Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 22-03-2021, 21:43   #54
Zombianna
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację
Wieczór w bazie Minutemanów… w zasadzie noc, mijała spokojnie. Wreszcie. Tytaniczny wysiłek jakim były dwie bitwy, trudne decyzje, odprawy i mnóstwo pracy przy mechach były wyczerpujące. Adrenalina i inne hormony walki zeszły już z ciała, zostawiając tylko wyczerpanie. Mimo to Doe była wciąż niespokojna - a przynajmniej nie na tyle spokojna, by się walnąć spać. Była już późna noc, kawałek przed północą. Robiła obchód po pogrążonej w półmroku sali hangarowej, rozświetlanej tylko punktowymi LEDami. W tle grzmiały dźwięki zautomatyzowanej maszynerii. Szum wentylacji i elektryki, metaliczny zew okablowania podpiętego do mechów i schowanych maszyn lotniczych, którym przeprowadzano całonocny, powolny, monitorowany zdalnie proces utrzymania napędów fuzyjnych.
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=9mrQHAF1cUM[/MEDIA]
Skupiała się na wnękach z mechami. Nie na tyle na samych, dobitych mniej lub bardziej maszynach, tylko na sprzęcie, który się w takich chwilach pomijało - drabiny, kładki, windy, ciężki sprzęt do napraw. Potem sprawdzała stoły i ścianki narzędziowe. Wreszcie drzwi czy nawet światła awaryjne, apteczki, sprzęty przeciwpożarowe, alarmy. Cały szpej pod kątem BHP. Zaczynały się jej kończyć wymówki przed pójściem spać… i zmierzeniem się z czarną otchłanią. Tym drażniącym, może nawet niepokojącym głosikiem małego diabła, robiącym wyliczankę. Dzisiaj koszmar, czy nie koszmar? Będę je pamiętać rano, czy nie będę?

Kiedy umysł śpi, budzą się demony.

Niemniej jednak Crab (sprawdzony już trzykrotnie razem z boksem i szpejem) kusił. Już zdążyła naznosić do środka szpargałów. W gruncie rzeczy czuła się w nim… bezpiecznie. Dużo bardziej niż w domku z kart, który sobie próbowała postawić w Newport.

Wrażenie fatum siedziało jej na karku, wrzynając się pazurami prosto w miękką tkankę pleców, osłoniętą raptem średnio świeżą podkoszulką. Przy każdym ruchu Jane towarzyszył jej niepokój - irracjonalny, niechciany. Niczym nieuchwytny ruch widziany samym kątek oka, tuż na granicy rejestracji zmysłów kiedy człowiek zaczyna poważnie zastanawiać się nad faktem czy rzeczywiście coś widzi, czy to już paranoja. Bądź schizofrenia, ta paranoidalna.

Noce zawsze były najgorsze, obezwładniały i wprawiały w nostalgiczną melancholię. Mrok sprzyjał odwiedzinom umarłych, a nieważne jak mocno nie panowało się nad sobą za dnia, po zachodzie słońca i z głową na poduszce wszyscy tracili kontrolę nad własnym życiem. Wtedy też do głosu dochodziły strachy, lęki. Wspomnienia, wciąż zbyt świeże. Zbyt poruszające tę ostatnią żywą strunę w martwym ponoć sercu, równie czarnym co zwęglone laserami Craba tłumy bezbronnych cywili… kiedy? Osiem-dziesięć godzin temu? Nie bezimienne ofiary jednak wkradały się w niestabilną materię snów Doe. Umarli stamtąd wydawali się tak żywi, że po przebudzeniu długą chwilę zajmowało kobiecie ogarnięcie realiów rzeczywistości. Ich odwiedziny pozostawiały na podniebieniu gorzko-popielny posmak niedający się zmyć żadną ilością kawy, wódki lub nikotyny. Krew indywidualnego człowieka krojonego na szpitalnym stole wciąż robi wrażenie, a krew tysięcy ludzi, zabijanych w coraz to nowych wojnach, wszystkim jest obojętna. Krople krwi przerażają, hektolitry działają znieczulająco - tak przynajmniej mówiono, a Jane zgadzała się w owym stwierdzeniem całkowicie… czego więc obawiała się tym razem?

Robiąc czwartą, honorową rundkę wokół swojego mecha po raz nie wiadomo który sprawdziła spawy na pancerzu lewej nogi, zdartym przez ostrzał wież fortu na samym początku zabawy w bazie wroga. Wyglądały porządnie, wszak robili je z Barnesem już w drodze powrotnej: zero fuszerki, zero maniany. Sama nie wiedziała kiedy sięgnęła po papierosa, odpalając ruchem równie naturalnym, co zaczerpnięcie kolejnego oddechu.
Proste czynności zajmowały myśli, odciągając uwagę od głównego źródła niepokoju, do jakiego wstydziła się przyznać przed samą sobą. Przywiązanie na wojnie równało się automatycznemu wykopaniu sobie grobu… podobnego do tego które wykopali sobie z Wintersem w Newport.

