…

Mało co nie spadł z krzesła, śmiejąc się do rozpuku, aż się popłakał.

- Powstrzymał cię… przepychaczem… gumą prosto w twarz…

- Nie rzuciłam się na niego, tylko na Łysego Pana, bezdusznego władcę rządzącego tą ziemią z wysokiego, porcelanowego tronu - Kane próbowała zachować powagę, ale kąciki ust jej skakały do góry. - Siedział tam z żoną która mnie zdradzała i wciągnęli w to psa… - spochmurniała - Poprzedni właściciel chipa miał psa i żonę. Umówili się, że jedno wychodzi z nim rano, drugie wieczorem - potrząsnęła głową - Dobrze… cieszę się. Bałam się że mu zrobiłam krzywdę… i to nie tak. Lubię Martina, po prostu… miałam spięcie pod czachą. - zakończyła kulawo.

Spoważniał nieco. Złapał ją za dłoń, lekko nimi uderzył parę razy o pryczę, akcentując słowa. Dodając otuchy.

- Nic się nie stało, to najważniejsze, ani tobie, ani nikomu innemu. Wzięli cię do lazaretu, wyregulowali te ustrojstwo. Jak się to całe gówno skończy, to ci je wyjmą. I tyle. Pan Ishida tylko mówi, żeby uważać na poziom stresu emocjonalnego.

Popatrzył na nią. Miała wrażenie, że gdzieś za oczami kłębi mu się sporo jego własnych, niekoniecznie jasnych i przyjemnych myśli - ale je tłumił.

- No to jestem.

Trzask. Bulgocząca woda - i szybko ustępujący ten bulgot. Zalał dwa kubki. Pomógł jej usiąść, trochę się jej jeszcze kręciło w głowie. Bolał też siniak gdzieś w okolicy nasady karku. A raczej nawet mały krwiak. Pomacała się. Tam robili nacięcia pod implant.

- Tak, macali cię tam w lazarecie. - zerknął - Ach. Piguła musiała źle wymierzyć strzykawką.

Podał jej kubek. Ze środka wraz z parą ulatniał się intensywny zapach imbiru.

- Dziękuję - powiedziała cicho Sarah, zaciągając się wonią. Przyjemną, jakby pobudzającą. Siedziała tak spoglądając w czerń kubka, a kubek… nie, nie patrzył na nią. Po prostu spoczywał w lekko drżących dłoniach.
- Pewnie specjalnie to zrobiła, widziałeś ją. Żebyśmy się do sufitu nie przykleili, albo… -wzruszyła ramionami, upijając odrobinę naparu. Westchnęła.
- Dobre, dziękuję. Skoro na razie wyregulowali czip to korzystajmy. Wal śmiało, mam ci oddać fotę, nie chcesz więcej mnie znać? Wracamy do stopy służbowej i kończymy - pokręciła głową na boki - Śmiało, póki… szukałam cię. Chciałam pogadać, ale na dyżurce nie siedział Martin tylko jakiś koleś. Było mi głupio o ciebie wypytywać, zaczęłam szukać Neymana i przyszło zwarcie. Nawet to spierdoliłam - prychnęła w kubek - Zadanie idź po prostej i niczego po drodze nie spierdol. Za skomplikowane, nie? Tak ze mną jest. Czego się tknę to spierdolę. Uprzedzam otwarcie i na wstępie. Żaden ze mnie bohater, zwykły krawężnik który miał farta. Zamiast ci pomóc i wesprzeć… spierdoliłam. Przepraszam.

Westchnął ciężko.

- Szczerze? Przez moment… tak. Nie chciałem cię znać. Przez myśli przebiegał mi istny kalejdoskop, wiesz? Tak, spierdoliłaś. Wszyscy spierdoliliśmy. To, co tam się wydarzyło… mogłem to powstrzymać. Może. Na pewno mogłem spróbować. Mogłem im, wam, kurwa powiedzieć, że Workmeni i Bandyci wcale nie dają sobie buzi buzi na tej pustyni. Nawet, jeśli tymczasowo są “razem”. Myślisz, że te plemienne dzikusy z dobroci serca pomogliby tym zdrajcom na środku *ich* pustyni, w otoczeniu dobytku w sam raz pod plądrowanie i z całą rzeszą ludzi w sam raz do klatek niewolników? Stosowna kara. A nie, kurwa… mordować. Jezu. Co myśmy zrobili. Głosowanie, liczenie głosów... rzeźnia. A potem nawet nie do rowu. A reszta się gapi na to i udaje, że jest dobrze, bo się na to nie godziła.

