Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Science-Fiction > Archiwum sesji z działu Science-Fiction
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 04-03-2021, 21:20   #41
 
Azrael1022's Avatar
 
Reputacja: 1 Azrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputację
Mimo ogromnej masy Leopard leciał szybko. -Pięć minut do celu - Iroshizuku nadała w komunikatorze. Zbliżali się do przeciwnika, ale on też o nich wiedział. I dysponował całkiem pokaźnymi siłami. Radar dalekiego zasięgu pokazywał kilka mechów, sylwetki czołgów i opancerzonych wozów bojowych.
-Minuta - pilot włączyła system TADS, przekazujący jej widok z kamer zamocowanych na zewnątrz kabiny. Kiedy obracała głową, wyświetlacz reagował przesuwając obraz, co sprawiało wrażenie, jakby szybowała w powietrzu a nie była zamknięta we wnętrzu Leoparda.
-Na stanowiska, pełna gotowość bojowa - obsługa wieżyczek laserowych zajęła swoje pozycje i zaraportowała status.
-Przygotować się do przyziemienia - Iroshizuku zwolniła i gwałtownie obniżyła lot, niemal szorując brzuchem transportowca o ziemię.
-Ogień zaporowy! - salwy dziesiątek rakiet i wiązki laserów poszybowały, czyniąc spustoszenie w maszynach przeciwnika. Chwilę potem grodzie Leoparda opadły z hukiem, aby uwolnić mechy.
-Desant! - krzyknęła pilot i zabrała się za oznaczanie wiązkami lasera kolejnych celów dla rakiet i laserów bojowych. W kabinie dał się słyszeć dźwięk przypominający strzelanie prażonego popcornu, co oznaczało, że w pancerz poszycia walą serie z ciężkiej broni maszynowej. Co jakiś czas Leopardem trzęsło po trafieniach rakiet. Pozostający w zwisie transportowiec był łatwym celem, ale po wypuszczeniu mechów wykonał łagodny ślizg i obrócił się burtą do wroga, kontynuując zmasowany ostrzał.
 
Azrael1022 jest offline  
Stary 05-03-2021, 10:24   #42
 
Micas's Avatar
 
Reputacja: 1 Micas ma wyłączoną reputację
Post

Przez te kilka minut, ktokolwiek byłby w rejonie tego starcia mógłby praktycznie ogłuchnąć. Kaemy i autodziałka pruły, w zawrotnym tempie łomocząc metalicznymi mechanizmami niczym wielkie zszywarki. Brzęk dziesiątek, setek kul o pancerze Leoparda i jego "dzieci". "Petardowe" pękanie kolejnych pocisków, tym razem typu 'flak'. Wizg dziesiątek rakiet lecących w obydwie strony i wybuchających z głuchym, miękkim odgłosem na ziemi, bądź z twardym grzmotem o pancerz jak wielki popcorn. Zgrzytające wyładowaniami elektrycznymi splunięcia sztucznych piorunów PPC - a kiedy odnajdywały swe cele, to trzask jakby ktoś złamał drzewo. "Klasyczny" huk gwintowanych armat i gładkolufowych autodział oraz wybuchy ich pocisków. Najcichsze były w tym koncercie lasery, różnokolorowe, krojące pancerze i struktury jak wielkie spawarki, wydające z siebie mruczące, basowe "zummm".

Przeciwników było wielu. Zbyt wielu. Dwie lance mechów (z czego jedna rzeczywiście groźna), całe mrowie transporterów opancerzonych wypchanych żądnymi krwi Bandytami, wsparcie rakietowe, czołgowe i bezpośrednie działonowe, sporo broni przeciwlotniczej, szybkie gun trucks i technicale. Wszędzie jeżyło się od luf.

W swym wciąż niesprawdzonym w boju instynkcie, Minutemen wiedzieli, że wdepnęli w bagno. Nie daliby rady w piątkę zatrzymać tego pochodu. Zostaliby zgnieceni przez wrażejskie battlemechy... albo zakłuci metodą tysiąca igieł. Kolejne serie z "byle kaemów" stopniowo rozpruwały im pancerze, szczególnie na plecach po osaczeniu ich ilością & prędkością. Leopard ocalił swojej lancy skórę, raz za razem wywalając obłędne salwy po sześćdziesiąt rakiet, wspomagając je laserami i pepecami. Wymiatał "klastry" artylerii rakietowej, przeciwlotniczej, bezpośredniej. Eliminował co bardziej upierdliwe maszyny wroga. Wreszcie, skupiał na sobie najgroźniejszy wraży ostrzał, szczególnie z Mackiego i Swordsmana, podczas gdy zdesantowane mechy rozprawiały się z lżejszą opozycją - aż wreszcie przyszedł czas na wrogie zaplecze oraz battlemechy.

Minutemen odnieśli zdecydowane zwycięstwo. Na tych kilkuset metrach kwadratowych asfaltu, nasypu i zniwelowanej, suchej okolicy właśnie płonęło kilkadziesiąt wraków i poległa wzmocniona kompania piechoty. Ostatnia maszyna, sporych rozmiarów mobilna stacja naprawcza Workmenów, skapitulowała po "dyplomatycznym" omieceniu ogniem z kaemów przez Manula (i, tym samym, śmierci ochroniarzy). "Luźną" piechotę i ocalałych stanowili wyłącznie Bandyci - niektórzy czaili się i próbowali walczyć do ostatniego, niczym kompletni wariaci. Inni spieprzali w popłochu. Nie byli liczni.

I żaden z nich nie uszedł z życiem, bo od północnej flanki przez otwarty teren zajechało kilka lekkich czołgów typu Galleon. Na wieżach miały numeracje i symbolikę 21st Armored Battalion. Jak Minutemen pamiętali ze szkoleń, był to element składowy 4th Interior Regimental Combat Team, skoszarowany w Middlebury. Dowódcą był niejaki major Gregory Poulsen. Teraz, te maszyny przechodziły do kontrataku, zmiatając uciekinierów i niszcząc te pojazdy, które zmitrężyły i nie dołączyły do "Bitwy na Autostradzie".

Dojeżdżało też więcej maszyn. Transportery opancerzone, głównie z 16th Mechanized Infantry Battalion, 3rd Interior RCT. Ubezpieczały czołgi, zajechały po kapitulujący mobilny wóz naprawczy Workmenów. Spieszone desanty zabezpieczały okolicę i jeńców. Jeden wielki, ciężki APC z 21 batalionu zatrzymał się blisko Minutemanów, wypluwając z siebie cały pluton. Żołnierze nie byli w szoku, ten już przeszedł. Zostało im tylko wiwatować.

Każdy z nich oglądał w dzieciństwie bajki o bohaterach Nowego Vermontu. Dzisiaj mogli je przeżywać na nowo.

- Kto tutaj dowodzi? – rozległ się głos z megafonu. Trzymał go jakiś oficer. Odpowiedział mu McKinley przez szczekaczkę Leoparda:

- Oficer łącznikowy, podporucznik Jake McKinley ze sztabu generalnego. Ja odpowiadam za kontakty. Podaję kanał częstotliwości radiowej. – jak powiedział, tak zrobił. Dalszą rozmowę kontynuowali przez radio. Reszta Minutemanów słuchała.

- Kapitan Terrence Young, szesnasty pancerny. Major Poulsen jest KIA. – profesjonalizm i opanowanie zaczęło parować z głosu kapitana – Wy... naprawdę jesteście tymi, na jakich wyglądacie?

Gdyby radio mogło przesyłać uśmiechy, to nie starczyłoby szerokości dla tego, jaki teraz prezentował McKinley.

- Tajest, sir. Nowi Minutemen. Do usług Nowego Vermontu.

- Wow... znaczy się, Hm. – kapitan wyraźnie zgubił rezon – Uh... to co teraz?

- Zabezpieczcie jeńców, pojazd naprawczy i wraki BattleMechs, zabierzcie je do Middlebury, później będziemy ich potrzebować. Odepchnijcie nieprzyjaciela z powrotem pod Newport.

- Nie wesprzecie kontrataku na miasto?

- Nie ma szans, panie kapitanie. Tam są jeszcze co najmniej dwie lance battlemechów i nieznana ilość innych maszyn bojowych, a my mamy braki w pancerzu. Poza tym, lecimy im dokopać w innym miejscu. Bardzo mocno dokopać. Trzymajcie za nas kciuki. Postaramy się jak najszybciej skontaktować ze sztabami trzeciego i czwartego RCT. I, jeśli można, rekomenduję powstrzymać się od ataku na Newport, tylko zabezpieczyć odwrót pierwszego RCT i cywilów. Damy im cynk.

- Tak... tak, to ma sens. – po samym głosie słychać było spochmurnienie oficera, chyba liczył na kontynuację tego kontrataku – Tak zrobimy. Z Bogiem, poruczniku. Wyskoczyliście nam tu jak z filmów akcji. Liczymy na was. Obyśmy mieli więcej szczęścia niż ci pechowcy na autostradzie. Bez odbioru.

- Nie zawiedziemy, panie kapitanie. Bez odbioru.

Komentarz o pechowcach wcale nie odnosił się do nieprzyjaciół. Dopiero teraz Minutemeni, wcześniej ogarnięci bitewną gorączką, rozejrzeli się i przyjrzeli dokładniej. Wzdłuż autostrady i trochę wokół niej roiło się od wraków. Trochę maszyn wojskowych w nadpalonych oznaczeniach pierwszego pułku kapitolskiego... ale przede wszystkim pojazdy cywilne. Samochody, autobusy. A tu i ówdzie leżące sylwetki w mundurach gwardii republikańskiej... ale przede wszystkim w cywilnym ubiorze. Ci, którzy uciekali przed paroma dniami i nocami. Jeszcze za wcześnie by uratowali ich Minutemen, i za wcześnie (bądź bez różnicy) by osłonili ich żołnierze z Middlebury i Fort Ticonderoga (zresztą, sami pobici i zepchnięci po dziesiątkach godzin walk).

Niektórzy odwracali wzrok, inni błądzili myślami, jeszcze inni gotowali się właśnie w sosie z nienawiści. Każdy dzień i każda noc oznaczały więcej poległych żołnierzy, więcej pomordowanych cywilów.

Z tą gorzką myślą zapakowali się do Leoparda i ruszyli w dalszą podróż.

+++

Przelot był znojny. Dotarcie do głębi Bariery swoje zabierało, a Leopard wcale taki szybki nie był w takich dystansach i przy niskim locie (aby uniknąć wykrycia). W pierwszej półgodzinie od startu znowu rozgorzała sprzeczka. „Skoro rozwaliliśmy tych typów to lećmy do Vergennes ratować!” Wyperswadowano to, tym razem znajdując inne wytłumaczenie (a może wymówkę...?): po tym starciu Leopard i lanca miały za mało pancerza ablatywnego. Raport z ataku mówił o trzech pirackich DropShips. Nie było szans w bezpośrednim starciu z nimi, skończyłoby się to kompletną klęską, a podjazdowa walka zjadłaby tylko czas i co najwyżej narobiła trochę strat u wroga, który i tak by osiągnął swój najbliższy cel. Dysproporcja sił i faktor czasu kruszyły mrzonki o skutecznej obronie Vergennes.

Poza tym, Barnes znalazł sposób na to, by zająć ich wszystkich czymś produktywnym. Zostawiając w przedziale dowódczym tylko Asagao jako pilotkę i dwóch niezbędnych inżynierów, zagonił całą resztę – strzelców, inżynierów, techników i pilotów mechów - do roboty. Dostali narzędzia i szybki instruktaż. Mieli reperować mechy. W trymiga i w pocie czoła, po drodze robiąc tylko krótkie przerwy.

Późnym popołudniem, kiedy dolatywali do nowego rejonu operacyjnego, Spider i Commando byli w pełni połatani, podobnie jak zmasakrowane plecy Maraudera i Warhammera oraz lekkie uszkodzenia nogi i głowy Craba. Pozostałe ubytki zostały uzupełnione tylko częściowo (w tym pancerze frontalne WHM i MAD do nieco mniej jak 50%, bez reperacji struktur). Dopełniono także zasobniki z amunicją. Niestety, Leoparda nie dało radę ruszyć (wszak leciał). Mogli tylko zrobić jeden postój na kompletnym zadupiu, gdzie schłodzili napędy i podczepili „prezenty” - nieco bomb lotniczych z ładunkami burzącymi. Według planu Leopard miał zdesantować lancę nieco ponad dwa kilometry od miejscówy Workmenów i trzymać się z tyłu, pełniąc rolę osłonową i przechwytującą. Do akcji miał wejść dopiero wtedy, kiedy nie byłoby już ryzyka zestrzelenia. Bezpośrednie wsparcie lotnicze w tym ataku miało przypaść myśliwcowi Lightning pilotowanemu przez Asagao. Ostatni fragment podróży spędzili już w dwóch lotniczych maszynach. Itan-sha za sterami „Błyskawicy”, eskortująca Leoparda pilotowanego przez Barnesa i dowodzonego przez McKinleya.

Przez ten cały czas pod nimi rozpościerały się różne krajobrazy. Sawanny i równiny Ziaren. Góry, wzgórza i badlands Pogranicza. Pustkowia i pustynie Bariery. Opuszczali terytorium Nowego Vermontu.

Przed paroma dobami Amerigo pogrążyło się w chaosie. Reguły gry zostały zmienione. Przez chwilę żądni krwi drapieżcy grali tak, jak im się chciało. Dość tego. Minutemen wrócili. I mogli powiedzieć...

Teraz gramy według naszych zasad.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=TzLfGnb3MDk[/MEDIA]

Dolecieli. Tuż przed zrzutem Leopard i Lightning omiotły sadybę Workmenów sensorami i skanerami. Ich wyniki pokrywały się z danymi wywiadowczymi. Mieli z grubsza pełen obraz sytuacji. Sadyba dzieliła się na trzy sektory – warowny fort z murami i wieżami obronnymi, skrywający szereg budynków i podziemia; cywilne podgrodzie z pobocznymi osiedlami i infrastrukturą; lotnisko-kosmoport z hangarami i terminalem. Obrona składała się głównie z uzbrojonych wieżyczek i szkieletowej obsady, a w trzewiach bazy pewnie była garść workmechów. Najemnicy nie będą wiedzieli, co ich zmiotło.

Efekt zaskoczenia był minimalizowany przez to, że obsada fortu wykryła ich. Syreny wyły. Ale to bez znaczenia. Będzie bolało.
 
__________________
Dorosłość to ściema dla dzieci.
Micas jest offline  
Stary 10-03-2021, 18:22   #43
 
Makao's Avatar
 
Reputacja: 1 Makao ma wspaniałą reputacjęMakao ma wspaniałą reputacjęMakao ma wspaniałą reputacjęMakao ma wspaniałą reputacjęMakao ma wspaniałą reputacjęMakao ma wspaniałą reputacjęMakao ma wspaniałą reputacjęMakao ma wspaniałą reputacjęMakao ma wspaniałą reputacjęMakao ma wspaniałą reputacjęMakao ma wspaniałą reputację
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=9-LD3a28ePE[/MEDIA]
Podobno najlepszym sposobem na radzenie sobie z nadmiarem negatywnych emocji było pozostawanie w ruchu. Siadając na tyłku Kane z pewnością raz po raz wracałaby myślami do dopiero co zakończonej potyczki. Sama walka była tym, czego jej brakowało: działanie, walka w słusznej sprawie i wrażenie, że mają realną szansę zmienić… coś. Mityczne “coś” dzięki czemu na Amerigo znów zapanuje pokój, chociaż droga do niego była długa, a oni dopiero postawili pierwszy krok z ołowiu.

Zagoniono ich do roboty sprawiedliwie, każdemu kto akurat nie był niezbędny do pilotowania statku dano narzędzia i wyznaczono rolę naprawczą… potrzebowali tego. Sarah tego potrzebowała - zająć głowę, skupić uwagę na doprowadzeniu Commando do ponownej sprawności. Przestać rozpamiętywać setek martwych ludzi, wciśniętych w pylistą ziemię jakby byli kolejnymi kamieniami. W sali narad piloci wybrali, ale czy wybrali dobrze? Przecież wsparcia potrzebowano w tak wielu miejscach, a ich była tylko jedna lanca.

A co jeśli popełnili błąd już na wstępie?

A co jeśli pojawili się za późno?