Wstrząsnął się w obrzydzeniu.

- Ale potem sobie pomyślałem… zostałem ci tylko ja. Tak, wiem. Sporo tych informacji przechodzi przeze mnie jako łącznika. Kim ja byłbym, jakbym cię teraz zostawił?

Popatrzył na nią jakoś tak… dziwnie.

- A kim byłabyś ty, jakbyś mnie teraz zostawiła? - zamknął oczy i odetchnął. Blady uśmiech błąkał się mu po twarzy - A, tam. Najwyżej będą koszmary przez resztę życia i pięć lat terapii u psychologa od spraw wojennych. Po to zarabiamy, co nie? W ogóle to słyszałaś, żeby nam coś płacili? Mam zaległy żołd.

Otworzył oczy i popatrzył na nią bardziej miękkim wzrokiem.

- Nie jesteśmy bohaterami, najwyraźniej. Widać to dobitnie. Ale jesteśmy ludźmi. Trzeba żyć dalej. O Johnny’ego, mojego zmiennika, się nie martw, trochę się tylko zdziwił…

Nie dokończył, przerwał mu głośny huk, z jakim trzymany jeszcze sekundę temu przez Kane kubek rozbił się na przeciwległej ścianie, zasypując podłogę i dwójkę ludzi okruchami tłuczonego fajansu wymieszanymi z kroplami pachnącego imbirowo wrzątku.
- Kim będę? - powtórzyła wracając ramieniem z powrotem na poprzednią pozycję. Siedziała sztywna, blada jak trup i odwzajemniła McKinleyowi spojrzenie z gatunku tych wściekłych. Wściekłość dobrze i szybko przykrywała rozpacz, prawie nie szło się połapać.
- Kimś kto ci wyświadczy przysługę… to o to chodzi, o litość - wycedziła zimno - Litujesz się, jak nad pieprzonym kundlem. Sierotą wojenną albo… litość to marna namiastka miłości, nieważne jak spierdolona nie jestem nie zasługuję na… twoją litość. Wsadź sobie ją w buty - syknęła, wzięła oddech i dodała spokojnie - Niech pan w takim razie nie marnuje swojego czasu podporuczniku. Wie pan gdzie są drzwi, dziękuję za pomoc, opiekę i herbatę. Kubek odkupię.

Patrzył na nią z mieszaniną emocji. Z początku zaskoczenie, że zareagowała taką agresją. A potem smutek, wstyd, coś więcej. Zamrugał parę razy. Wcale nie miał zamiaru się ruszać z miejsca. Oglądał sobie jej twarz, jakby chłonąc każdy jej szczegół. Ze dwa razy zbierał się, by coś powiedzieć. Wreszcie rzekł, o dziwo całkiem spokojnym tonem.

- A jak mam się nie litować nad kimś, kogo kocham?

- Nikt się nade mną nie lituje. Nie jest… nie jestem psem. Od tygodnia mnie znasz i… co ty mówisz, Jake? - jeśli to możliwe pobladła jeszcze bardziej. Może jednak dobrze słyszała na kozetce. Westchnęła i opuściła głowę - Dlaczego?

- Tak po prostu. - wysilił się na uśmiech - Rozmawiałem ostatnio z sercem, ale nie chciało mi wyjawić szczegółów. Taka skryta, władcza menda. Widzisz.

Kane otworzyła usta żeby powiedzieć jak mało szans ma cokolwiek, gdy pułkownik patrzy i wszystko widzi… a potem dotarło do niej, że przecież już go nie ma. Już nigdy więcej nie wtrąci się w jej życie, nie weźmie za kark i nie wrzuci na odpowiedni tor. Nie wyszydzi, nie zniszczy nadziei na… normalność. Bo nikt w rodzinie Kane nie mógł być tylko “normalny”.
- Nie wiem co robić, boję się. - przyznała swoim dłoniom, spoglądając jak mokre krople lądują na skórze przy nadgarstku - Co mam robić? Co powiedzieć?

- To akurat proste. Powiedz, to co czujesz. Spadek ciężaru gwarantowany. - znowu suchar.

Sarah milczała, a im dłużej milczała tym więcej mokrych kropli spadało po policzkach w dół i odrywało od brody żeby spaść na dłonie.
- Jest mi… pusto. Taka… pustka w samym środku oka cyklonu. Pustka - powtórzyła - Nie umiem jej opisać, tylko następstwa. Uczepienie się mojego kretyńskiego życia, znanych schematów. Brak chęci, a może możliwości zaakceptowania zmian. Bezsilność. Takie… pragnienie tego co znane, za dużo zmian. Przeszłość nie była zła, nie była dobra. Była znana, a teraz? Mogę wszystko, być kim chcę, a nie mam siły. Mogę zacząć wszystko od nowa, uniknąć błędów… ale jakich błędów? Co jest błędem, a co było nim tylko dla mojego ojca? Pustka - ściszyła głos, podwijając kolana i objęła je ramionami, chowając twarz w zagłębieniu między piersią a nogami - Takie przeznaczenie, pisano mi to. Wypełniać rozkazy, obowiązki… i te wszystkie inne bzdury. Mój obowiązek, na pierwszym miejscu. Co czuję? Mam wrażenie, że najmniejszy ruch jest trudny. Oczy dobrze wbić w ziemię. Zobojętnieć na… zmianę statutu. William i Mark… przybito im MIA. Ostatnia Kane. To ludobójca i tchórz. Pusty kubek. Skorupa. Wojna dopiero się zaczyna, co trafi się za tydzień, albo miesiąc? Tylko śmierć. Chciałam cię znaleźć. Wyciągnąć rękę i dotknąć twojej twarzy. Powiedzieć…

Przerwał jej, powolnym, ale pewnym ruchem łapiąc ją za jej dłonie. Położył je sobie na policzkach, zakrył i przytrzymał swoimi dłońmi.

- Powiedz. - mruknął.

Dziewczyna zazgrzytała zębami. Jak mogła kogokolwiek pocieszać, samej będąc pustą w środku.
-To nie ma sensu, ale jesteś… jedynym jasnym punktem w tym burdelu potocznie nazywanym moim życiem. Nie znikaj.- powiedziała głucho do swoich kolan -Proszę. Mimo że nie mam prawa prosić o cokolwiek.

- Możesz mnie prosić o co zechcesz. Wiem, że to wariactwo… ale w końcu żyjemy w wariackich czasach i wszyscy powariowaliśmy. Poza tym… chyba już ustaliliśmy, że nigdzie nie znikam. Będziesz dalej tłukła porcelanę, czy się w końcu poddajesz? Ja mam czas. - ostatnie słowa wypowiedział z uśmiechem rozbawienia.

-Przestaniesz się tak cieszyć jak sięgnę po porcelanę wielkogabarytową. O tej porze roku ponoć kible nisko latają, swojego kumpla Neymana spytaj - sierżant pociągnęła nosem. Potarła twarzą o kolana, ścierając większość wilgotnych zacieków i dopiero wtedy podniosła zaczerwienioną twarz o zapuchniętych oczach.
-O cokolwiek? Dobrze. Przenieś się do mnie, albo ja do ciebie. Pomieścimy się, nie mam… wielu rzeczy. Ishida raczej nic nie powie. Ma to gdzieś, póki… są efekty. Szkoleń, działań.

Rozpromienił się i po prostu pokiwał głową.

- Jasne. Możemy większość rzeczy trzymać u mnie, będzie tam magazyn. A tak, to siedzimy u ciebie. Skombinuje się materac. Będzie komfort. No, ale to nie dzisiaj.

Nacisnął parę razy mocniej ręką na pryczę.

- Weź się posuń.