Praca nad mechami wciąż wrzała, ale wrzątek ten już miał zostać wylany. Technicy kończyli spawanie ostatnich blach ablatywnego pancerza na piersi Warhammera - ostatniego z reperowanych mechów. Technicy, oraz Julian. Z tyłu, na plecach wielkiego Warhammera działała Jane, pokrywająca je ochronną farbą. Pozostali uwijali się to tu, to tam, sprawdzając systemy mechów, pomagając przy ładowaniu rakiet, kontroli łączy zaczepów z bombami lotniczymi i nadrabiając robotę na Leopardzie porzuconą przez ostatnie kilka godzin na rzecz napraw i przezbrojenia.

Sarah kończyła właśnie jedną z tych ostatnich - kontrolę elektroniki i fizyczną dla systemu dysz VTOL, obecnie nieużywanych. Na Leopardzie rozległ się klakson, zabłyszczały jasne koguty - żółty alarm. Piętnaście minut do zrzutu, sądząc po głosie z interkomu. Musiała szybko iść do Commando, wykonać próbny rozruch, rozgrzać napęd i przygotować systemy. W korytarzu nadziała się na McKinleya, z zadartymi rękawami aż za łokcie, uwalonego w smarze do konserwacji środków walki.

- Sarah. Tu jesteś. Chcę pogadać na szybko.

- Uh…co?- sierżant sapnęła, wyhamowując w ostatniej chwili. Zapiszczały podeszwy butów, ręce zaparła o ściany bo niestety nie miała ręcznego do natychmiastowego wytracania prędkości. Potrząsnęła głową, wychodząc z zamyślenia dotyczących kolejności przeprowadzenia testów…
- Tak, jasne - mimo nerwowego napięcia zdołała posłać oficerowi szybki uśmiech, garbiąc odruchowo plecy.

Spojrzał na nią z przejęciem. Przypominało to wzrok, który ujrzała po przebudzeniu się ze śpiączki farmakologicznej. Tylko teraz wydawał się intensywniejszy, i próbował go ukryć, ale coś mu to średnio wychodziło. Nie można udawać chojraka, kiedy się nerwowo pociera dłonie.

- Sarah… - na początku nie wiedział jak zacząć, a potem zaczął nerwowo gadać - Czekanie, kiedy przechodziłaś operację, potem patrzenie na ciebie tam w lazarecie - to było trudne. Te starcie, kilka godzin temu… to było bardzo trudne. Byłem za sterami tej wieżyczki, tych laserów, a oni...

- Jake…- dziewczyna wcięła mu się, na chwilę przymykając oczy aby nie dać po sobie poznać emocji. Przełknęła ślinę, odsuwając od siebie poczucie winy. Odchrząknęła.
-Dziękuję ci, za wtedy i za teraz. Byłoby krucho, gdyby nie ty… i Leopard. - jej uśmiech stał się nerwowy, a krew odeszła jej z twarzy - Rozumiem naszą sytuację, nie będę mia… nie bę...

Nie dał jej dokończyć. Po prostu do niej doskoczył i objął ją, mocno. Jakby nie miał zamiaru jej nigdzie wypuszczać.

W pierwszej sekundzie dziewczyna zesztywniała, niespodziewany kontakt, tak inny od działań wojennych, wytrącał z równowagi. Po głębokim oddechu oddała uścisk, wpierw ostrożnie i delikatnie. Mruczała przy tym bez słów, drapiąc podporucznika spokojnie po plecach między łopatkami.
- Nie będę zła jak zechcesz… się wycofać. - szepnęła nagle, opierając policzek o czubek jego głowy - Nie przejmuj się, zrozumiem. Dość… na głowie ter…

- Nie psuj fajnej sceny, ok, mała? - fuknął z udawaną irytacją - Prędzej mi na czole drąg wyrośnie, niż “się wycofam”, się. Pff!

Odetchnął ciężko. Odsunął się na odległość ramion, trzymając - ściskając wręcz - ją swoimi dłońmi za jej łokcie. Lekko nią potrząsał, kiedy mówił z przejęciem.

- Nie daj się zabić. Nie ty. Rozumiesz? Masz wrócić. Chcesz regulaminów, rozkazów? To jest rozkaz. Masz wrócić.

- Tak jest, sir - Kane z ulgą odnotowała, że głos jej nie zadrżał. Patrzyła w dół, obserwując jego twarz jakby chciała zapamiętać każdy detal. Podniosła dłoń i choć tym razem nie miała na niej bandaża, potarła wierzchem wygolony policzek. Albo się jej wydawało, albo coś w kącikach oczu mu się szkliło.
-Wrócę - dodała łagodniej, marszcząc czoło - Ale. Jedna rzecz mi tu nie pasuje, żołnierzu - udała że się zastanawia. Zastój nie trwał długo, bo w następnej sekundzie chwyciła go za przód munduru i pchnęła na ścianę. W następnej chwili podniosła ciężar za chabety, jednocześnie wbijając kolano między męskie uda, aż znalazł się twarzą trochę ponad jej własną twarzą. Wtedy też się wyszczerzyła.
- Teraz możesz nazywać mnie “mała” - wbrew powadze sytuacji parsknęła, skacząc oczami po jego oczach, ustach, znowu oczach. Na koniec pochyliła się żeby uniemożliwić mu odpowiedź własnymi wargami. Całowała mocno, żarliwie. Jakby żegnali się i witali jednocześnie.

Bez wahania podchwycił “rodzaj” pocałunku. Oddawał go i brał zarazem łapczywie, nie chcąc się oderwać, jak śmiertelnie spragniony któremu zaoferowano wodę. Dotykał ją za dłonie, ramiona, barki. Trzymał za policzki. W końcu jednak języki zaczęły drętwieć. Pozostał ciężki oddech i oparcie czoła o czoło. Dotyk nosa o nos.

- Jeśli nie wrócisz, to znajdę cię i wygrzebię choćby spod budynku, gołymi rękoma. Rozumiesz?

- Masz to przeżyć, Jake- odbiła piłkę, przymykając powieki i ciesząc chwilą wspólnego spokoju - Cokolwiek się nie stanie, masz to przeżyć. Ja sobie poradzę, mam Commando… a raczej Commando mnie ma. Poradzimy… ale chcę mieć do czego wracać. Do kogo. Rozumiesz?

Przełknął. Pokiwał głową z determinacją, powstrzymując emocje. Złapał ją znowu za policzki i spojrzał na nią twardszym wzrokiem.

- Utrzymam fort. Dla ciebie. A jak mi go rozwalą, to wygrzebię się z gruzów i zbuduję nowy.

Kane postawiła oficera z powrotem na ziemi. Poprawiła mu mundur, z troską przeczesała mu włosy i pocałowała w czoło.
- Bo rau thap cam wystarczy - mruknęła całkiem pogodnie.

Przez chwilę nie zajarzył. Potem udał zdziwienie.

- Wołowina? Wolę klasyczną chińską, z dużą słodką cebulą i fasolą zieloną. Ale któż śmiałby odmówić pięknej pani?

Spojrzał na czarnobrązowe ślady od smaru, jakie zostawił na kombinezonie Sarah, i na smugi jakie zostawił jej na twarzy.

- Cholera, przepraszam. Utytłałem cię.

Dziewczyna wzruszyła ramionami.
- Barwy wojenne, nie przejmuj się. Naprawisz jak wrócimy, adres znasz. Gdzie są ręczniki wiesz - machnęła ręką, łokciem drugiej opierając się o ścianę ponad głową oficera. Nachyliła kark, gładząc go po policzku
- Jest ok, chodź tutaj - opuściła ramię, przyciskając go do siebie. Przełknęła ślinę - Jeszcze chwilę, póki jeszcze czas.

Znów się przytulili - tym razem na spokojnie. Przestrach i niepokój minęły. Płomienne deklaracje odnalazły swe ujście… i lustrzane odbicia. Łapczywa namiętność się nasyciła. Pozostała tylko oksytocyna. Niechęć do przerwania tego kontaktu.

Nie wszyscy i nie zawsze chcieli odwracać monetę emocji. Po prostu woleli patrzeć na awers, na stronę spokoju, ciepła… miłości. Wiedzieli jednak, że zaraz trzeba będzie znów działać. Zmierzyć się z tą drugą, ciemną stroną. Gniew. Chłód. Nienawiść. Ale jeszcze nie teraz. Jeszcze mieli parę minut.

- Dlaczego cholery jeszcze nie wymyśliły jakiegoś podwójnego kokpitu do mecha? - mruknął z irytacją.

Dziewczyna uśmiechnęła się pod nosem, rzucając mu wymowne spojrzenie.
- Wątpię abym dała radę się skupić gdybyś mi siedział obok. Rozpraszanie uwagi, zamiast skupienia na celu i przeciwniku - tryknęła go czołem w skroń - Ale… muszę spytać. - westchnęła robiąc poważną minę - Jesteś jednym z tych gości którzy trzymali mój plakat nad pryczą? - ledwo zadała pytanie, zaraz zrobiła się czerwona jak burak.

Zerknął na nią od dołu z ukosa. Kącik ust zadrgał mu w tym jego cwaniackim uśmiechu.

- Nie, a ty mój?

Zmrużyła oczy, marszcząc brwi gdzieś na środku czoła w parodii powagi.
- A dałeś mi… - zrobiła minimalną przerwę - ... do powieszenia? Nad łóżkiem.

- Jak wrócimy, to nie będziesz potrzebowała plakatów. - mruknął. Po chwili jednak zbystrzał i spojrzał na nią wprost - Chcesz zdjęcie do Commando?

- Twoje? - zamrugała i zamaskowała śmiech kaszlem, odchylając głowę trochę w bok. - A w mundurze czy bez? - dodała, wracając na poprzednią pozycję i doszeptała - Jak coś… Doe ma dużo miejsca w kokpicie. Jeśli jarają cię mechy… plus niebezpieczeństwo nagłej, paskudnej śmierci -ledwo utrzymała powagę.

Zmrużył oczy i przygryzł dolną wargę.

- Niegrzeczna dziewczynka. Lubię. - zachichotał - Do tej pory nudesów nie robiłem. Mam zwykłe… i... - zastanowił się i wpadł na coś - Jeszcze jedno. Stare. Sentymentalne. Będzie dla ciebie. Żeby…

- PIĘĆ MINUT DO ZRZUTU. STANOWISKA BOJOWE! - zagrzmiały szczekaczki głosem Barnesa.

- Już czas. Dokopać im trzeba, chodźmy.

Minutę później, kiedy wsiadała już do mecha, w dłoni ściskała starą, pomarszczoną fotografię. Przedstawiała Jake’a, siedzącego na jakiejś skale. Wieczór albo świt. Na ramieniu torba, na oczach lustrzanki, na nogach solidne spodnie i trapery. O ramię oparty kostur. W tle krajobraz iście górzysty, ale zarazem morski, wyspiarski. Vergennes? Nie powiedział jej, nie zdążył.

Zrobi to po powrocie, musiał. Wiedziała że mu nie podaruje. Tym razem nie odpuści i o ile czegoś koncertowo nie spieprzy…

-Nie spierdol tego - upomniała sama siebie, przyklejając fotografię do bocznego panelu kontrolnego i uśmiechnęła się do płaskiego obrazka.

Minutę później już wyskakiwała na twardą ziemię. Barnes zdesantował lancę około dwóch kilometrów od miejsca docelowego: Fortu i przylegających do nich lotniska i wioski przypominającej roboczą dzielnicę dla osób potrzebnych do utrzymania dwóch pierwszych punktów w gotowości.

Z oddali dobiegł głośny ryk syren alarmowych, gdy ruszali przed siebie trzęsąc ziemią przy każdym kroku metalowych kolosów. W eterze szły rozkazy i informacje na temat sytuacji. Wykryto ich, prócz widocznych zabezpieczeń gdzieś poukrywano wieżyczki typu pop-up.

- Nie spierdol tego - zaciskając zęby Sarah skierowała Commando prosto na elektrownię na obrzeżach osiedla. Przy niej biegł Hadrian w Spiderze, od strony fortu wieżyczka PPC otworzyła ogień, posyłając w ich kierunku sztuczne pioruny, ale mechy były zwinne, przynajmniej te ich. Rakiety wpadły na teren elektrowni, wybuchy wprowadziły zamieszanie i dokonały pierwszych zniszczeń. Mechy wpadły za płot zaraz za rakietami, już Kane przymierzała się do namierzenia generatorów, gdy nagle cała okolicą wstrząsnęła potężna eksplozja która zachwiała ich maszynami.

- Cholera! - dziewczyna zaklęła, utrzymując Commando w pionie, choć fala uderzeniowa zachwiała nią porządnie. Wraz z falą przyszedł kurz, osiadając w powietrzu przez co musieli zdać się na czujniki, ale z drugiej strony wróg też ich nie widział. Przez pierwsze sekundy nerwowego słuchania wiadomości Jake’a i pozostałych aż w końcu mogła odetchnąć: wszyscy żyli, musieli dokończyć robotę.

Salwa rakiet zakończyła żywot generatorów. W okolicznej osadzie i na lotnisku naraz zrobiło się ciemno. Fort jednak miał własne zasilanie i wciąz pruł w ich kierunku z wieżyczek.
Pruła też w Minutemen cała masa drobnicy, ale też całkiem spore oraz szkodliwe machiny. Jedną z nich był J.Edgar i to jego zaatakowała Walkiria, kolejnymi porcjami rakiet i kul, aż wreszcie padł, odciążając Manula i Kriegera.

W szarej mgle najłatwiej szło namierzyć te większe cele, Kruger sam się napatoczył, albo ona prawie na niego wpadła. Wykończyły go z Doe, a jego koniec wywołał u policjantki ponurą satysfakcję.

Zmieniła się ona w zimną wściekłość zaraz potem, bo na scenie pojawił się… jej dawny Kruger. Zmienił się od chwili gdy widziała go ostatnio: załatano go, dodano nowe działka i przemalowano w te obrzydliwe, pustynne wzory przypominające plemienne, a profanujące wspomnienie czym był w Newport. Czym była Sarah zanim przeklęta wojna nie rzuciła jej na te przeklęte odludzie. Zaciskając szczęki i sycząc wściekle skoczyła w kierunku skradzionej własności, używanej nie do ochrony ale siania terroru. Każdy zadany mu cios, każdy pocisk orający pancerz był jak okład na niemogącą się zabliźnić ranę. Dopiero gdy mech przestał się ruszać, bardziej przypominając bezwładną kupę złomu, niż cokolwiek użytkowego, złość ustąpiła. Wokół walka powoli zamierała. Znów coś porządnie wybuchło, Spencer nadawał informacje o tym, by wróg się poddał… i zrobił to.

Za trzecim razem, gdy w odwodzie miał już jedynie śmierć.

Liczyli na miłosierdzie, zlitowanie.

Jakże srogo się zawiedli...
 
__________________
Po makale

Ostatnio edytowane przez Micas : 10-03-2021 o 18:38. Powód: korekta
Makao jest offline  
Stary 10-03-2021, 20:13   #44
 
Stalowy's Avatar
 
Reputacja: 1 Stalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputację
Czy wiesz co robisz?

Tak.

Julian z zapałem wzmocnionym kofeiną i niedawnym zwycięstwem pomagał przy zakładaniu ablatywnych płyt na własnego mecha.

Chrzest bojowy za nim. Pierwsza prawdziwa bitwa za sterami potężnej wojennej machiny. Zwycięstwo upajało jak wino, a w głowie nawet nie pozostała myśl o wrogach którzy padli pod ogniem jego Warhammera. Choć to było zaledwie kilka minut, Jackson czuł jakby maszyna była jak jego stary samochód. Niezawodny, wygodny i wierny.

Patrząc na dziury w strukturze mecha zastanawiał się czy nadchodzące starcie będzie cięższe. Może nie? Będą mieli element zaskoczenia.

Skupienie na tym co nadchodziło przyszło mu łatwiej niż sądził, ale tylko dlatego że miał co robić. Gdyby siedział i odpoczywał myślami od razu odleciałby do Vergennes, do ojca i dziadków.

Co z nimi się stanie? Czy ich ewakuują? Czy zginą?

Nie mieli żadnych wieści, a po raporcie jaka armia zaatakowała Ziarno, było jasne że Leopard nawet ze zdesantowaną całą lancą nie da rady rozstrzelać tylu dropshipów i to jeszcze z obstawą.

Czas znów leciał zbyt szybko. Kiedy ogłoszono alarm bojowy pobiegł za stery Warhammera, władował się do kokpitu i przeprowadził procedurę startową.

Czy wiesz co robisz?

Tak, wiem.