- Mówi się przesuń. Nie posuń - odpowiedziała zrzędliwym tonem, ale prośbę wykonała. Ułożyła się na boku, plecy wciskając w ścianę. Przypadkiem, albo z dobroci serca, pomagała Jake’owi, ciągnąc go na łóżko za fraki. Żeby się nie zgubił po drodze. Delikatnie odepchnął jej ręce i zaczął się rozbierać. Na krzesło poleciała koszula od munduru, podkoszulek, nieśmiertelniki, wreszcie spodnie, ukazując chude, ale nawet wypracowane ciało; żylaste.

-Reszta zacznie gadać, wiesz o tym prawda? Niektóre komentarze nie… no z pewnością nie będą miłe - pociągając nosem sierżant patrzyła co robi, pomijając durny komentarz, że brakuje im muzyki do podobnych numerów. Ale i tak było na co patrzeć.

Zaczął się wpychać na pryczę i wygodnie sadowić, od razu odwracając do niej plecami i zakrywając kocem.
- To ich obrzucisz porcelaną. - zatrząsł się trochę, rozpychając - Spać. Środek nocy, mamy jeszcze parę godzin do porannej pobudki.

Nastała cisza, bezruch i pozornie senna atmosfera. Zrobiło się bezpiecznie, mniej samotnie. Mieli iść spać, wypocząć przed kolejnym dniem. Tylko sen jakoś nie chciał przyjść, nie gdy półmrok wyostrzał zmysły jakie teoretycznie powinny się odłączać aż do błogiej nieświadomości. Zamiast tego sierżant nazbyt wyraźnie odczuwała obecność drugiego człowieka, jego ciepło, odgłos oddechu i poruszenie sprężyn pryczy, albo koca tuż przed sobą. Albo zapach, nie dający się zignorować tuż przed nosem. Kapitulacja nie zajęła długo. Wpierw dziewczyna przeniosła ramię, przekładając je przez męskie żebra aby móc się docisnąć do jego pleców. Z czołem opartym o krótko wygoloną potylicę jak na złość raz po raz przypominała sobie psychodeliczne majaki z lazaretu i wcześniejsze rozmowy. Uśmiech, ciepło bijące od drugiego ciała. Dosłownie namacalne.
- Tamto zdjęcie - przeniosła głowę aby móc mu szeptać prosto do ucha, między słowami drażniąc skórę na szyi i płatek ucha wargami - To Vergennes?

- Nie. - mruknął - Windsor Island. Ta bardziej na południe. Mało zamieszkana, mniej znana. W sumie to nie wiem, dlaczego.

Mruknął znowu.

- Ktoś tu jest niegrzeczny. Spać nie daje.

Sarah pokręciła głową, ocierając policzkiem o policzek poniżej, aż znalazła właściwe ustawienie i tak znieruchomiała.
- Śpij, bronię ci?

- No… - stwierdził rzeczowo, gładząc ją dłonią po jej policzku.

Sądząc po następnej godzinie, rzeczywiście broniła - a potem posnęli jak susły.


Obudził ją jakiś ruch, szuranie w okolicach głowy. Już miała się zerwać i bronić się (znaczy się, przyładować komuś), ale zbystrzała na tyle, by wiedzieć, że ktoś po prostu ciągnął ją… za poduszkę spod głowy.

- Nie śpimy, zwiedzamy. - rzeczowy, cichy, znajomy ton. Zapach świeżo zaparzonej kawy. Ciepłe światło lampki. Równie ciepły szum ogrzewacza, tym razem na niższych obrotach. Nostalgiczna muzyka puszczona z wbudowanego w ścianę monitora. Uniosła się na łokciach, rozglądając się. Siedział na krześle przy biurku, już ogarnięty, w spodniach i podkoszulku. Ślady po rozbitym kubku znikły. Musiał wstać sporo wcześniej.

- Śpioch. - rzucił z przekąsem - Co byś zrobiła bez takiego budzika, jak ja?

- Piłabym kawę w kantynie - Kane odpowiedziała markotnie, narzucając na głowę koc aby jeszcze przez minutę czy dwie móc pozostać w pionie oraz ciemności. Jeśli był moment na idealne powitanie “rano” właśnie go koncertowo spieprzyła, żadna nowość.
- Wstałabym wcześniej, gdybyś mi pozwolił spać, a nie - zawiesiła głos, uśmiechając się pod nosem. W tej chwili prawie dało się zapomnieć że toczą wojnę, a za parę kwadransów Ishida spodziewa się ich w sali narad.