Scenariusz ataku na bazę Workmenów mielił w myślach już tyle razy...

Teraz zdradzieckich najemników miała czekać odpłata za to co zrobili w Ziarnach.

******************************************

Dwa kilometry.
Tyle dzieliło ich od głównej bazy Workmenów. Nad fortem na maszcie powiewała brudna szmata którą nazywali swoim sztandarem.

[media]http://www.youtube.com/watch?v=fMfJjB4mszs[/media]

Tak jak poprzednio walka zaczęła się nagle. Wymiana ognia na dalekim dystansie.
Bieg.
Skrócenie dystansu.
Ostrzał przeciwnika z pełnego arsenału.

Czy wiesz co robisz?

Tak, wiem!

Julian ładował ile mógł z PPCów, najpierw w baszty fortu, a potem w mechy które zaczęły wyłazić z jego wnętrza. Dig King padł pod solidną salwą rakietową dopaloną kolejnymi wiązkami cząstek. Karabiny maszynowe pruły ile wlezie omiatając bojowników i ciężarówki. Eksplozje wstrząsały całą okolicą kiedy drużyna wysadzała co wrażliwsze cele wzburzając chmurę kurzu przesłaniającą większą część pola bitwy.

W końcu jednak Workmeni się ogarnęli na tyle by posłać wszystkie swoje mechy naprzeciw Minutemenom. W pole widzenia Manula pierwszy wpadł Kruger... ten sam którego zniszczył w dzień fundacji swoim DMem. Nie chcąc przegrzać maszyny odpalił w niego cały arsenał lżejszej broni, ale to wystarczyło by wyklepany mech poszedł w diabły.

Zaraz potem odwrócił maszynę i skosił dwie wieżyczki z laserem i z miotaczem ognia które wyskoczyły ze swoich kryjówek, by ostrzelać Vermontczyków. Ta chwila odwrócenia uwagi wystarczyła by jedna z wrogich maszyn zbliżyła się do Warhammera.

DM.

Wyklepany, połatany, ale sprawny wypadł z chmury zamachując się kulą i kruszarką kamieni. Julian zadziałał instynktownie. Warhammer podobnie do szermierza zrobił długi krok w przód i pchnął lufą PPCa prosto w kokpit maszyny wyburzeniowej. Nieprzystosowana do takiego użycia lufa się skrzywiła, ale prawie zerwała całą osłonę kokpitu. DM zachwiał się, ale zdołał wielką piłą do kruczenia chwycić i uszkodzić drugiego PPCa.
W tym klinczu Julian odpalił cały lekki arsenał poza rakietami. Było to dość by rozpruć tors DMa i przebić się przez jego strukturę. Chwile potem eksplozja amunicji i napędu sprawiła że dawny mech Juliana padł na ziemię wstrząsając ją. Warhammer zaraz potem odwrócił się w poszukiwaniu następnych celów, ale walka zaczęła dogasać.

Czy wiesz co robisz?

Tak.

Julian jeszcze nie wiedział że za moment los wystawi go na kolejną próbę, prawdopodobnie najcięższą w ciągu jego dotychczasowego życia.




 

Ostatnio edytowane przez Stalowy : 10-03-2021 o 20:16.
Stalowy jest offline  
Stary 12-03-2021, 14:08   #45
 
Arvelus's Avatar
 
Reputacja: 1 Arvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputację
Victor źle znosił wszystko co się działo.
Nie użalał się nad sobą. Nie złorzeczył. Nie płakał.
Gdy miał czas wolny zamykał się w swojej kabinie.
Gdy był zajęty skupiał się tylko na tym.

“Trzymam się twardo” - tak sobie powtarzał butelkując całą tą dewastację której był świadkiem.
“Po męsku” - udając głupca samemu przed sobą, bo doskonale wiedział (i nawet widział u siebie) jak źle psychika znosi coś takiego… ale nie potrafił inaczej.

Był jak marmurowy posąg… kruszący się w proch, klejony na gówno i ślinę. Musiał trzymać się prosto, bo jak tylko spróbuje się ruszyć, jak sobie pozwoli się pochylić to wszystko pójdzie w diabły. Za pierwszym odłamkiem poleci tysiąc innych i już się nie pozbiera. Nie mógł tego ryzykować. Nie chciał tego ryzykować. Inni sobie radzili. Więc on też musiał…

~ * ~


All system nominal

I nagle było po wszystkim… walka się skończyła. Wygrali.
- Co się stało? - zapytał sam siebie drżącym głosem, nie wiedząc, że nadał to do wszystkich.
Przez chwilę się hiperwentylował nim odpowiednimi ćwiczeniami nie uspokoił oddechu.
Jak przebiegło to starcie? Uruchomił sensorykę Maraudera, bo nie wiedział w jakim są stanie. Wygrali? Marauder był cały… reszta minutemenów też.

Wygrali.

Spuścił ręce ze sterów próbując zrozumieć. Próbując pojąć… jakim cudem teleportował się w czasie i przestrzeni… z początku walki… tutaj. Przecież… nie mógł AŻ TAK się sypać.

Nie mógł być aż tak SŁABY…

- Nie ważne - zbagatelizował sprawę, nadając swojemuu tonowi wszystkie resztki godności i siły jakie udało mu się wykrzesać.

- Wygraliśmy - i tylko to się mogło teraz liczyć.
 

Ostatnio edytowane przez Arvelus : 12-03-2021 o 14:12.
Arvelus jest offline  
Stary 13-03-2021, 21:14   #46
 
Azrael1022's Avatar
 
Reputacja: 1 Azrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputację
Lightninga pilotowało się doskonale. Mimo sędziwego wieku, wielokrotnych łatań pancerza oraz napraw silnika sprawował się jak nowy. Iroshizuku z przyjemnością wsłuchiwała się w szum pracującego silnika. A to, jak samolot reagował na stery było wprost miodem na jej serce. Pilot zrobiła przelot nad zabudowaniami bazy wroga, przekazując dane z radaru, kamery i IFF do Leoparda. -Mac, prześlij na cito dane mechom - poprosiła oficera łącznikowego. Z tego co widziała, lanca szykowała się do ataku i przydałoby się wsparcie w postaci eliminacji wieżyczek strażniczych, które miały zamontowane groźne lasery. Iroshizuku Przesunęła przełącznik aktywacji uzbrojenia oraz laserowe podświetlanie celu. Na wyświetlaczu wielofunkcyjnym pojawiły się informacje

MASTER ARM ON
MASTER LASER ON

Włączyła też tryb ataku celów naziemnych, na ekranie uzbrojenia błysnął skrót A-G. Broń gaussa była gotowa do użycia i nie wymagała poprawek, zaś zamocowane na skrzydłach lasery Iroshizuku sparowała, aby podczas ataku trafiały ten sam cel. Aby podnieść precyzję ostrzału, włączyła zasobnik celowniczy TGP, po czym aktywowała kamery ze stanu uśpienia. Ustawiła Lightninga tak, że leciał w poprzek linii ataku lancy, obniżyła pułap do 600 stóp, zmniejszyła prędkość do 450 węzłów i pochyliła nos maszyny o trzydzieści stopni. Na HUDzie pojawiło się kółko celownicze oraz pierścień odległości. -Rozpoczynam ostrzał - nadała pilot na kanale, po czym skupiła się na celu. Radarowy odbiornik ostrzegawczy zawył, gdy wrogie systemy przeciwlotnicze zaczęły namierzać samolot. W powietrzu dało się zobaczyć czerwone wiązki laserów i pióropusze dymu z wystrzelonych rakiet. System obronny Lightninga zareagował natychmiast wyrzucając flary mylące pociski naprowadzane, jednak jeden z laserów uderzył w pancerz na lewym skrzydle. Iroshizuku skupiła się na celu. Gdy pod kółkiem celowniczym pojawiła się pozioma kreska, oznaczająca wejście w skuteczny zasięg, nacisnęła spust. Wieżyczka z ciężkim laserem stopiła się od skumulowanych uderzeń niszczących wiązek.

Podczas kolejnego przelotu Iroshizuku zniszczyła zagrażającą jej baterię rakiet SAM, a potem zajęła się pozostałymi wieżyczkami z laserami. Bez precyzyjnych systemów namierzania, wrogowie nie byli w stanie trafić szybkiego Lightninga. Mieli też inne zmartwienia w postaci lancy mechów, która jak walec zmiotła wszystko co miała na drodze.
 
Azrael1022 jest offline  
Stary 14-03-2021, 10:29   #47
 
Lynx Lynx's Avatar
 
Reputacja: 1 Lynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputację
- Mówi Hadrian Spencer z New Minutemen Republiki Nowego Vermontu. Zdradziliście i zaatakowaliście nas, dlatego ogłaszam co następuje. Każdy kto nie złoży broni i nie podda się siłom republiki zostanie uznany terrorystę i w ten sposób będzie traktowany, a każdy kto użyje pomyślunku otrzyma pełnię praw jenieckich. Koniec przekazu.

Pierwsze wezwanie i brak odpowiedzi. Walka trwała, a zdolności nabyte wraz z implantem sprawiała iż spisywał się w niej świetnie.

- Poddajcie się, a ocalicie życie. Walczcie, a wszyscy zginiecie. Jeńcom gwarantuje bezpieczeństwo. Reszcie zaś los pisany zdrajcom i terrorystom.

Drugie wezwanie i co? Wróg wygłosił swój własny przekaz, by nie poddawać się mordercom. Komu? To nie Minutmeni dokonali rzezi jaka odbyła się w NewPort. To nie oni są MORDERCAMI!!!

-[i]Ostatnia szansa. Każdy kto się podda ma gwarancje pełni praw jenieckich. Reszta zostanie potraktowana jak na zdrajców i terrorystów przystało.[/]

Trzecie wezwanie i skapitulowali. Następne zdarzenia miały zweryfikować kto tu jest mordercą.
Wspólne dzieło na docu.

+++

We wnętrzu fortu przebrzmiewały ostatnie, wtórne eksplozje. Powoli rozpalały się ogniska przyszłych pożarów, kopcące niemiłosiernie od trawionych farb, gum i tworzyw sztucznych. Dołączały do tumanów piachu i pyłu wzbitych w niebo przez nie jedną, a trzy potężne detonacje, plus sporo wybuchów rakiet. Elektrownia płonęła jak pochodnia, podobnie jak wraki mechów, wieżyczek i pojazdów oraz niektóre budynki.

Mechy Minutemanów wyszły z tego z grubsza obronną ręką - żaden pancerz nie został zerwany w całości, acz ubytków było sporo. Leopard nie odniósł żadnych nowych uszkodzeń, Lightning wciąż fruwał. Podczas gdy szczątki bodajże aż trzynastu workmechów zaścielały ulice osiedli i plac fortu. Szkoda tylko, że aż dziewięć z nich to były ich dawne maszyny z Newport. Niepowetowana strata - również emocjonalna i sentymentalna.

Kapitulacja. Dopiero za trzecim wezwaniem i po eliminacji wszystkich poważnych środków walki, ale jednak. Workmeni byli skłonni rzucić broń, ale starali się wynegocjować jakieś warunki dla siebie i swoich. Niektórzy, jak McKinley, byli chętni do załatwienia sprawy - i pociągnięcia jej dalej, być może na całą kompanię najemną, w tym tych jej członków wciąż walczących w Ziarnach i na Pograniczu. Innym… niekoniecznie mogło to być w smak. Wszak po coś te bomby pod Leoparda podpięli.

Wiadomo było jedno. Wygrali tę bitwę.

Głos Juliana na drużynowej krótkofali był wyprany z emocji ale dał o sobie znać jego krótki biurowy staż.
- Wbili nóż w plecy swojego zleceniodawcy, zajęli jego dobra, brali udział w mordowaniu ludności cywilnej i prawdopodobnie dokonali niewiadomo ilu pomniejszych aktów zdrady przed wojną. My właśnie rozbiliśmy ich główną kwaterę i mamy dość bomb by zrównać ich cały dobytek z ziemią a potem zapędzić ludzi do obozów i wykorzystać jako tanią siłę roboczą do odbudowy skutków ich działań. - zimno wymienił wszystkie argumenty po ich stronie - McKinley zapytaj co kładą na swojej stronie szali? DLACZEGO New Vermont miałoby im znów zaufać? Spraw by zdali sobie sprawę w jak czarnej dupie są i że jeżeli się nie postarają to zdechną w niej oni, ich bliscy i reszta Workmenów. Spraw by zrozumieli cenę braku litości wobec bezbronnych. - Julian wycedził ostatnie słowa już z wyraźną goryczą, po chwili milczenia dodał - Jestem za tym by przyjąć kapitulację. Niech się jednak najpierw spocą jak się w życiu nie spocili.

Nie miał zamiaru być takim chujem jak najemnicy, lecz po ich działaniach wiedział że szanują tylko siłę więc trzeba było używać języka silnej pozycji.

Honor rodu jest bardzo ważny i Had nie zamierzał pozwolić go pohańbić. W końcu to on obiecał bezpieczeństwo każdemu kto złoży broń. Więc zaczął swoim wyćwiczonym politycznym głosem.
- Póki co proponuje wstrzymać się z decyzjami i wziąć się do roboty. Każmy im sie zebrać na pustej przestrzeni tam też niech zrzucaja cały swój szpej na kupę. Zorganizujmy tam też punkt medyczny. Spróbuję znaleźć kogoś wysokiego stopniem, który przetrwał bitwę, by zorganizował drużyny do gaszenia pożarów i szukania rannych. Manul, Walkiria będą obstawiać ten punkt zbiórki. Krieger, Beton, wejdźcie do fortu i każcie każdemu się stawić na zbiórce, potem obstawiajcie dalej obiekt. Itan-sha wypatruj czy nie zbliża się jakaś odsiecz dla wroga. McKinley spróbuj połączyć się z przyjaznymi siłami i zobacz czy jest tu wstanie ktoś dotrzeć zabezpieczyć teren. Na pytania o warunki kapitulacji mówcie, że będą je prowadzic z komisją, a póki co mamy burdel do ogarnięcia. Na koniec proponuję tak. Jeśli ktoś będzie do nas w stanie dotrzeć i zabezpieczyć okolice pozostawmy im jeńców i ich los, jeśli nie to proponuję puścić ich wszystkich wolno. Niech sobie idą dokądkolwiek chcą ale pozbywamy ich tylko całego szpeju i zbombardujemy umocnienia, by nie mogli wykorzystywać dłużej tego miejsca. Ograniczmy już zabijanie na dziś. Ktoś ma jakieś obiekcje, czy zastrzeżenia, albo inne pomysły?

- Nie będzie żadnej jebanej kapitulacji - eter zatrzeszczał i wypluł z siebie suchy, ponury głos Doe. Zrobiła przerwę, w tle dał się słyszeć dźwięk odpalanej zapalniczki, a po chwili długie sapnięcie, zapewne dymem. - Spencer sklej pochwę, to nie pierdolona korpobaza. Twoja rodzinka i reszta politycznych kurew już wystarczająco napierdoliła bez sensu. Czaję że żyłeś w bańce i chuj się znasz na życiu. Jakie, kurwa, puszczenie wolno? - nastąpiła krótka przerwa i syk zaraz po niej - Puścimy te ścierwa a uznają nas za słabe pizdy i tylko wyśmieją. Pierwsze co zrobią po oddaleniu to nawrót do swoich po nową broń, jatka zacznie się od nowa. Wjadą nam w dupę na drugie podejście i trzecie i piętnaste póki nie zdechną. Oni nie rozumieją litości, dla nich to słabość. Słabi nie są warci szacunku, jestesmy dla nich jak śmieci. To było widać w Newport. Czy człowiek wziąłby trzyletnie dziecko za nogi i walił jego łbem w ścianę tak długo aż z tego łba zostanie mokry wór z kawałkami kości? Właśnie takich ludzi tu mamy. Wieprze przy korycie szczują nas na siebie od lat, więc oni nam nie odpuszczą. Chcecie jebanych dowodów? Spójrzcie sobie raz jeszcze na autostradę i korowód wraków z trupami dookoła. Byliście w Newport, na ulicach. Pewnie nie ty, Had, ale większość była. W całym, kurwa, kraju jest to samo. Rzeź - wycedziła lodowato.

-Ich na nas, pierdole górnolotne bzdury. Sram na miłosierdzie, sami pozbawili się statusu ludzi, ich sprawa i nie nasz problem. Nasz problem to zakończenie tej wojny z dupy, a nie zakończymy jej jak będziemy oddawać wrogowi żołnierzy, może ich do chuja jeszcze zaszczepmy i dajmy prowiant na drogę. Albo od razu połóżmy na glebie lub jeszcze lepiej! Zapierdolmy tych których oni jeszcze nie zapierdolili. Ułatwimy im robotę, nie spocą się bidulki. Damy też zarobić dziwkom żerującym na wojnie, zbijającym interesiki - głos z Craba wydawał się wibrować od wściekłości i niesmaku.
-Pierdolę “nie będziemy jak oni”, ‘’to niehumanitarne’. Te żałosne ssanie ma na celu jedynie uciszenie waszego prywatnego sumienia, Bakłażanie. Nic więcej - Beton poruszył się, stając bokiem do fortu. Pilot szukał chyba czegoś na niebie - Nie wmawiaj sobie że jest inaczej. Ten pierdolnik trzeba zrównać z ziemią, zaorać i posypać solą. Jako jasny znak: koniec dymania nas. Ale... - zrobiła intencjonalną przerwę nim podjęła - Jako przestrogę. Srają na pokój, ich szacunek można sobie wsadzić w dupę. Mają się bać. Każdy pozostały przy życiu skurwiel stojący przeciwko społeczeństwu Amerigo. Mają się bać, bo tylko strach powstrzyma ich przed rzeczami jakie odjebali tu, albo w Vermont. Widziałeś kiedyś kobietę w ósmym miesiącu ciąży rozprutą żywcem, z płodem wyciągniętym na asfalt i rozdeptanym butami brudasów z Pogranicza? - zrobiła przerwę na odpalenie nowego papierosa - Żyła jeszcze kiedy ją znaleźliśmy. Nas zabolało. Teraz niech ich zaboli, niech to poczują i ogarną że dzień dziecka się skończył. Koniec pobłażania, odnoszenia do lewackich wartości. Jeszcze do ciężkiej pizdy zaproponujcie malowanie kredą na chodniku jako sprzeciw wobec przemocy. Wchodzisz między wrony to kraczesz na tę samą melodię… nie mam zamiaru uganiać się za tymi cwelami w tej wojence do usranej śmierci. Nie będzie kapitulacji. Po moim trupie. Nie mam zamiaru uganiać się za nimi do usranej śmierci i ciągnąć wojenki póki… nie, kurwa. Każdy zdolny nosić broń pod ścianę. Fort rozjebać bo po coś macie te bomby pod latającą kabaryną. Kobiety i dzieci… a chuj, póki cywile można im dać szansę. To i tak więcej niż oni dali nam.

Tyrada Doe sprawiła żę Julian sam wyhamował z emocjami. Zwykle tak reagował gdy ktoś wykazywał skrajną postawę. Wziął głęboki oddech. Wypuścił powietrze.

- Had. Jane ma rację. To Pogranicze, nie Ziarna. Nie traktuj tych ludzi jak Vermontczyków. Jeżeli chcą żyć muszą się wykupić i to za srogą cenę, a my musimy ich zastraszyć. Będziesz się z nimi patyczkować - wbiją ci nóż w plecy. Tam gdzie rządzą siła i strach, tylko siłą i strachem można kogoś zmusić do posłuszeństwa - odetchnął znów - Pozbawiając ich zasobów osłabiamy wroga i wzmacniamy siebie. Jeżeli pozyskamy od nich dane wywiadowcze może uda się w końcu wyłapać agentów sabotujących nasze wojska w ziarnach. Ani piraci ani bandyci by się tego nie podjęli - nie mieli dostatecznych kontaktów z Nowym Vermontem by coś takiego przeprowadzić.

Kane dopiero kiedy Julian skończył mówić zorientowała się że z całej siły zaciska dłonie na drążkach sterowniczych Commando. Odwróciła głowę w stronę sznura wraków otoczonego ciałami z których większość nie miała na sobie mundurów.
- Połowa… - zaczęła i prawie od razu odchrzaknęła - Połowa epitetów też by starczyła. Powiedzmy że wyciągniemy od nich te dane, co dalej? Egzekucja? Złapmy ich i przetransportujemy gdzieś na tyły. Prowizoryczne więzienie, sprawiedliwy sąd… i - zacięła się nagle, słysząc w głowie głos pułkownika Kane’a. Odetchnęła bardzo powoli.
- Zajmiemy się cywilami, po ludzku Może oni są potworami, ale my nie musimy. Obawiam się że co do reszty… pani Doe ma rację. Nie ma opcji aby ich puścić, nie po tym wszystkim.
- Highborn - odezwała się na kanale pilot myśliwca - Może ograniczysz wydawanie rozkazów osobom wyższym stopniem? Rozumiem, dwie misje bojowe, które nie skończyły się MEDEVAC-iem, euforia po bitwie i tak dalej, ale to dopiero początek twojej kariery.
- A co do obecnych tu wrogów, to mają bezwarunkowo skapitulować, złożyć całą broń, w tym osobistą, nawet noże i scyzoryki, oraz paski od spodni. To tak na wszelki wypadek, jakby komuś się zamarzyła ucieczka. Kiepsko się biega, jak trzeba jedną ręką trzymać portki. Postaram się wzlecieć wyżej i nadać komunikat do Rangersów, niech się tu kopną i ogarną jeńców i dadzą im szansę na sprawiedliwy sąd polowy. A jak się z nikim nie połączę… trzeba będzie zrobić sąd polowy tutaj. Jak będą grzeczni, to może nawet polecę do najbliższej bazy i zdam relację z tego co się tutaj działo.


-Dla mnie bomba, pierdolmy się z nimi jak matka z łobuzem. Dopierdolmy pogranicznikom jeszcze użeranie z bydłem. Zależy nam na danych, paru się zostawi im do przesłuchania. - Doe zarechotała ze swojego mecha, zapalając kolejnego papierosa -Sama im ten sąd ogarnę, a wy chyba macie jakieś rodziny czy inne historie gdzieś na wyspie. Tyle było o to sapania, teraz nikomu się nie spieszy patrzeć jaką część rodzinki może skompresować w wiadrze - zaśmiała się dość ponuro, włączając łupankę relaksacyjną - Kończymy to pierdololo, Bakłażan ma magiczny guzik. Chyba że tam usnąłeś, Bakłażanie. Potem sobie zwalisz pod te zwycięstwo. - skończyła kwaśno, roznosząc niesmak po eterze.

- Tu Itan-sha, 77 batalion OPL. CZy ktoś mnie słyszy? Powtarzam, tu Itan-sha, wzywam wojska Rangersów. Czy ktoś mnie słyszy? - Iroshizuku nadała na długich falach, sprawdzając, czy komunikat do kogoś dotrze. Jeżeli nie, trzeba będzie obrać kurs na najbliższą jednostkę.

- Nikt nas nie usłyszy oprócz ewentualnych nieprzyjaciół w okolicy. - wtrącił się Steven Barnes, główny inżynier Leoparda, a obecnie jego pilot - Magnetyzm planety nie pozwoli na tak daleki przekaz radiowy. Przypominam, że jesteśmy setki, tysiące kilometrów od Ziaren. To środek Bariery, panie i panowie. Wiem, mieliśmy komfortowy lot.

Zmilczał na chwilę.

- Cokolwiek chcemy zrobić, zrobimy to teraz. Ja jestem za tym co Beton mówi. Miałem kumpli w Newport. Na pochybel skurwysynom.

- Większością bestialskich mordów zajmowali się Bandyci, nie ci najemnicy. - radio przemówiło gniewnym głosem McKinleya - Po to kurwa wymyślono sztalagi, by tam jeńców pakować. I jak wywiad chce, to obrabiać. Od Bakłażana do Czyngis Chanki: może jeszcze chcesz im usypać piramidę z ich czerepów? Zaorać fort, tak, rozbroić tak, zszabrować co się da tak. Jak ktoś będzie stawiał opór albo jest wyżej postawiony to odstrzelić albo zabrać ze sobą na spytki. Ja pierdolę. Dobrze, że cywilów nie chcecie za stodołą strzelać i na waleta rozbierać, Einsatzgruppen na miarę waszych możliwości, kurwa…

Chyba się zdenerwował.

W kokpicie Craba Jane uśmiechnęła się pod nosem.
- Piramida? - rzuciła pytanie i parsknęła zaraz potem, nie dając czasu na odpowiedź - Czaję że są różne fetysze, a my teoretycznie jesteśmy robolami, ale kurwa szanujmy się - głos kobiety stał się wyraźniejszy, ściszyła muzykę.
-[i] Jeden wór, Bakłażanie. Bliźniacza taktyka. Wszyscy do wora, a wór do jeziora. Będziesz się z nimi cackał to przypierdol sobie od razu kajet grubości czachy Neymana i wpisuj każdą pierdoloną ofiarę którą zamęczą te kurwy i ich koledzy. I koledzy ich kolegów.
 

Ostatnio edytowane przez Lynx Lynx : 14-03-2021 o 10:33.
Lynx Lynx jest offline  
Stary 14-03-2021, 10:44   #48
 
Lynx Lynx's Avatar
 
Reputacja: 1 Lynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputację
Ciąg dalszy.
- Nie jesteśmy jednostką wojskową. - odpowiedział zimnym tonem po dłuższej chwili, jakby ostrożnie wszystko sobie ważył - Ja nie przyłożę do tego ręki. Jestem przeciw.

- Aye, głosujmy. - mruknął Barnes - To uczciwe, i nasz Vermont demokracją stoi. Jestem za. No, dziewczyny, chłopaki? Bez krępacji.

Na kanale rozbrzmiały głosy techników, inżynierów i strzelców. Większość była “za”. Dodawali też “za Newport”... albo “za Vergennes” i “niech mają, co chcieli”. Jak się pościelesz, tak się wyśpisz. Będziesz pić piwo, które sobie uwarzysz. Pytanie… co z MechWarriors? Krieger milczał. Ponaglony stwierdził mrukliwie, że “on sobie zapali”. Ci, którzy ogarniali temat wiedzieli - miał nawrót PTSD.

A reszta?

Ojciec wiedział, pomyślał Julian, a pytanie “czy wiesz co robisz?” które mu zadał przez telefon rozbrzmiało w głosie.

- Jak mówi porucznik. Zostawić ich z niczym na tym Pustkowiu. Kto ważny na przesłuchanie. - głos Manula był głuchy, pomimo że pragnął zemsty nie był w stanie się wyrzec zasad które mu wpojono.
Zdał też sobie sprawę że zostawiając ich tutaj zmuszą ich do walki o przetrwanie zanim nadejdzie dla nich pomoc. To wymagało materiałów i zasobów, których zostaną pozbawieni. Jednak teraz był czas głosowania i Julian nie zdobył się na to by wszcząć dyskusję jeszcze raz.

Kane czuła jak robi się jej zimno, a w ustach nagle zasycha. Siedziała sztywno wewnątrz Commando i wyłamywała nerwowo palce. Każdy zasługiwał na sprawiedliwy sąd. Słyszała też inny głos sączący jad przez ucho do serca.
- Poruczniku McKinley - odezwała się wreszcie walcząc aby głos nie zdradził strachu - Czy istnieje realna szansa na zamknięcie pojmanych jednostek pod nadzorem póki nie pojawią się siły sprzymierzone, aby zabezpieczyć teren?

- Ja odpowiem na to pytanie. - McKinley już brał oddech do odpowiedzi, ale Barnes był szybszy - Mamy około trzydziestu ton dodatkowego udźwigu. Po zrzuceniu bomb, znaczy się. Do ładowni zapakujemy sporo ludzi… jeśli będziemy ich tam wsadzać jak sardynki. Ale nie wszystkich. I nikt tu nie przyleci, nie słuchałaś mnie? To parę tysi od Ziaren. A co do obozu… ta, mieliśmy obozy dla pustynnych brudasów w miastach, i patrz jak się to skończyło. Nasz rząd, nasze wojsko i nasza policja nie ogarnęły własnej kuwety, a co mówiąc o jakichśtam obozach.

Zmilczał na chwilę.

- Bez urazy, pani policjant.

- Barnes, jest wojna. Nasi dostali plaskacza. Będą widzieć w tym sens i wygospodarują odpowiednie środki aby ogarnąć sztalag. Znaczy się, obóz jeniecki-

Barnes znów się wciął.

- Ty siebie słyszysz, chłopie? Rangersi dostają w pizdę od brudasów jak tania portowa dziwka od marynarzy, a ty mi pierdolisz o tym, że oni czy zielonogórscy chłopcy byliby w stanie ogarnąć coś więcej niż krok marszowy na defiladzie dla krawatów i betoniarzy.

- Nie pierdol, Barnes. To nie żołnierka, tylko mordowanie ludzi. To, co proponujecie.

-Itan-sha do McKinley’a - pilot przeszła na kanał wewnętrzny, chcąc połączyć się bezpośrednio z podporucznikiem. -Masz zamiar zostawić wrogów odpowiedzialnych za ataki terrorystyczne, aktywne wspieranie terroryzmu, spiskowanie przeciwko obronności kraju, zatajanie informacji dotyczących bezpieczeństwa oraz niewywiązanie się z kontraktu na ochronę? Przypomnę, mamy wojnę i jesteśmy żołnierzami. Jak ich nie zabijemy to nie ochronimy przed nimi innych.

- Znam protokół, Itan-sha. - odpowiedział jej na wewnętrznym - Nie mamy dość miejsca by ich wszystkich załadować. Nikt nie przyjedzie tu ogarnąć, bo za daleko. Albo ich zostawiamy na waleta, albo mordujemy.
- Mordujemy? Morduje się cywili na ulicy. Na polu walki masz wrogów, a wrogowie to nie ludzie, to gówno, które się usuwa, żeby pozwolić żyć innym. Bo to nie pustynia, odległość czy przestrzeń kosmiczna chronią ludność przed okrucieństwami wojny, tylko tacy ludzie jak my. I lepiej trzymajmy jednolity front, bo pozostali zaczynają się bawić w demokrację.
- Cywilów też chcesz wyciąć? W końcu pośrednio wspierają terrorystów. Pasowałoby to do modus operandi twoich krajan, co nie, Draconisjanko? - puszczały mu nerwy, sądząc po jadzie w głosie.
Iroshizuku wyłączyła na moment radio, aby nie odpowiedzieć tym samym tonem. U Draconisjan okazywanie emocji było postrzegane jako słabość.

- Skończ z byciem pizdą, Bakłażanie bo się zaraz porzygam na szybę. Widać że siedzisz pochwą w bezpiecznym kurwidołku i chuja widziałeś od wczoraj - w głosie Jane zaczynał dźwięczeć coraz potężniejszy wkurw - Nikogo ci nie zajebali, co? Żadnej żałoby od Dnia Fundacji, cioto, nie nosisz. Wtedy byś inaczej śpiewał, bo nie chodzi o człowieczeństwo, ale o twoje parchate sumienie. Ma być czyste i lśniące jak psie jaja. Ogarnij, kurwa, że stoimy i pierdolimy głupoty, a tymczasem tamci maja czas w forcie na co chcą. Widzisz ich tu? Ja też nie. Na ich miej-

- Spierdalaj, Doe. Wycierasz sobie…

- Sklej kurwa pizdę i słuchaj - teraz to ona mu przerwała - To już nie bezpieczne pierdololo ze szkółki harcerzyków. Byłam tam, na placu pod monumentem. Mogłabym ci powiedzieć co tam się odpierdalało, ale byś nie mógł potem spać. Ogarnij jedno: przynieśli swoje zasady do naszego domu.. na chuj ja to kurwa tłumaczę jak debilowi - pokręciła głową, choć oficerek nie mógł tego widzieć. Popatrzyła na kokpit i zapaliwszy nowego fajka, zaczęła majstrować przy przyciskach - Wypuścisz ich to wrócą. Do waszych domów, do domów waszych bliskich i zrobią to co zrobili parę dni temu. Pierdoli mnie twoje sumienie, czy sumienie kogokolwiek stąd. Chcesz im budowac obozy? Drugie mityczne Aush…

- Wiem, że cię to pierdoli, Doe. - wciął się lodowatym tonem oficer - Nie tłumacz się. Ja oddałem swój głos.

- O ile lubię dobre barowe kłótnie z takim swojskim wpierdolem - skomentował to Barnes - To weźcie się dzieciaki ogarnijcie. To nie dyskusja szkolna nad interpretacją Wojen o Sukcesję. Głosujcie, robimy robotę i spieprzamy stąd, bo jeszcze zwalą się ich koledzy i trzeba będzie więcej dziur łatać, co mnie opóźni od otwarcia browara. Dacie sobie po ryju i buzi po powrocie do bazy. Mogę nawet pomóc. Beton, jesteś za?