- Mogłaś mnie nie smyrać przy uchu. - powiedział tonem “masz za swoje” - To ostatnie wydarzenia… i twój implant. Te halucynacje męczą organizm, obciążają układ nerwowy. Potwierdzone u konowałów. Stąd te przemęczenie, trudności z pobudką... skrócenie życia o okres od jednego do pięciu lat. “Zmęczenie materiału”.

Wydawało się, że jakaś gorycz wkradła się do jego głosu. Spochmurniał, ale zaraz potem spojrzał na nią przepraszająco.

- Przepraszam, nie powinienem ci psuć humoru już od samego rana.

Sarah westchnęła ciężko, zrzucając jednocześnie koc i rzuciła mu powątpiewające spojrzenie.
- Nie wiadomo czy przeżyjemy do końca tygodnia, a ty się martwisz co będzie za Bóg wie ile? - wstała powoli z ulgą zauważając brak zawrotów głowy. Nigdzie też nie pojawiły się żadne mandarynki - Ja się tym nie przejmuję, też tego nie rób Jake bo to bez sensu.

Spojrzał na nią z ukosa. Po ustach błąkał mu się zawadiacki uśmiech.

- Wojny istnieją po to aby je wygrywać. - wzruszył ramionami, jakby to było nic - Poza tym, trzeba będzie potem zbudować dom. Przyszłość na naszej ciepłej, słonecznej planetce będzie cudowna, zobaczysz. Tylko najpierw musimy ją namalować laserami i wybuchami.

Podał jej kubek z kawą.

Wyciągnęła rękę po naczynie i tak zamarła w pół ruchu. Przełknęła ślinę, a przed oczami stanął jej obraz domu. Z pewnością będzie go trzeba odbudować… ale dla kogo? Ojciec zginął, a pozostali prawdopodobnie również nie żyli. W szybkim rachunku nie wychodziło opłacalnie odbudowywać cokolwiek, chociaż przecież tego się wymagało od “Kane”.
- Przynajmniej teraz nikt mi… nie będzie... - przepiła gorzką myśl kawą i dokończyła - ... wyrażał niezadowolenia z podejmowanych wyborów. Mniejszych bądź większych. - przysiadła na rancie niewielkiego stolika, raczej opierając o niego pośladki.

Złapał ją za kolano. Poczuła szybko rozchodzące się ciepło po zimnej skórze, przyjemnie wnikające w głąb.

- Ja będę, jeśli przesolisz zupę. Albo wsypiesz sól do kawy. Hm. W sumie to i cukier. Ja piję tylko taką jak Bóg przykazał. Czystą, bez grzechu.

- Jeśli potem chcesz się tłumaczyć kumplom dlaczego nosisz make up i to do tego fioletowy, skoro nie jesteś gae - ściągnęła usta aby nie zaśmiać się w głos. Uniosła za to jedną nogę i postawiła stopę oficerowi na kolanie. Chwilę na niego patrzyła, a wzrok jej stał się mało obecny.
Nawet nie spojrzał, tylko oparł o te kolano dłonie, a na dłoniach brodę i tak patrzył na nią z dołu.
- Dla mnie obojętne, zeżrę wszystko byle nie gniło i nie prosiło aby tego nie zabijać - parsknęła.

- Nie bij mnie. - rzucił zanim pomyślał, twierdzącym tonem. Zaraz potem chyba zrozumiał, co powiedział i skrzywił usta w uśmiechu - Chłopaki będą się śmiali, że mnie kobieta wałkiem tłucze.

Żart żartem, ale te stwierdzenie na początku było… zbyt żywe. Dziwne. Jakby wychyliło się z jakiegoś ciemnego jeziora. Albo jakby gitarzysta spieprzył jeden akord w środku melodii.

Kane odstawiła kubek, wsuwając się głębiej na stół żeby pod koniec manewru podnieść nogę z kolana Jake’a i po przemachaniu nią nad jego głową, postawić stopę na jego drugim kolanie.
- Nie jestem jak Doe, nie biję kto mi pod rękę podejdzie - mruknęła kładąc mu drugą stopę na zwolnionym kolanie przez co miała go bezpośrednio przed sobą twarzą w twarz - Ale może… jakbym taka była, wtedy… - zazgrzytała zębami, uciekając wzrokiem na ścienny monitor - Z pewnością byłoby łatwiej, co? Nie liczyć się z nikim i niczym. Przeć do przodu… bez patrzenia pod nogi. Dzięki temu nie widać trupów.

Złapał ją za kostki i delikatnie potarł.

- Wiesz… zabijesz mnie za to, ale Doe ma sporo racji. - przez chwilę zbierał słowa - Problem jest w tym, że wali w cywilów i w tych, co skapitulowali. Dlatego do niej warczałem, że to nie żołnierka, tylko mordowanie ludzi. Owszem, Bandyci, najmici, piraci… skurwiele. Ale Jane gra z nimi w ping ponga, jakby ją do niego zaprosili. To się źle skończy. Dla niej, dla tych co staną jej na drodze, dla wielu ludzi. Może też dla nas, ale postarajmy się, by wyjść z tego…

Spojrzał z kwaśną miną gdzieś na ścianę.

- Wyjść z tego chociażby z kłamstwem, żeby nie zwariować. Albo z prawdą, byłoby lepiej. Nie wiem co Doe siedzi w bani, nie wiem, czy chcę wiedzieć. Ja na pewno odkręcać kurka z gazem nie mam zamiaru.

Sarkastyczny uśmieszek.

- Parę osób by powiedziało, że umywam ręce jak Piłat. Wolę to, niż żeby miały mi jebać gównem. Mi osobiście będzie się z tym lepiej żyło. Zresztą, to Doe chce być martyrem i antybohaterką, która nas wszystkich uratuje, spalając się na stosie.

Złączył nogi i zakrył jej stopy dłońmi, pocierając w zamyśleniu.

- Ja chcę tylko walczyć. Bronić. Tak, jak mnie do tego szkolono. Tak, jak się ja na to godziłem… ja i moje sumienie. Jeśli to nie wystarczy… to trudno.

Sierżant pokręciła głową bardzo powoli. Podniosła rękę żeby pogłaskać mężczyznę po głowie.
- Nikt z nas nie wyjdzie z tego czysty. - odpowiedziała ostrożnie - Ojciec… mawiał że wojna to zorganizowany obłęd niszczący najlepszych ludzi. Albo zabija cię od razu, albo niszczy po kawałku. Tak czy inaczej cię dopada. Im dłużej trwa, tym więcej pochłania. Aż nie zostaje nic za co warto przelewać krew… nawet pamięć po dawnych ideałach. Jest tylko ona: walka dla samej walki, gdzie nikt już nie zna prapoczątku i przyczyny. - zrobiła przerwę, wieszając spojrzenie na twarzy poniżej - Próbuję powiedzieć, że… trzeba to zakończyć jak najszybciej. Wszyscy nam się przydadzą. I bohaterowie - pogłaskała go wierzchem dłoni po policzku po czym westchnęła - I ci drudzy. Każdemu przypadnie rola do odegrania, a skoro ktoś wyręczy nasze sumienia… bylibyśmy głupi, gdybyśmy to odrzucili. Co nie zmienia faktu że - skrzywiła się - Boję się dwóch rzeczy. O ciebie Jake… i boję się jej.

- Zupełnie jak te staroterrańskie wojny z XX wieku, albo Wojny o Sukcesję. A teraz to przekleństwo spadło na nas. Ale mamy nasze maszyny. W gruncie rzeczy wczoraj odnieśliśmy spektakularne zwycięstwo. Samodzielnie zatrzymaliśmy pochód na Middlebury i wypruliśmy kable z bazy Workmenów. To nie byle co. Nie byle co. A to dopiero początek.

Pokręcił nosem.

- A mnie martwią mnie te ich cholerne desantowce. Za dużo ich, za dobrze uzbrojone, jak nasz Leopard. Wy nam mechami nie pomożecie ganiać po niebie. Broni przeciwlotniczej w zasadzie nie ma, a i stary 77 batalion można było se w dupę wsadzić. Na ziemi sobie poradzimy, rozkujemy każdy bunkier i potniemy każdą puszkę, jaką na nas te mendy wystawią. Ale te latadła… kurwa ich mać. Muszę z Ishidą to obgadać. Coś wykombinować. Typ robił na pełnoskalowych wojnach z Davionami i Steinerami, zna rzeczy, o których się naszym fizjologom nie śniło.