- Ja go trzymam i kopię w mordę, a ty mu dajesz buzi i obciągasz? - po eterze poszedł wesoły rechot blondynki z Craba - Wiedziałam że jesteście pedały.

- Jestem za - do rozmowy dołączyła ponownie Kane, mówiąc sucho i bez życia patrząc przez szybę na trupy dookoła. Chrząknęła krótko - Przykro mi, ale nie możemy pozwolić aby… - zacięła się. Kaszlnięcie później wznowiła - Barnes ma rację. Już raz zawiedliśmy społeczeństwo dane nam pod opiekę. To się nie może powtórzyć.

- Czyli w kwestii eliminacji wroga mamy jasność? Nie pozwalamy przeciwnikom żyć i zabijać dłużej. - Iroshizuku potwierdziła swoją wcześniejszą opinię.

- Na to wygląda. - rzucił lekko Barnes - Dobra… jak to przeprowadzamy?

- Przede wszystkim kończymy sie z nimi pierdolić. - po swojej stronie Doe przymknęła oczy z nieukrywaną satysfakcją - Jebnijcie bombami w fort i budynki mogące posłużyć dodalszego zbrojnego działania przeciwko nam. Potem zbieracie skautki i wypierdalacie kawałek, a ja kończę cieciowanie. Po wszystkim dam cynę to się w pół drogi złapiemy. - chciała dodać coś jeszcze, lecz naraz stężała z dopalonym kiepem przyklejonym do wargi. Uniosła oczy, spoglądając na chmury.
- Nie może zostać nieposprzątane, ale to nie wasz problem. - zmieniła ton na dziwnie poważny -Jestem za. Rzućcie komunikat po głośnikach aby wszyscy zebrali się w jednym miejscu. Pójdzie szybciej i szybciej wrócimy do domu.

- I co niby… - Sarah miała żołądek pod samym gardłem, ale złość pozwalała trzymać się w kupie - Co niby ma w tym komunikacie iść?

- Wszyscy mają zebrać się na głównym placu. Niezwłocznie. - powiedziała Iroshizuku.

- Dokładnie - Jane wzruszyła ramionami, sięgając po nowego fajka - Żeby nie zaczęli się bawić w spierdalanie i szybko poszło walniemy tekstem że zostają pod nadzorem jednego Mecha póki nie przybędzie armia która ich przejmie… nawijajcie co trzeba. Byle było spokojnie i sprawnie. Nie będą też węszyć tam gdzie węszyć nie powinni. Proste.

- Mamy ich… jak zwierzęta… - Kane zaczęła, jednak nie dokończyła.

- Nie “my” - Doe się wcięła, pykając powoli kiepa i stukając palcami o deskę rozdzielczą - Was tu nie będzie…

- Bzdura. Ja i załoga jesteśmy w tym. Mamy robotę do zrobienia. Nie porzuca się kolegów przy trudnej pracy, Beton. Poza tym, bez urazy, ale lasery zetną parę osób, a reszta spierdoli. Tu potrzeba rakiet. - za to w jej słowa wciął się Barnes, w tle McKinley coś już gadał - Jeśli chcesz, Jake, to jebniemy ci gaśnicą w potylicę i obudzisz się w łóżeczku w lazarecie, cały i zdrów. Może nawet nie będziesz pamiętał...

Brwi Jane zniknęły pod krawędzią czarnej czapki. Zamrugała, skrzywiła się i naraz wybuchnęła głośnym, szczerym rechotem. Trwał on dobre pół minuty, nim nie uspokoiła zwieraczy.
- Jak macie pewność, że nikt z was się potem nie wyhuśta z traumy to ok. Będzie szybciej - dokończyła ciesząc się, że stary majster nie widzi jej miny.

- Barnes, oznaczę główny plac wiązką lasera. Na rozkaz odpalisz rakiety. Przyjąłeś? - pilot zapytała inżyniera.

- Aye aye, fly girl. - przyjął inżynier.

Julian słuchał tego wszystkiego milcząc. Był zdumiony jak bardzo miał trzeźwe myśli. Wiedział że jedynymi argumentami jakie mogły dotrzeć do rozemocjonowanych ludzi były argumenty korzyści… ale nawet one nie przemówiły do nich.
Tyle gniewu…
Nie miał zamiaru się staczać jak reszta. Dziwne. Jeszcze kilka godzin wcześniej bezlitosne koszenie uzbrojonej hałastry go cieszyło. Wtedy miał też jasny cel - obronić Middlebury. Tutaj przybył by niszczyć. Odbudowa i reorganizacja pochłoną tyle siły i zasobów wroga, że zanim wróci do gry pewnie wojna będzie już przesądzona. Nie mówiąc o tym że nie bez powodu fort był potężnie umocniony - bandyci gdy tylko dostrzegali słabszą grupę grabili ich. Dzikusy bez chwili zastanowienia by zerwały pakt gdyby mogły natychmiast się wzbogacić.
On to rozumiał i widział jako coś oczywistego… reszta… nie.
Teraz… czuł zażenowanie i obrzydzenie z jaką łatwością i zapałem niektórzy brali się za wyrównanie rachunków. Przez radio mógł tylko słyszeć głosy a u niektórych nie było żadnej nuty… zawahania czy zastanowienia. Czuł się też zdradzony przez Jane. Obiecała postarać się nie stawiać go przed chujowym wyborem, a przy pierwszej okazji rzuciła pochodnię na beczkę prochu jaką były gotujące się wewnątrz załogantów Leoparda emocje.

- Pamiętajcie by zrobić dobrego zooma na plac. Wszyscy. - rzucił bez emocji - Miejcie odwagę spojrzeć na to na co się zdecydowaliście. Tamci mieli gdy mordowali naszych. Zapamiętajcie dobrze tą chwilę i twarze tych ludzi. Mam nadzieję że będziecie mieli też dość odwagi by kiedyś o tym opowiedzieć swoim rodzinom i przyjaciołom z podniesionym czołem. Ja będę, a wy?

- Jeśli okazalibyśmy litość moglibyśmy zapoczątkować precedens mogący przyspieszyć koniec tej wojny. Dalibyśmy wyraźny znak ich ludziom, że nie muszą walczyć. Mieliby z tyłu głowy zawsze myśl iż mogą rzucić to wszystko w cholerę i szukać szczęścia u nas. Postanowiliśmy za to ich wybić jak zwierzęta i udowodnić im że mają rację nazywając nas mordercami i ciemiężycielami. Zjednoczyła ich nienawiść do nas, a my ich tylko w niej utwierdzimy. Ta wojna będzie trwać i trwać, ale jeśli jest taka wola ludu to chwała demokracji. Chwała ochlokracji jako najwyższemu stadium demokracji! Teraz pozwólcie, że na czas tej hmmm… operacji zbrojnej popilnuje tyłów.- z tymi słowami odwrócił się rozpoczął wspinaczkę na pobliskie wzgórze. NIe chciał patrzeć na to co ma się stać.

Victor słuchał całej dyskusji nieobecny.
- Jesteś tchórzem - rzucił w końcu sam do siebie, bo chciał mówić. Chciał wiele rzeczy powiedzieć, wiele argumentów przedstawić...ale gdy raz otworzył pysk nie był w stanie wydać z siebie żadnych męskich dźwięków. Więc milczał i pozwolił głosowaniu odbyć się bez jego udziału... i przerażała go świadomość jakiego wyboru by dokonał gdyby ktoś go do niego zmusił. Którykolwiek by to nie był.

- Barnes, oznaczam cel laserem. Przesyłam ci namiary CCIP. Potwierdź, że masz widok na plac w systemie celowniczym - gdy wszyscy zebrali się na placu, Iroshizuku rozpoczęła procedurę eliminacji.
+++

Dziedzic fortuny Spencerów stał odwrócony plecami nie chcąc patrzeć na to co ma się stać. Moduł rozrywkowy zainstalowany w Spiderze miał w założeniach umilać czas na długich misjach zwiadowczych. Teraz jednak miał zagłuszyć muzyką wszystko co dochodziłoby do niego zewnątrz. Bolała go głowa, a raczej bolało go wszystko. Był zmęczony fizycznie jak i psychicznie. Implant, który miał w głowie pozwolił mu przetrwać bitwę, a nawet na coś się przydać się. Nie pomagał jednak zebrać myśli. Może gdyby nie to mógłby lepiej złożyć wezwanie do kapitulacji i oszczędzić ofiar bitwy. Może też wtedy byłby w stanie przemówić do rozsądku innym i nie dopuścić do rzezi. Julius on gdzieś tu mógł być, a jak nie to gdzieś na froncie. Jakby wiedział, że może zachować głowę poddając się. Może, by wrócił do rodziny, a teraz? Teraz dojcie do radykalizacji działań, a wojna przerodzi się w totalną. Już nie będzie opcji, by w racjonalny sposób załagodzić konflikt. Teraz pozostaje tylko życie, albo śmierć.
 
Lynx Lynx jest offline  
Stary 14-03-2021, 14:20   #49
 
Micas's Avatar
 
Reputacja: 1 Micas ma wyłączoną reputację
Post

Ludzie, którzy zebrali się na głównym skrzyżowaniu podgrodzia liczyli na zmiłowanie. Niektórzy na wolność, inni węszyli okazję, jeszcze inni być może chcieli kontynuować walkę po partyzancku.

Przeliczyli się.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=zzmbdh5q-ic[/MEDIA]

Rozbroili się, zdali sprzęt na kupę. Czekali "grzecznie", acz z pewnym przestrachem. Na dwie sekundy przed otwarciem ognia ktoś z nich krzyknął by uciekali. Co bystrzejsi zaczęli to robić. Reszta... niekoniecznie, pogrążona w szoku. Nic to. Ku nim właśnie mknęły strumienie cząstek, fotonów i rakiet. Leopard i Crab przemówili. Szybko, brutalnie i morderczo rozwiązując problem. Mało kto uciekł, mało kto był ranny. Stos broni palnej, laserowej, amunicji i granatów też wybuchł, tylko dopełniając egzekucji.

Przez krótki czas zapadła głucha cisza, przerywana tylko pękającym "popcornem" rozgrzanej amunicji w magazynkach i ładownicach, oraz grzmot kroków Craba, głębokie "zmmm" jego laserów. Ktoś na pewno zdołał zwiać. Może parę osób na kilkaset czy tysiąc. Ktoś na pewno nie przyszedł. Ale nie było już czasu się za nimi uganiać, szukać ich.

Na sensoryce Leoparda i Lightninga pojawiły się wyraźne sygnały. Szybko zbliżające się, ignorujące topografię terenu, niezidentyfikowane. Zresztą, nie było potrzeby ich identyfikacji. Nieprzyjacielskie lotnictwo. Mieli więc mało czasu.

Mieli tylko czas na jeszcze jedną salwę. Więc poleciała, tym razem złożona z sześćdziesięciu rakiet, poparta mnóstwem laserów i pepeców – tym razem pełna, z całej lancy, ku zabudowaniom fortu oraz lotniska. Potężne wtórne detonacje oznaczały wybuchy amunicji i paliw, rumor i srogie tumany zaś walenie się budynków w gruzy. Zaraz potem Leopard przysiadł i przyjął na swój pokład lancę. Poderwał się w samą porę. Na horyzoncie widać już było klucz myśliwców i jedną znaczną sylwetkę. Komputery identyfikowały je jako ciężkie myśliwce szturmowe (atmosferyczne/konwencjonalne) typu Meteor i desantowiec bojowy typu DroST (DropShip Tank). Zdecydowanie zbyt wiele aby nadkruszony Leopard i jeden Lightning sobie z nimi poradzili.

Kolejne pół godziny większość ekipy spędziła w czymś rodzaju bezsilnego strachu. Pozostali walczyli o życie ich wszystkich. Tylny laser LTN i rufowa wieżyczka dropshipa pracowały bezustannie, mażąc niebo promieniami koloru czerwieni i głębokiego błękitu. Większość znajdowała swój cel w postaci pancerza DroSTa – równie twardego, co u Leoparda. W odpowiedzi mknęły rakiety SRM, lasery, pociski z autodział. LTN cudem uniknął uszkodzeń, ale nim udało się zmusić przeciwnika do odpuszczenia, cała rufa Leoparda była popruta z pancerza, struktura była lekko naruszona (i dzięki Marsowi & Bellonie tylko tyle, bo jedna seria z AC/10 i ich desantowiec runąłby ku ziemi jako stalowa trumna).

Następne godziny spędzali tak, jak przedtem – reperując mechy. Inż. Barnes, chcąc ukrócić jakiekolwiek rozmowy, komentarze albo walenie sobie nawzajem po ryjach, zagnał wszystkich do roboty. Szkieletowa obsada mostka, reszta automatyczne dłuta i chwytaki, spawarki, klucze, mierniki i całą masę innych narzędzi do łap i jazda do łatania wewnętrznych uszkodzeń Leoparda, potem do cerowania pancerzy mechów (tam, gdzie struktura była nienaruszona). I tak, w pocie i znoju, zeszła im bitewna adrenalina oraz gniew, zastąpione zmęczeniem i poczuciem, że coś się robi. Choćby przez chwilę.

Zbliżali się do bazy. Myśliwiec już był w Leopardzie, a sam dropship zbliżał się powoli do lądowiska, lekko kopcąc z naruszonego dupska i gubiąc za sobą setki iskier. Może i byli nadwątleni, przemęczeni, wciąż odczuwający skutki ran z dnia zamachów. Może ich maszyny były poprute, o naruszonych strukturach, a zasobniki ich broni rakietowej opustoszałe. Może poróżnili się co do losu ludzi z bazy i dokonali wojennej zbrodni...

...ale przetrwali.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=721FFwWbsH4[/MEDIA]

Więcej, własnoręcznie powstrzymali katastrofę jaka wisiała nad Middlebury jak miecz Damoklesa, a następnie poszli o trzy kroki dalej i zadali krytyczny cios prosto w serce jednej z grup demolujących im sadyby. Wyglądało na to, że pomysł nowych Minutemen miał jak najbardziej sens.

Machina lotnicza ciężko osiadła na pasie startowym, krzesząc snopy iskier. Na szczęście koła wysunęły się bez problemów i w porę, nie było katastrofy. Ale nad Leopardem (oraz w mniejszym stopniu nad Marauderem i Warhammerem, a w najmniejszym nad pozostałymi maszynami) trzeba było spędzić mnóstwo czasu i wysiłku, aby były znów w pełni sprawne. Barnes szacował dwa dni na naprawy. Nie było mowy o dalszych misjach ani o szkoleniach praktycznych przez ten czas. Do momentu odzyskania gotowości bojowej, MechWarriors, strzelcy Leoparda i pilotka AeroSpace mieli wolne. A raczej „wolne”, gdyż Ishida przyjął ich wspólny raport (oraz rozmówił się z nimi na osobności) oraz zarządził, że już nazajutrz po badaniach lekarskich mieli kontynuować wykłady i ćwiczenia. Rankiem trzeciego dnia punkt o ósmej miała być druga odprawa kampanijna i wybór następnych misji po zapoznaniu się z sytuacją strategiczną.

Od Ishidy dostali też wstępny raport z Vergennes. Miasto i wyspa (a raczej wyspy, bo położone na południu wyspa i miejscowość Windsor też padły) zostały podbite przez piractwo. Straty pośród obrońców były znaczne – wielu żołnierzy z 1st Capitol RCT ewakuowanych z Newport oraz cały 14th Volunteer Militia District Vergennes („batalion” raptem liczący kilkudziesięciu ludzi – ale wszyscy KIA...). Dzięki poświęceniu tych oddziałów udało się samolotami bądź łodziami ewakuować znaczną część uchodźców i wyspiarzy... w tym większą część rodzin i przyjaciół Minutemanów. Organizowano właśnie przetransportowanie ich do Montpelier. Mieli trafić do bazy; Ishida zdecydował, że lepiej wpłynie to na psujące się morale MechWarriors. Natomiast porażką było "niedopilnowanie" znacznej części politycznych i biznesowych VIPów, którzy byli najwyraźniej głównym celem piratów - zostali pochwyceni przez nieprzyjaciela.