- To maszyny - dziewczyna zsunęła się z blatu na kolana oficera uważając żeby po drodze nie rozlać kawy, a kiedy osiągnęła cel oparła czoło o jego czoło - Nie działają na dobre chęci i powietrze. Żeby działać trzeba je serwisować, tankować… Ziarna są od siebie oddalone o tysiące kilometrów. Jeśli odetniemy wroga od zasobów będzie musiał bardzo okroić flotę i przede wszystkim rozważnie dobierać maszyny które wystawi przeciwko nam. To też… brak na przyszłość zmasowanych akcji przeciwko mało ważnym celom. Nikt przy zdrowych zmysłach nie zaryzykuje marnowania paliwa i materiałów naprawczych byle zburzyć szpital, albo całkowicie nieistotną militarnie miejscowość gdzieś na obrzeżach. Wtedy, być może, zmniejszy się straty wśród ludności cywilnej. Cholera, po wszystkim ktoś musi zostać aby odbudować New Vermont z ruin i zgliszczy. Dla kogoś, do cholery, przecież walczymy.

- Masz rację. Pamiętajmy tylko, że te pirackie mendy nie są z naszej planety. Obawiam się, że bazę logistyczną mogą mieć wszędzie. W innym, nieznanym nam rejonie planety. Gdzieś na orbicie na statku. Może nawet na którymś z naszych księżyców. Ale tak. Jeśli im popalimy bazy materiałowe tutaj, na ziemi, to będą musieli praktycznie ciągle latać po głupie śrubki i chleb. Przycisnę ludzi by zaczęli się przyglądać przepływowi “dóbr i usług” tych skurwieli. Zidentyfikować ich Szlak Ho Chi Minha.

-Ma sens - Kane zgodziła się, obejmując ramionami spięty kark oficera - Ale nie teraz Jake, postaraj się wyluzować. Jeszcze nie trzeba się spinać i zamartwiać, wystarczy że robimy to przez większość czasu. Dziękuję za kawę, w ramach rekompensaty zabiorę cię na śniadanie. Po drodze znajdziemy Neymana i go przeproszę. Pewnie ma mnie teraz za kolejna psychopatkę z fetyszem ceramiki sanitarnej… zauważyłeś jakiego on ma pecha? Jedna go rzuca kiblami, druga z nich ściąga…

Wyrwała go z zamyślenia. Jakby dopiero teraz ogarnął, że mu siedziała na kolanach. Zreflektował się i objął ją w pasie.

- No, lepiej to zrób, bo Mały Johnny ma z nim używanie. “Król Porcelanowego Tronu”. - zachichotał.

- Nie mów że szwenda się po bazie i ploty roznosi jak jakaś stara baba… łysa - mina Sarah skwaśniała - Nie pamiętam co mu nagadałam, ale chyba było grubo.

- Pomyliłaś go z kasjerem Metro Newport i chciałaś bilet ulgowy na stację imienia Neymana. - ledwo powstrzymywał śmiech.

- Co? - wybałuszyła oczy, a potem wyprostowała plecy i przetarła twarz dłonią. Strzępki pozostałe po tamtej rozmowie za bardzo nie chciały się złożyć w całość.
- Dał mi krawat… - mruknęła tonem tłumaczącego się dziecka - I chyba… sam spytał gdzie chcę jechać, to niech teraz nie wymyśla. Siedzi dziś na dyżurce?

- Tak. Zahaczymy o niego po drodze do mesy?

- Wypadałoby, prawda? - westchnęła po czym dodała przyglądając mu się czujnie - A jeżeli będzie widział że razem ode mnie wychodzimy nad ranem to nie… będzie roznosił plotek? Nie chcę żeby potem i tobie cisnął. Jak Neymanowi… przeze mnie.

Spojrzał na nią z cwaniackim uśmiechem.