Przez następne dwa dni mieli sporo pracy. Doszło nawet do poważnej sprzeczki pomiędzy „naiwniaczkami” a „rzeźnikami” w mesie. Oprócz tego były też złe wieści z południowej linii frontu – Border Patrol zostało sromotnie pobite. Vermontczycy cofali się na drugą (trzecią?) linię obrony, do Hartford. Portowe miasto Bennington padło, drugi batalion Rangersów otrzymał koszmarne straty osobowe i materialne (w zamian zadając równie bolesne). Większości cywilów udało się jednak zbiec z miasta, które obecnie było systematycznie plądrowane przez Bandytów. Z zaplecza zaś dochodziły frustrujące informacje o bezkarnych podpaleniach, sabotażach i atakach powietrznych na interior. Były też lepsze wieści. Wojskom z Middlebury i Fort Ticonderoga udało się ewakuować większość uchodźców z Newport oraz część kapitolskiego RCT oraz odeprzeć kilka rajdów/ataków w stronę Middlebury. Front tamże wydawał się być chwilowo stabilny.

Te dwa dni minęły równie szybko, jak poprzednie. Nie było wytchnienia dla strudzonych. Wkrótce wojenne machiny znów były gotowe siać zniszczenie w obronie republiki. W samą porę. Nowa odprawa dobitnie pokazała, że ta wojna dopiero się zaczynała, a Minutemen byli potrzebni w dziesięciu miejscach naraz.
 
__________________
Dorosłość to ściema dla dzieci.

Ostatnio edytowane przez Micas : 17-03-2021 o 09:22. Powód: Korekta językowa.
Micas jest offline  
Stary 17-03-2021, 22:05   #50
 
Makao's Avatar
 
Reputacja: 1 Makao ma wspaniałą reputacjęMakao ma wspaniałą reputacjęMakao ma wspaniałą reputacjęMakao ma wspaniałą reputacjęMakao ma wspaniałą reputacjęMakao ma wspaniałą reputacjęMakao ma wspaniałą reputacjęMakao ma wspaniałą reputacjęMakao ma wspaniałą reputacjęMakao ma wspaniałą reputacjęMakao ma wspaniałą reputację
Koniec misji. Wyczekiwany powrót do domu. Zwycięstwo o smaku popiołu. Raz… po tym, co wydarzyło się w bazie Workmenów. Dwa, bo dostali komunikat, że bitwa o Vergennes się zakończyła. Oczywiście w jedyny możliwy sposób. Ale dużo też szczęścia w nieszczęściu. Wielu udało się ewakuować, uciec. Wielu żołnierzy, policjantów i ochotników oddało swe życie, by to umożliwić.

Jak na przykład Jack Kane, który objął dowództwo nad 14 baonem ochotniczym. To było potwierdzone info. Naoczni świadkowie mówili o tym, że Kane został dosłownie odparowany ogniem laserowym w trakcie ciągłej nawałnicy wrogów.

W innych miejscach niewiele lepiej. Podobno Bennington padło. Rangersi bronili się ile mogli, ale zostali wykrwawieni, ponieśli (i zadali) poważne straty. Wycofywali się teraz na drugą (trzecią?) linię obrony, do Hartford. Pośród nich nie było Williama. Na liście strat widniał jako MIA. Nigdzie nie mogła też znaleźć informacji o swoim bratanku, rzekomo odeskortowanym z Newport do Vergennes wraz z Jackiem.

Czyżby została… sama?

Na samym początku pojawiło się zaprzeczenie, przecież to nie miało sensu. Sarah stała w pokoju łączności, słuchając z przepisowo martwą miną każdej kolejnej informacji, aż nie potrafiła stwierdzić czy aby przypadkiem nie dostała czymś podczas walki i nie leży teraz pogrążona w śpiączce… bo śniła. Koszmarny sen z którego nie dało się obudzić. Wieść o ojcu ją sparaliżowała. Nie mogło go… nie być. Zawsze był - cień na rudym karku. Punkt stały na swój sposób gwarantujący stabilizację. A teraz go nie było.

Zniknął, już nie miała do kogo wracać. Nie było domu, nie było rodziny, bo jakakolwiek by nie była wciąż pozostawała rodziną. Czymś jak jednostka macierzysta. Kane uderzyła myśl, że od początku tej wojny krok po kroku traci wszystko. Sobą również przestawała “być” - chip w głowie, a może chodziło o coś kompletnie innego?

-Tak, sir. rozumiem - odpowiedziała głucho głosowi przekazującemu wieści. Był przed nią, a może rozmawiała przez telefon? Nie umiała powiedzieć. Widziała przed oczami dom, pochmurną twarz ojca. Wiecznie zirytowaną twarz brata tuż obok. Roześmianą buźkę jego dzieci z czego jedno już było martwe na pewno, tak jak ich matka.

W następnym przebłysku stała pośrodku korytarza, przed szeregiem drzwi do kwater pilotów. W kolejnym siedziała pod ścianą, gapiąc tępo w podłogę i brud na nogawce wojskowych spodni. Wyglądał jak krew, albo smar. Albo jedno i drugie. Gdzieś w tle mignęły jej sylwetki reszty Minutemen. Była też głowa oficera dyżurnego siedzącego na cieciówce. O dziwo ten nie był łysy, lecz piętno jego poprzednika wisiało w powietrzu kwaskowatym, cytrusowym zapachem. Sierżant przypatrywała się dyżurnemu, miała zapytać… o ważną rzecz, tylko było jej głupio. Podskórny lęk nie dał wywalić wprost, więc zamiast tego spytała pustym głosem.
-Gdzie. Neyman?

Scena byla surrealistyczna. Blask białych halogenów odbitych od lekko brudnych, przetykanych metalem i pomalowanych betonowych ścian okrajał kąt widzenia i mglił go, aniżeli wyostrzał. Jak otumaniona patrzyła przez przeszklone okienko kanciapy. W środku był człowiek.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=E_38h0A65pc[/MEDIA]

Jak kasjer na dworcu, patrzący na nią dziwnym wzrokiem. Nie, to był kasjer. Koszula Metro Newport. Profesjonalny uśmiech. Kasa. Krawat. Taki śledzik. Czarny.

Zamrugała.

- Bilet godzinny? Normalny, czy ulgowy? - uprzejmy, acz nieco oschły ton.

Zamrugała ponownie, marszcząc czoło i krzywiąc usta. Umykał jej sens, albo… już sama nie wiedziała.
- Ulgowy. Mam poniżej 26 lat - odpowiedziała patrząc w krawat jakby ten miał zaraz ożyć i odpowiedzieć.

Kasjer pokiwał głową i uśmiechnął się. Miał uśmiech rekina. Wziął nożyczki i odciął… kawałek krawatu. Końcówka śledzika pojawiła się w dłoni dziewczyny.

- Stacja docelowa im. Martina Neymana, trzecie drzwi od lewej. Proszę wsiadać, odjeżdżamy. - powiedział krawat.

Dziwne. Zazwyczaj krawaty nie mówią. A może… może to był jednak śledź? Taki pod krawatem.

- A pasy? - mruknęła z zaintrygowaniem. Istniała uniwersalna, stara jak świat prawda, że przed wyruszeniem w drogę należy zebrać drużynę, a przed ruszeniem z miejsca wypada zapiąć pasy.

- Nasze pociągi są bezpieczne. I nowe, a nawet nowoczesne! Wszak otworzyliśmy Metro Newport raptem dwa lata temu i dokonujemy regularnych przeglądów. - przemówił krawat miękkim głosem ryby. Albo ryba aksamitnym głosem krawatu. Tak czy inaczej, nie było czasu się nad tym zastanawiać. Pojazd ruszył.

Autonogi powiozły ją pod trzecie drzwi. Stacja imienia Martina Neymana. Widziała tam symbol. Prastary. Przedstawiał czarnego człowieka z dużą głową. Stał jak wieszak. W środku dziwne dźwięki.

- Hnnnng… - ktoś zastękał. Słyszała, jakby pies warczał do rury. Po co psy warczą w rurę? Ona swojego już wyprowadziła! Jego żona wyprowadzała go zawsze co rano. Tak się umawiali. Ona rano. On wieczorem.

Nacisnął klamkę i wszedł do środka.

- Czego? Zajęte. - głos dobiegający zza obronnego muru.

To nie był jej głos, tylko jakiegoś fagasa. Zdradzała go? Poczuł złość, wielkogłowy ludzik z drzwi śmiał się z niego szyderczo. Nawet własna żona go nie szanowała i dorabiała rogi tylko przeskoczył do jednostki… i jeszcze psa w to mieszali!
- Odpierdol się od Arniego, skurwielu! - ryknął wściekle, waląc pięścią w mur, ale ten stał twardo, wzmagając jedynie złość i szyderczy rechot ufoludka. Dlatego zmienił taktykę i cofnął się, biorąc rozpęd, a gdy ruszył wystawił i usztywnił prawe ramię i bark.

Wrota twierdzy puściły przed naprędce skleconym taranem. Przydawała się ta wiedza o machinach oblężniczych. Królewski zamek padł. W środku pozostał jeno jedyny człek, sam jego władca, gospodarz, król, siedzący na tronie z bieli i beżu. Płaszcz z gronostajów, jedwabne rajtuzy i czapka z fantazyjnym kutasem. W dłoni trzymał rozłożyste berło w kolorze drewna i czerwieni, a w drugiej jabłko z bieli. Oto Łysy Pan na kasztelu człowieka z dużą głową.

- Biada! Któż nawiedza mą zubożałą twierdzę, cóż za bandyta ciśnie me w me jestestwo i mą prywatę.

Najeźdźca w pełnej zbroi wyciągnął opancerzoną dłoń, celując prosto w sam środek piersi władcy.
- Kres twój nadszedł, o tyranie, dziatw stręczycielu i biednych kacie! - padło oskarżenie, dwa kroki zmniejszyły odległość. - Dość rządów Łysego Pana, zhańbiłeś swe imię i ród, z boskiego pomazańca stałeś się jedynie puchem marnym. Czas waszmości posprzątać! - przy ostatnim ręce w pancernych rękawicach wystrzeliły ku gronostajom i atłasom.

Łysy Pan nie był w ciemno bity. Zastawił się na sztorc dzierżonym berłem. Jego potęga była tak silna, że przyciągnęła jego do siebie. Przytuliła się do niego twarzą. A potem jakby trzask. Dziwny chrobot, może. Nie, nie! Wiedziała. Jej dziecko miało takie szklane kulki, lubiło nimi sypać, taki stukot. Dziecko, które miała z żoną.
Zaczęli tańczyć. Podobało mu się to, rzadko kiedy miał okazję tańczyć chodząc po suficie.

Zamrugał. Leżał na kozetce. Obok siedział dziwny człowiek. Jak ten z dużą głową, ale ten nie miał głowy, tylko wielką mandarynkę. Jadł właśnie niebieską kurtkę, odrywając od niej małe kawałki.
To dziwne. Jak można jeść nie mając twarzy.

- Heheh... - mlask - Pojebało cię?

Rzeczowe pytanie o niespotykanej dotąd głębi.

Od strony kozetki rozległo się zbolałe westchnienie.
- Zhańbiłeś się, nie masz twarzy. - wzrok padł na jedzoną kurtkę błękitnej barwy.

Zapadła cisza. Mandaryn spojrzał na nią spojrzeniem bez spojrzenia. Wszystko na nią patrzyło. Mówiła prawdę, do cholery, po co się na nią te wszystkie głosy, co nie mówią, gapiły?
Kojące dźwięki przerywały ciszę. Obierana kurtka. Mlaskanie, żucie. Zbolały chichot. Dziwne spojrzenia. One też miały dźwięk. Można było zasnąć.

- Kocham cię, wiesz? Ktoś ci to kiedyś w ogóle mówił? Jak tego nie spierdolisz, to… nie, nie spierdolisz tego, nie? Powiedz, że nie.

Kto to powiedział? Mandaryn jadł. Nie mówi się, gdy się je. To niekulturalne.

To mógł być Łysy Pan, albo ten ufok z wielką głową. Mogła też mówić pozostawiona na parapecie szklanka z ciemnego szkła. Oczywiście że spierdoli, zawsze wszystko spierdalała. Ale przecież żona mówiła czasem…
Potrząśnięcie głową nie zmieniła perspektywy. Nadal Mandaryn wcinał kurtkę, a echa dwóch słów wisiały w powietrzu ciężkim jak kontuzja przy kopnięciu przeciwnika. Gdzieś z oddali zaczęła grać muzyka, słowa same wyskoczyły z pamięci.
- Jabłko i grzech, tak musi być. Wojna i śmiech - zaraz po nich. Zieleń i brąz, płomień i dym. Żebrak i król w koronie - zaśpiewała, patrząc w sufit i kręcące się nad jej głową galaktyki i stalagmity.
- Bujaj się, nie masz szans - dodała poważnie, bo jednak wypadało zaoponować - Daruj sobie te “kochanie”, mam chłopaka. Jest… najlepszy. Mam jego zdjęcie… g-gdzieś i… - zamemlała pod nosem.

- Masz je w kieszeni. Sama je tam wsadziłam, kiedy pies robił obiad.

Po cholerę pies miał robić obiad. Zawsze jak robił, to okrajał porcje, bo sam wpierdalał za trzech. I gubił sierść do żarcia. Zgrzytała w zębach i kleiła się do języka. No ale dobra. Wyjęła tą fotografię. Przedstawiała. Hmm.

Kukiełkę. Pacynkę wypchaną szmatami. A może to był miś? Teddy bear. Lekko figlarny, niezmiennie stały uśmiech. Taki uśmiech, że mogła aktywować przez niego płacz, a tym płaczem zrobić rzekę na której popłynie kajakiem z misiem-kukiełką. Wielkie guziki zamiast oczu. Niebieskie, ale powinny być brązowe. Z oczu właśnie strzelały wielkie, niebieskie lasery. Jak ze szczypców kraba. Właśnie skierowały się na nią. Kukiełka ze zdjęcia popatrzyła na nią. Dziwne, lasery powinny być generalnie gorące, a nie chłodne, i nie powinny spod nich wypływać łzy.

No ale dobra, skoro tak koiły, to zasnęła. Miło bujało w kajaku na środku oceanu gwiazd. Obok siedział miś i na nią patrzył.


Pierwszy zawsze budzi się umysł. Ten element mózgu z tyłu, odpowiedzialny za rejestrowanie dziwnych dźwięków i gwałtowne wybudzanie. Tym razem zarejestrował ciepłe światło. Lampka. Z ociąganiem rozwarła powieki, czując ciepło i dziwny komfort dotyku, pomimo szorstkości koca. Była w swojej komnacie…

Jakiej znowu komnacie. To był pokój-mieszkanie w bazie Minutemanów. Leżała na swojej składanej pryczy. Na czole… zmacała je… miała zimny okład. Ręcznik kieszonkowy do wycierania pleców. I jakiś szum. Rozpoznała go.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=d4SUGM-a2_Y[/MEDIA]

Odgłosy krzątania. Z łazienki wyszedł… tak, to był on. Jake. Zobaczył ją, widział, że się obudziła. Przyjrzał jej się chwilę i wyraźnie odetchnął. Szedł do stolika, trzymając elektryczny czajnik pełen wody.

- Cześć. - wydusił z zaschniętego gardła - Chcesz herbaty?

Nastawił wodę.

-Cześć - zaburczała, uciekając spojrzeniem na ścianę i zamknęła oczy. Niestety sposób na ucieczkę z dzieciństwa nie działał kiedy było się dorosłym. Powstrzymała odruch narzucenia koca na głowę. Tak też nie da rady uciec. Od jego wzroku, od pytań i własnej słabości.
-Pan Ishida wspominał… o halucynacjach. Że mogą wystąpić. - przełknęła gorzką ślinę - Powinnam była się przygotować, ale… to było takie realne. Czy… - przerwała, wciągając ze świstem powietrze i popatrzyła na oficera - Zrobiłam komuś krzywdę? Nic ci nie jest? Ile minęło? G… gdzie i… poproszę.- skapitulowała, zamykając jednak oczy ponownie.

Szurnięcie krzesła. Szelest ubioru. Szum elektrycznego dogrzewacza. Cichy, powolny oddech Jake’a przez nos. Dlaczego tak… wchodziły te dźwięki? Jakby doświadczała ich pierwszy raz w życiu. Zdjął kompres, położył dłoń na jej czole. Uśmiechnął się. Najpierw blado, potem z rozbawieniem.

- Niestety. Te cyber-zabawki mają takie efekty uboczne jeśli… - odchrząknął - ...jest za dużo emocji, szczególnie negatywnych. Krzywdy nie zrobiłaś, ale Neyman chyba zaczyna myśleć, że go tu wszystkie baby nie lubią. - zachichotał, a potem wręcz zarechotał.

- Wbiłaś mu się do kibla i rzuciłaś na niego z łapami, a on ciebie… hahahaha, nie mogę…

Mało co nie spadł z krzesła, śmiejąc się do rozpuku, aż się popłakał.

- Powstrzymał cię… przepychaczem… gumą prosto w twarz…

- Nie rzuciłam się na niego, tylko na Łysego Pana, bezdusznego władcę rządzącego tą ziemią z wysokiego, porcelanowego tronu - Kane próbowała zachować powagę, ale kąciki ust jej skakały do góry. - Siedział tam z żoną która mnie zdradzała i wciągnęli w to psa… - spochmurniała - Poprzedni właściciel chipa miał psa i żonę. Umówili się, że jedno wychodzi z nim rano, drugie wieczorem - potrząsnęła głową - Dobrze… cieszę się. Bałam się że mu zrobiłam krzywdę… i to nie tak. Lubię Martina, po prostu… miałam spięcie pod czachą. - zakończyła kulawo.

Spoważniał nieco. Złapał ją za dłoń, lekko nimi uderzył parę razy o pryczę, akcentując słowa. Dodając otuchy.

- Nic się nie stało, to najważniejsze, ani tobie, ani nikomu innemu. Wzięli cię do lazaretu, wyregulowali te ustrojstwo. Jak się to całe gówno skończy, to ci je wyjmą. I tyle. Pan Ishida tylko mówi, żeby uważać na poziom stresu emocjonalnego.

Popatrzył na nią. Miała wrażenie, że gdzieś za oczami kłębi mu się sporo jego własnych, niekoniecznie jasnych i przyjemnych myśli - ale je tłumił.

- No to jestem.

Trzask. Bulgocząca woda - i szybko ustępujący ten bulgot. Zalał dwa kubki. Pomógł jej usiąść, trochę się jej jeszcze kręciło w głowie. Bolał też siniak gdzieś w okolicy nasady karku. A raczej nawet mały krwiak. Pomacała się. Tam robili nacięcia pod implant.

- Tak, macali cię tam w lazarecie. - zerknął - Ach. Piguła musiała źle wymierzyć strzykawką.

Podał jej kubek. Ze środka wraz z parą ulatniał się intensywny zapach imbiru.

- Dziękuję - powiedziała cicho Sarah, zaciągając się wonią. Przyjemną, jakby pobudzającą. Siedziała tak spoglądając w czerń kubka, a kubek… nie, nie patrzył na nią. Po prostu spoczywał w lekko drżących dłoniach.
- Pewnie specjalnie to zrobiła, widziałeś ją. Żebyśmy się do sufitu nie przykleili, albo… -wzruszyła ramionami, upijając odrobinę naparu. Westchnęła.
- Dobre, dziękuję. Skoro na razie wyregulowali czip to korzystajmy. Wal śmiało, mam ci oddać fotę, nie chcesz więcej mnie znać? Wracamy do stopy służbowej i kończymy - pokręciła głową na boki - Śmiało, póki… szukałam cię. Chciałam pogadać, ale na dyżurce nie siedział Martin tylko jakiś koleś. Było mi głupio o ciebie wypytywać, zaczęłam szukać Neymana i przyszło zwarcie. Nawet to spierdoliłam - prychnęła w kubek - Zadanie idź po prostej i niczego po drodze nie spierdol. Za skomplikowane, nie? Tak ze mną jest. Czego się tknę to spierdolę. Uprzedzam otwarcie i na wstępie. Żaden ze mnie bohater, zwykły krawężnik który miał farta. Zamiast ci pomóc i wesprzeć… spierdoliłam. Przepraszam.

Westchnął ciężko.

- Szczerze? Przez moment… tak. Nie chciałem cię znać. Przez myśli przebiegał mi istny kalejdoskop, wiesz? Tak, spierdoliłaś. Wszyscy spierdoliliśmy. To, co tam się wydarzyło… mogłem to powstrzymać. Może. Na pewno mogłem spróbować. Mogłem im, wam, kurwa powiedzieć, że Workmeni i Bandyci wcale nie dają sobie buzi buzi na tej pustyni. Nawet, jeśli tymczasowo są “razem”. Myślisz, że te plemienne dzikusy z dobroci serca pomogliby tym zdrajcom na środku *ich* pustyni, w otoczeniu dobytku w sam raz pod plądrowanie i z całą rzeszą ludzi w sam raz do klatek niewolników? Stosowna kara. A nie, kurwa… mordować. Jezu. Co myśmy zrobili. Głosowanie, liczenie głosów... rzeźnia. A potem nawet nie do rowu. A reszta się gapi na to i udaje, że jest dobrze, bo się na to nie godziła.

Wstrząsnął się w obrzydzeniu.

- Ale potem sobie pomyślałem… zostałem ci tylko ja. Tak, wiem. Sporo tych informacji przechodzi przeze mnie jako łącznika. Kim ja byłbym, jakbym cię teraz zostawił?

Popatrzył na nią jakoś tak… dziwnie.

- A kim byłabyś ty, jakbyś mnie teraz zostawiła? - zamknął oczy i odetchnął. Blady uśmiech błąkał się mu po twarzy - A, tam. Najwyżej będą koszmary przez resztę życia i pięć lat terapii u psychologa od spraw wojennych. Po to zarabiamy, co nie? W ogóle to słyszałaś, żeby nam coś płacili? Mam zaległy żołd.

Otworzył oczy i popatrzył na nią bardziej miękkim wzrokiem.

- Nie jesteśmy bohaterami, najwyraźniej. Widać to dobitnie. Ale jesteśmy ludźmi. Trzeba żyć dalej. O Johnny’ego, mojego zmiennika, się nie martw, trochę się tylko zdziwił…

Nie dokończył, przerwał mu głośny huk, z jakim trzymany jeszcze sekundę temu przez Kane kubek rozbił się na przeciwległej ścianie, zasypując podłogę i dwójkę ludzi okruchami tłuczonego fajansu wymieszanymi z kroplami pachnącego imbirowo wrzątku.
- Kim będę? - powtórzyła wracając ramieniem z powrotem na poprzednią pozycję. Siedziała sztywna, blada jak trup i odwzajemniła McKinleyowi spojrzenie z gatunku tych wściekłych. Wściekłość dobrze i szybko przykrywała rozpacz, prawie nie szło się połapać.
- Kimś kto ci wyświadczy przysługę… to o to chodzi, o litość - wycedziła zimno - Litujesz się, jak nad pieprzonym kundlem. Sierotą wojenną albo… litość to marna namiastka miłości, nieważne jak spierdolona nie jestem nie zasługuję na… twoją litość. Wsadź sobie ją w buty - syknęła, wzięła oddech i dodała spokojnie - Niech pan w takim razie nie marnuje swojego czasu podporuczniku. Wie pan gdzie są drzwi, dziękuję za pomoc, opiekę i herbatę. Kubek odkupię.

Patrzył na nią z mieszaniną emocji. Z początku zaskoczenie, że zareagowała taką agresją. A potem smutek, wstyd, coś więcej. Zamrugał parę razy. Wcale nie miał zamiaru się ruszać z miejsca. Oglądał sobie jej twarz, jakby chłonąc każdy jej szczegół. Ze dwa razy zbierał się, by coś powiedzieć. Wreszcie rzekł, o dziwo całkiem spokojnym tonem.

- A jak mam się nie litować nad kimś, kogo kocham?

- Nikt się nade mną nie lituje. Nie jest… nie jestem psem. Od tygodnia mnie znasz i… co ty mówisz, Jake? - jeśli to możliwe pobladła jeszcze bardziej. Może jednak dobrze słyszała na kozetce. Westchnęła i opuściła głowę - Dlaczego?

- Tak po prostu. - wysilił się na uśmiech - Rozmawiałem ostatnio z sercem, ale nie chciało mi wyjawić szczegółów. Taka skryta, władcza menda. Widzisz.

Kane otworzyła usta żeby powiedzieć jak mało szans ma cokolwiek, gdy pułkownik patrzy i wszystko widzi… a potem dotarło do niej, że przecież już go nie ma. Już nigdy więcej nie wtrąci się w jej życie, nie weźmie za kark i nie wrzuci na odpowiedni tor. Nie wyszydzi, nie zniszczy nadziei na… normalność. Bo nikt w rodzinie Kane nie mógł być tylko “normalny”.
- Nie wiem co robić, boję się. - przyznała swoim dłoniom, spoglądając jak mokre krople lądują na skórze przy nadgarstku - Co mam robić? Co powiedzieć?

- To akurat proste. Powiedz, to co czujesz. Spadek ciężaru gwarantowany. - znowu suchar.

Sarah milczała, a im dłużej milczała tym więcej mokrych kropli spadało po policzkach w dół i odrywało od brody żeby spaść na dłonie.
- Jest mi… pusto. Taka… pustka w samym środku oka cyklonu. Pustka - powtórzyła - Nie umiem jej opisać, tylko następstwa. Uczepienie się mojego kretyńskiego życia, znanych schematów. Brak chęci, a może możliwości zaakceptowania zmian. Bezsilność. Takie… pragnienie tego co znane, za dużo zmian. Przeszłość nie była zła, nie była dobra. Była znana, a teraz? Mogę wszystko, być kim chcę, a nie mam siły. Mogę zacząć wszystko od nowa, uniknąć błędów… ale jakich błędów? Co jest błędem, a co było nim tylko dla mojego ojca? Pustka - ściszyła głos, podwijając kolana i objęła je ramionami, chowając twarz w zagłębieniu między piersią a nogami - Takie przeznaczenie, pisano mi to. Wypełniać rozkazy, obowiązki… i te wszystkie inne bzdury. Mój obowiązek, na pierwszym miejscu. Co czuję? Mam wrażenie, że najmniejszy ruch jest trudny. Oczy dobrze wbić w ziemię. Zobojętnieć na… zmianę statutu. William i Mark… przybito im MIA. Ostatnia Kane. To ludobójca i tchórz. Pusty kubek. Skorupa. Wojna dopiero się zaczyna, co trafi się za tydzień, albo miesiąc? Tylko śmierć. Chciałam cię znaleźć. Wyciągnąć rękę i dotknąć twojej twarzy. Powiedzieć…

Przerwał jej, powolnym, ale pewnym ruchem łapiąc ją za jej dłonie. Położył je sobie na policzkach, zakrył i przytrzymał swoimi dłońmi.

- Powiedz. - mruknął.

Dziewczyna zazgrzytała zębami. Jak mogła kogokolwiek pocieszać, samej będąc pustą w środku.
-To nie ma sensu, ale jesteś… jedynym jasnym punktem w tym burdelu potocznie nazywanym moim życiem. Nie znikaj.- powiedziała głucho do swoich kolan -Proszę. Mimo że nie mam prawa prosić o cokolwiek.

- Możesz mnie prosić o co zechcesz. Wiem, że to wariactwo… ale w końcu żyjemy w wariackich czasach i wszyscy powariowaliśmy. Poza tym… chyba już ustaliliśmy, że nigdzie nie znikam. Będziesz dalej tłukła porcelanę, czy się w końcu poddajesz? Ja mam czas. - ostatnie słowa wypowiedział z uśmiechem rozbawienia.

-Przestaniesz się tak cieszyć jak sięgnę po porcelanę wielkogabarytową. O tej porze roku ponoć kible nisko latają, swojego kumpla Neymana spytaj - sierżant pociągnęła nosem. Potarła twarzą o kolana, ścierając większość wilgotnych zacieków i dopiero wtedy podniosła zaczerwienioną twarz o zapuchniętych oczach.
-O cokolwiek? Dobrze. Przenieś się do mnie, albo ja do ciebie. Pomieścimy się, nie mam… wielu rzeczy. Ishida raczej nic nie powie. Ma to gdzieś, póki… są efekty. Szkoleń, działań.

Rozpromienił się i po prostu pokiwał głową.

- Jasne. Możemy większość rzeczy trzymać u mnie, będzie tam magazyn. A tak, to siedzimy u ciebie. Skombinuje się materac. Będzie komfort. No, ale to nie dzisiaj.

Nacisnął parę razy mocniej ręką na pryczę.

- Weź się posuń.

- Mówi się przesuń. Nie posuń - odpowiedziała zrzędliwym tonem, ale prośbę wykonała. Ułożyła się na boku, plecy wciskając w ścianę. Przypadkiem, albo z dobroci serca, pomagała Jake’owi, ciągnąc go na łóżko za fraki. Żeby się nie zgubił po drodze. Delikatnie odepchnął jej ręce i zaczął się rozbierać. Na krzesło poleciała koszula od munduru, podkoszulek, nieśmiertelniki, wreszcie spodnie, ukazując chude, ale nawet wypracowane ciało; żylaste.

-Reszta zacznie gadać, wiesz o tym prawda? Niektóre komentarze nie… no z pewnością nie będą miłe - pociągając nosem sierżant patrzyła co robi, pomijając durny komentarz, że brakuje im muzyki do podobnych numerów. Ale i tak było na co patrzeć.

Zaczął się wpychać na pryczę i wygodnie sadowić, od razu odwracając do niej plecami i zakrywając kocem.
- To ich obrzucisz porcelaną. - zatrząsł się trochę, rozpychając - Spać. Środek nocy, mamy jeszcze parę godzin do porannej pobudki.

Nastała cisza, bezruch i pozornie senna atmosfera. Zrobiło się bezpiecznie, mniej samotnie. Mieli iść spać, wypocząć przed kolejnym dniem. Tylko sen jakoś nie chciał przyjść, nie gdy półmrok wyostrzał zmysły jakie teoretycznie powinny się odłączać aż do błogiej nieświadomości. Zamiast tego sierżant nazbyt wyraźnie odczuwała obecność drugiego człowieka, jego ciepło, odgłos oddechu i poruszenie sprężyn pryczy, albo koca tuż przed sobą. Albo zapach, nie dający się zignorować tuż przed nosem. Kapitulacja nie zajęła długo. Wpierw dziewczyna przeniosła ramię, przekładając je przez męskie żebra aby móc się docisnąć do jego pleców. Z czołem opartym o krótko wygoloną potylicę jak na złość raz po raz przypominała sobie psychodeliczne majaki z lazaretu i wcześniejsze rozmowy. Uśmiech, ciepło bijące od drugiego ciała. Dosłownie namacalne.
- Tamto zdjęcie - przeniosła głowę aby móc mu szeptać prosto do ucha, między słowami drażniąc skórę na szyi i płatek ucha wargami - To Vergennes?

- Nie. - mruknął - Windsor Island. Ta bardziej na południe. Mało zamieszkana, mniej znana. W sumie to nie wiem, dlaczego.

Mruknął znowu.

- Ktoś tu jest niegrzeczny. Spać nie daje.

Sarah pokręciła głową, ocierając policzkiem o policzek poniżej, aż znalazła właściwe ustawienie i tak znieruchomiała.
- Śpij, bronię ci?

- No… - stwierdził rzeczowo, gładząc ją dłonią po jej policzku.

Sądząc po następnej godzinie, rzeczywiście broniła - a potem posnęli jak susły.


Obudził ją jakiś ruch, szuranie w okolicach głowy. Już miała się zerwać i bronić się (znaczy się, przyładować komuś), ale zbystrzała na tyle, by wiedzieć, że ktoś po prostu ciągnął ją… za poduszkę spod głowy.

- Nie śpimy, zwiedzamy. - rzeczowy, cichy, znajomy ton. Zapach świeżo zaparzonej kawy. Ciepłe światło lampki. Równie ciepły szum ogrzewacza, tym razem na niższych obrotach. Nostalgiczna muzyka puszczona z wbudowanego w ścianę monitora. Uniosła się na łokciach, rozglądając się. Siedział na krześle przy biurku, już ogarnięty, w spodniach i podkoszulku. Ślady po rozbitym kubku znikły. Musiał wstać sporo wcześniej.

- Śpioch. - rzucił z przekąsem - Co byś zrobiła bez takiego budzika, jak ja?

- Piłabym kawę w kantynie - Kane odpowiedziała markotnie, narzucając na głowę koc aby jeszcze przez minutę czy dwie móc pozostać w pionie oraz ciemności. Jeśli był moment na idealne powitanie “rano” właśnie go koncertowo spieprzyła, żadna nowość.
- Wstałabym wcześniej, gdybyś mi pozwolił spać, a nie - zawiesiła głos, uśmiechając się pod nosem. W tej chwili prawie dało się zapomnieć że toczą wojnę, a za parę kwadransów Ishida spodziewa się ich w sali narad.