- Mam się z tobą hajtnąć, żebyś nie bała się o ploty? Zresztą, Mały Johnny tylko się chichra, nie sieje plot. Ciężko, żeby baza nie słyszała o tej akcji.

Zapadła chwila ciszy, gdy Kane na zmianę robiła się blada i czerwona, to uśmiechając się nerwowo, to poważnie wpatrując w kubek letniej kawy.
- Nie musisz sobie ze mnie robić jaj. To nie temat do żartów. - burknęła wreszcie, wstając mu z kolan i wróciła na łóżko - Świetnie...a co gadają?

- Że Neyman ma pecha z kiblami i kobiety go biją. - parsknął.

Sarah nabrała powietrza i wypuściła je ze świstem. Oparła łokcie o kolana i zwiesiła głowę.
- Ciągle chyba do mnie nie dotarło, że już nie muszę… się spinać na każdym kroku i przejmować tym co mówią inni. Jak w ich oczach wypadnę. Pana pułkownika już… już nie ma. Nie trzeba się chować, udawać i… no wiesz - wzruszyła ramionami - Zresztą bujaj się. Chcesz się hajtać zrób to porządnie, a nie… kawa zamiast pierścionka. Rozumiem, że wojna i niskie standardy - łypnęła na McKinleya spode łba -Ale jednak szanujmy się, ok?

Chciał coś odpowiedzieć, ale chyba dotarł do niego sens reszty jej wypowiedzi. Zamrugał parę razy, zaskoczony. Zastygł na chwilę w bezruchu, spojrzał na nią jakoś tak… dziwnie. Potem przeniósł wzrok gdzieś na ścianę wyżej od niej, na ukos. Po chwili sprowadził wzrok z powrotem na nią.

- Ok.

Przez chwilę milczał, po czym zerknął na zegarek.

- Ogarniaj się. Za niecałe dwa kwadranse wykłady, a my musimy jeszcze zaliczyć cieciówkę i mesę.

- Zaliczyć? - teraz to ona uśmiechnęła się krzywo żeby na koniec podnieść wzrok ku sufitowi - Skoro wolisz do tego kolegów… to przez tę łysą glacę, co nie? Wygląd wojownika - wstała z łóżka. Zgarnęła z oparcia spodnie i jak gdyby nigdy nic ruszyła do łazienki.Tam też przypomniało się jej coś istotnego.
- Swoją szczoteczkę przenieś! - rzuciła przez ramię.

- Już to zrobiłem. Nie obudziłbym ciebie ze śmierdzącą gębą. - wyjaśnił - A skąd przeświadczenie, że już ich nie pozaliczałem? Zresztą, to tylko przelotne romanse. Dla mnie liczysz się tylko ty. Oni nie skradli mego serca.

-Czyli co? Jednak jesteś gae? - z połowicznym uśmiechem szybko ściągała piżamę aby po krótkim namyśle jednak darować sobie prysznic. Zakładając spodnie dokończyła - I wypraszam sobie. To że miałam trudne dzieciństwo nie znaczy że od razu kradnę i odwalam patologiczne rzeczy. chyba, że akurat ktoś mnie naćpa i zaczynam się dobierać do najlepszego towaru w lokalu - wzruszyła ramionami - Życie.

Pokręcił głową z uśmiechem.

- Żebym nie wiedział lepiej, to bym pomyślał, że sama się potłukłaś i naszprycowałaś, bym ciebie wtedy tutaj odniósł.

Westchnął, spojrzał gdzieś nieobecnym wzrokiem.

- ”Wtedy”. Raptem parę dni temu, a wydaje się, jakby rok wstecz… - przeniósł wzrok na nią i ponaglił gestem.

Wkrótce potem obydwoje byli gotowi & ogarnięci i ruszyli rozpocząć kolejny, znojny dzień. Rozmówili się z Martinem Neymanem (i przy okazji starającym się nie chichotać Małym Johnnym) na dyżurce. No hard feelings i takie tam. Potem szybkie śniadanie w mesie i wreszcie sala wykładowa, gdzie Ishida zaczął dzień przeanalizowaniem i podsumowaniem dwumisji, a potem McKinley przeszedł do wykładu z taktyki. I tak to się dalej toczyło.
 
__________________
Po makale
Makao jest offline