- Mogłaś mnie nie smyrać przy uchu. - powiedział tonem “masz za swoje” - To ostatnie wydarzenia… i twój implant. Te halucynacje męczą organizm, obciążają układ nerwowy. Potwierdzone u konowałów. Stąd te przemęczenie, trudności z pobudką... skrócenie życia o okres od jednego do pięciu lat. “Zmęczenie materiału”.

Wydawało się, że jakaś gorycz wkradła się do jego głosu. Spochmurniał, ale zaraz potem spojrzał na nią przepraszająco.

- Przepraszam, nie powinienem ci psuć humoru już od samego rana.

Sarah westchnęła ciężko, zrzucając jednocześnie koc i rzuciła mu powątpiewające spojrzenie.
- Nie wiadomo czy przeżyjemy do końca tygodnia, a ty się martwisz co będzie za Bóg wie ile? - wstała powoli z ulgą zauważając brak zawrotów głowy. Nigdzie też nie pojawiły się żadne mandarynki - Ja się tym nie przejmuję, też tego nie rób Jake bo to bez sensu.

Spojrzał na nią z ukosa. Po ustach błąkał mu się zawadiacki uśmiech.

- Wojny istnieją po to aby je wygrywać. - wzruszył ramionami, jakby to było nic - Poza tym, trzeba będzie potem zbudować dom. Przyszłość na naszej ciepłej, słonecznej planetce będzie cudowna, zobaczysz. Tylko najpierw musimy ją namalować laserami i wybuchami.

Podał jej kubek z kawą.

Wyciągnęła rękę po naczynie i tak zamarła w pół ruchu. Przełknęła ślinę, a przed oczami stanął jej obraz domu. Z pewnością będzie go trzeba odbudować… ale dla kogo? Ojciec zginął, a pozostali prawdopodobnie również nie żyli. W szybkim rachunku nie wychodziło opłacalnie odbudowywać cokolwiek, chociaż przecież tego się wymagało od “Kane”.
- Przynajmniej teraz nikt mi… nie będzie... - przepiła gorzką myśl kawą i dokończyła - ... wyrażał niezadowolenia z podejmowanych wyborów. Mniejszych bądź większych. - przysiadła na rancie niewielkiego stolika, raczej opierając o niego pośladki.

Złapał ją za kolano. Poczuła szybko rozchodzące się ciepło po zimnej skórze, przyjemnie wnikające w głąb.

- Ja będę, jeśli przesolisz zupę. Albo wsypiesz sól do kawy. Hm. W sumie to i cukier. Ja piję tylko taką jak Bóg przykazał. Czystą, bez grzechu.

- Jeśli potem chcesz się tłumaczyć kumplom dlaczego nosisz make up i to do tego fioletowy, skoro nie jesteś gae - ściągnęła usta aby nie zaśmiać się w głos. Uniosła za to jedną nogę i postawiła stopę oficerowi na kolanie. Chwilę na niego patrzyła, a wzrok jej stał się mało obecny.
Nawet nie spojrzał, tylko oparł o te kolano dłonie, a na dłoniach brodę i tak patrzył na nią z dołu.
- Dla mnie obojętne, zeżrę wszystko byle nie gniło i nie prosiło aby tego nie zabijać - parsknęła.

- Nie bij mnie. - rzucił zanim pomyślał, twierdzącym tonem. Zaraz potem chyba zrozumiał, co powiedział i skrzywił usta w uśmiechu - Chłopaki będą się śmiali, że mnie kobieta wałkiem tłucze.

Żart żartem, ale te stwierdzenie na początku było… zbyt żywe. Dziwne. Jakby wychyliło się z jakiegoś ciemnego jeziora. Albo jakby gitarzysta spieprzył jeden akord w środku melodii.

Kane odstawiła kubek, wsuwając się głębiej na stół żeby pod koniec manewru podnieść nogę z kolana Jake’a i po przemachaniu nią nad jego głową, postawić stopę na jego drugim kolanie.
- Nie jestem jak Doe, nie biję kto mi pod rękę podejdzie - mruknęła kładąc mu drugą stopę na zwolnionym kolanie przez co miała go bezpośrednio przed sobą twarzą w twarz - Ale może… jakbym taka była, wtedy… - zazgrzytała zębami, uciekając wzrokiem na ścienny monitor - Z pewnością byłoby łatwiej, co? Nie liczyć się z nikim i niczym. Przeć do przodu… bez patrzenia pod nogi. Dzięki temu nie widać trupów.

Złapał ją za kostki i delikatnie potarł.

- Wiesz… zabijesz mnie za to, ale Doe ma sporo racji. - przez chwilę zbierał słowa - Problem jest w tym, że wali w cywilów i w tych, co skapitulowali. Dlatego do niej warczałem, że to nie żołnierka, tylko mordowanie ludzi. Owszem, Bandyci, najmici, piraci… skurwiele. Ale Jane gra z nimi w ping ponga, jakby ją do niego zaprosili. To się źle skończy. Dla niej, dla tych co staną jej na drodze, dla wielu ludzi. Może też dla nas, ale postarajmy się, by wyjść z tego…

Spojrzał z kwaśną miną gdzieś na ścianę.

- Wyjść z tego chociażby z kłamstwem, żeby nie zwariować. Albo z prawdą, byłoby lepiej. Nie wiem co Doe siedzi w bani, nie wiem, czy chcę wiedzieć. Ja na pewno odkręcać kurka z gazem nie mam zamiaru.

Sarkastyczny uśmieszek.

- Parę osób by powiedziało, że umywam ręce jak Piłat. Wolę to, niż żeby miały mi jebać gównem. Mi osobiście będzie się z tym lepiej żyło. Zresztą, to Doe chce być martyrem i antybohaterką, która nas wszystkich uratuje, spalając się na stosie.

Złączył nogi i zakrył jej stopy dłońmi, pocierając w zamyśleniu.

- Ja chcę tylko walczyć. Bronić. Tak, jak mnie do tego szkolono. Tak, jak się ja na to godziłem… ja i moje sumienie. Jeśli to nie wystarczy… to trudno.

Sierżant pokręciła głową bardzo powoli. Podniosła rękę żeby pogłaskać mężczyznę po głowie.
- Nikt z nas nie wyjdzie z tego czysty. - odpowiedziała ostrożnie - Ojciec… mawiał że wojna to zorganizowany obłęd niszczący najlepszych ludzi. Albo zabija cię od razu, albo niszczy po kawałku. Tak czy inaczej cię dopada. Im dłużej trwa, tym więcej pochłania. Aż nie zostaje nic za co warto przelewać krew… nawet pamięć po dawnych ideałach. Jest tylko ona: walka dla samej walki, gdzie nikt już nie zna prapoczątku i przyczyny. - zrobiła przerwę, wieszając spojrzenie na twarzy poniżej - Próbuję powiedzieć, że… trzeba to zakończyć jak najszybciej. Wszyscy nam się przydadzą. I bohaterowie - pogłaskała go wierzchem dłoni po policzku po czym westchnęła - I ci drudzy. Każdemu przypadnie rola do odegrania, a skoro ktoś wyręczy nasze sumienia… bylibyśmy głupi, gdybyśmy to odrzucili. Co nie zmienia faktu że - skrzywiła się - Boję się dwóch rzeczy. O ciebie Jake… i boję się jej.

- Zupełnie jak te staroterrańskie wojny z XX wieku, albo Wojny o Sukcesję. A teraz to przekleństwo spadło na nas. Ale mamy nasze maszyny. W gruncie rzeczy wczoraj odnieśliśmy spektakularne zwycięstwo. Samodzielnie zatrzymaliśmy pochód na Middlebury i wypruliśmy kable z bazy Workmenów. To nie byle co. Nie byle co. A to dopiero początek.

Pokręcił nosem.

- A mnie martwią mnie te ich cholerne desantowce. Za dużo ich, za dobrze uzbrojone, jak nasz Leopard. Wy nam mechami nie pomożecie ganiać po niebie. Broni przeciwlotniczej w zasadzie nie ma, a i stary 77 batalion można było se w dupę wsadzić. Na ziemi sobie poradzimy, rozkujemy każdy bunkier i potniemy każdą puszkę, jaką na nas te mendy wystawią. Ale te latadła… kurwa ich mać. Muszę z Ishidą to obgadać. Coś wykombinować. Typ robił na pełnoskalowych wojnach z Davionami i Steinerami, zna rzeczy, o których się naszym fizjologom nie śniło.

- To maszyny - dziewczyna zsunęła się z blatu na kolana oficera uważając żeby po drodze nie rozlać kawy, a kiedy osiągnęła cel oparła czoło o jego czoło - Nie działają na dobre chęci i powietrze. Żeby działać trzeba je serwisować, tankować… Ziarna są od siebie oddalone o tysiące kilometrów. Jeśli odetniemy wroga od zasobów będzie musiał bardzo okroić flotę i przede wszystkim rozważnie dobierać maszyny które wystawi przeciwko nam. To też… brak na przyszłość zmasowanych akcji przeciwko mało ważnym celom. Nikt przy zdrowych zmysłach nie zaryzykuje marnowania paliwa i materiałów naprawczych byle zburzyć szpital, albo całkowicie nieistotną militarnie miejscowość gdzieś na obrzeżach. Wtedy, być może, zmniejszy się straty wśród ludności cywilnej. Cholera, po wszystkim ktoś musi zostać aby odbudować New Vermont z ruin i zgliszczy. Dla kogoś, do cholery, przecież walczymy.

- Masz rację. Pamiętajmy tylko, że te pirackie mendy nie są z naszej planety. Obawiam się, że bazę logistyczną mogą mieć wszędzie. W innym, nieznanym nam rejonie planety. Gdzieś na orbicie na statku. Może nawet na którymś z naszych księżyców. Ale tak. Jeśli im popalimy bazy materiałowe tutaj, na ziemi, to będą musieli praktycznie ciągle latać po głupie śrubki i chleb. Przycisnę ludzi by zaczęli się przyglądać przepływowi “dóbr i usług” tych skurwieli. Zidentyfikować ich Szlak Ho Chi Minha.

-Ma sens - Kane zgodziła się, obejmując ramionami spięty kark oficera - Ale nie teraz Jake, postaraj się wyluzować. Jeszcze nie trzeba się spinać i zamartwiać, wystarczy że robimy to przez większość czasu. Dziękuję za kawę, w ramach rekompensaty zabiorę cię na śniadanie. Po drodze znajdziemy Neymana i go przeproszę. Pewnie ma mnie teraz za kolejna psychopatkę z fetyszem ceramiki sanitarnej… zauważyłeś jakiego on ma pecha? Jedna go rzuca kiblami, druga z nich ściąga…

Wyrwała go z zamyślenia. Jakby dopiero teraz ogarnął, że mu siedziała na kolanach. Zreflektował się i objął ją w pasie.

- No, lepiej to zrób, bo Mały Johnny ma z nim używanie. “Król Porcelanowego Tronu”. - zachichotał.

- Nie mów że szwenda się po bazie i ploty roznosi jak jakaś stara baba… łysa - mina Sarah skwaśniała - Nie pamiętam co mu nagadałam, ale chyba było grubo.

- Pomyliłaś go z kasjerem Metro Newport i chciałaś bilet ulgowy na stację imienia Neymana. - ledwo powstrzymywał śmiech.

- Co? - wybałuszyła oczy, a potem wyprostowała plecy i przetarła twarz dłonią. Strzępki pozostałe po tamtej rozmowie za bardzo nie chciały się złożyć w całość.
- Dał mi krawat… - mruknęła tonem tłumaczącego się dziecka - I chyba… sam spytał gdzie chcę jechać, to niech teraz nie wymyśla. Siedzi dziś na dyżurce?

- Tak. Zahaczymy o niego po drodze do mesy?

- Wypadałoby, prawda? - westchnęła po czym dodała przyglądając mu się czujnie - A jeżeli będzie widział że razem ode mnie wychodzimy nad ranem to nie… będzie roznosił plotek? Nie chcę żeby potem i tobie cisnął. Jak Neymanowi… przeze mnie.

Spojrzał na nią z cwaniackim uśmiechem.

- Mam się z tobą hajtnąć, żebyś nie bała się o ploty? Zresztą, Mały Johnny tylko się chichra, nie sieje plot. Ciężko, żeby baza nie słyszała o tej akcji.

Zapadła chwila ciszy, gdy Kane na zmianę robiła się blada i czerwona, to uśmiechając się nerwowo, to poważnie wpatrując w kubek letniej kawy.
- Nie musisz sobie ze mnie robić jaj. To nie temat do żartów. - burknęła wreszcie, wstając mu z kolan i wróciła na łóżko - Świetnie...a co gadają?

- Że Neyman ma pecha z kiblami i kobiety go biją. - parsknął.

Sarah nabrała powietrza i wypuściła je ze świstem. Oparła łokcie o kolana i zwiesiła głowę.
- Ciągle chyba do mnie nie dotarło, że już nie muszę… się spinać na każdym kroku i przejmować tym co mówią inni. Jak w ich oczach wypadnę. Pana pułkownika już… już nie ma. Nie trzeba się chować, udawać i… no wiesz - wzruszyła ramionami - Zresztą bujaj się. Chcesz się hajtać zrób to porządnie, a nie… kawa zamiast pierścionka. Rozumiem, że wojna i niskie standardy - łypnęła na McKinleya spode łba -Ale jednak szanujmy się, ok?

Chciał coś odpowiedzieć, ale chyba dotarł do niego sens reszty jej wypowiedzi. Zamrugał parę razy, zaskoczony. Zastygł na chwilę w bezruchu, spojrzał na nią jakoś tak… dziwnie. Potem przeniósł wzrok gdzieś na ścianę wyżej od niej, na ukos. Po chwili sprowadził wzrok z powrotem na nią.

- Ok.

Przez chwilę milczał, po czym zerknął na zegarek.

- Ogarniaj się. Za niecałe dwa kwadranse wykłady, a my musimy jeszcze zaliczyć cieciówkę i mesę.

- Zaliczyć? - teraz to ona uśmiechnęła się krzywo żeby na koniec podnieść wzrok ku sufitowi - Skoro wolisz do tego kolegów… to przez tę łysą glacę, co nie? Wygląd wojownika - wstała z łóżka. Zgarnęła z oparcia spodnie i jak gdyby nigdy nic ruszyła do łazienki.Tam też przypomniało się jej coś istotnego.
- Swoją szczoteczkę przenieś! - rzuciła przez ramię.

- Już to zrobiłem. Nie obudziłbym ciebie ze śmierdzącą gębą. - wyjaśnił - A skąd przeświadczenie, że już ich nie pozaliczałem? Zresztą, to tylko przelotne romanse. Dla mnie liczysz się tylko ty. Oni nie skradli mego serca.

-Czyli co? Jednak jesteś gae? - z połowicznym uśmiechem szybko ściągała piżamę aby po krótkim namyśle jednak darować sobie prysznic. Zakładając spodnie dokończyła - I wypraszam sobie. To że miałam trudne dzieciństwo nie znaczy że od razu kradnę i odwalam patologiczne rzeczy. chyba, że akurat ktoś mnie naćpa i zaczynam się dobierać do najlepszego towaru w lokalu - wzruszyła ramionami - Życie.

Pokręcił głową z uśmiechem.

- Żebym nie wiedział lepiej, to bym pomyślał, że sama się potłukłaś i naszprycowałaś, bym ciebie wtedy tutaj odniósł.

Westchnął, spojrzał gdzieś nieobecnym wzrokiem.

- ”Wtedy”. Raptem parę dni temu, a wydaje się, jakby rok wstecz… - przeniósł wzrok na nią i ponaglił gestem.

Wkrótce potem obydwoje byli gotowi & ogarnięci i ruszyli rozpocząć kolejny, znojny dzień. Rozmówili się z Martinem Neymanem (i przy okazji starającym się nie chichotać Małym Johnnym) na dyżurce. No hard feelings i takie tam. Potem szybkie śniadanie w mesie i wreszcie sala wykładowa, gdzie Ishida zaczął dzień przeanalizowaniem i podsumowaniem dwumisji, a potem McKinley przeszedł do wykładu z taktyki. I tak to się dalej toczyło.
 
__________________
Po makale
Makao jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 02:33.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172