Nagły chłód przeszedł kobiecie przez plecy, zadrżała i zaraz zapięła kurtkę pod samą szyję, stawiając kołnierz na sztorc. Zimno jednak nie odpuszczało, tak jak widmo kogoś, o kogo przeżycie nie spytała nikogo z bazy. Nie wolno było okazywać słabości. Tak jak nie wolno było dawać przeciwnikowi kart prosto do ręki. Kurwiąc pod nosem Jane opuściła latarkę, rzucając spojrzeniem przez hangar na wrota po drugiej stronie. Miała cholerną ochotę wyjść spod ziemi, odpalić browara i pogapić w niebo. Niestety życie nie składało się z chciejstw większych albo mniejszych, więc zamiast wychodzić na powierzchnię przysiadła przy lewej stopie Craba, z zamysłem spokojnego dopalenia papierosa. Nie wypadało iść spać przed zaspokojeniem najważniejszych potrzeb. Nikotyna zaś stała wysoko na liście potrzeb każdego palacza.

Kiedy tak siedziała, pogrążając się na zmianę to w czarnych myślach, to w spokojnym otępieniu wywoływanym przez zaspokajanie nałogu, usłyszała jakiś dźwięk. Jakby miarowe “cykanie” po metalu. Dochodził gdzieś zza jej pleców, w głębi boksu z mechem. Był na tyle dziwny, że nie mógł to być żaden zautomatyzowany szpej. Ktoś się zakradł?

Przez myśl przeszło blondynie, że oto zaraz z mroków hangaru wyłoni się Juls albo Kane, lub Bakłażan. Patrząc na to jak mocno przypominali zbite psy po powrocie do bazy, wcale nie czułaby zdziwienia, gdyby wiedzeni bezsennością przytoczyli się prosto pod jej adres aby wylać kolejne wiadra pretensji i wściec się, że ona ma na to wywalone jądra. Wciąż pozostawała cierpliwa, żywiąc przeświadczenie równie skomplikowane co konstrukcja cepa: najbardziej bolała ich nie śmierć dziesiątek, a własna wygoda psychiczna… cóż. Do wszystkiego z czasem człowiek dojrzewał, pękające bańki nie stanowiły wyjątku.

Dźwięk jednakże przykuwał uwagę, odganiając zmęczenie. Miast niego pojawiła się ponownie irytacja, choć w głębi duszy Doe się ucieszyła. Sprawdzi co tam hałasuje, a potem pójdzie spać. Z tą myślą wstała i po sięgnięciu za pazuchę, wyjęła broń. Po hangarze przetoczył się nowy dźwięk: suchy trzask mechanizmu odbezpieczającego.

Dźwięk jakby przez moment przyspieszył, “zerwał” się. Ostrożnie poszła w jego kierunku, przyświecając sobie latarką - panowały tam ciemności, oprócz fosforyzujących pomarańczowych taśm pozycyjnych. Wreszcie znalazła winowajcę, wciśniętego gdzieś między narzędzia, w kąt. To nie był Bakłażan, Juls, Kane czy inny intruz. A raczej… nie człowiek. Był to pies.
Przerażony, mały pies. Rasowy mops (vel pug), “klasyczny” żółto-czarny, z czerwoną obrożą. Na oko dorosły, ale wciąż młody. Patrzył na nią i drżał, zdjęty strachem.

Znała aż za dobrze ten widok: mała, rozedrgana kulka futra nieogarniająca co się dzieje, ani gdzie się znajduje. Prawie mogła dostrzec jak wewnątrz drobnej klatki piersiowej niewielkie serce tłucze z częstotliwością karabinu maszynowego prawie wyskakując zwierzęciu przez gardło.
- Kurwa… skąd się tu wziąłeś, kasztanie? - Doe zabezpieczyła gnata, wtykając go za pasek od spodni. Kucnęła powoli, opadając na jedno kolano i tak zastygła, dając psu czas na oswojenie się z jej obecnością oraz jasny sygnał, że nie stanowi dla niego zagrożenia.
- No już kasztanie, nie bój się - zmieniła ton głosu na łagodny, wolno sięgając do kieszeni spodni. Wyciągnęła stamtąd pogniecionego batona, którego odwinęła z folii i położyła na ziemi między sobą, a mopsem.

Wbrew pozorom nie zbierał się do pierwszego kroku przesadnie długo. Być może wyczuł, że klęcząca przed nim osoba nie ma zamiaru go krzywdzić. Widać było, że był ułożony i obyty z człowiekiem. Mimo to drżał. Coś tknęło Doe w tym momencie, kiedy jadł - i drżał dalej. Ostrożnie nawet go pogładziła, pogłaskała. Pozwolił na to, ale drżał dalej. Był przerażony… czymś. Skąd on się urwał?

Raczej nie pochodził z bazy, więc skąd? Ostrożnie zmieniła rejon głaskania na kark i niżej, aż wreszcie ujęła ostrożnie okrągłą, sporą monetkę przy obroży. Mrużąc oczy próbowała przeczytać znajdujące się tam dane. Pasażer na gapę? Tylko skąd…
Możliwości były dwie.

Widziała garść danych. Imię: “Dio”. Nazwisko właściciela: George Benton, adres… jakaś nieznana jej ulica w Newport. Nie kojarzyła, by z otoczenia MechWarriors i załogi Leoparda był ktoś o takim nazwisku.

Po chwili dopiero zobaczyła, że pies jest ranny. Miał oparzenia na prawym boku i tylnej prawej łapie, w zasadzie całej. Pierwszy stopień, na nodze przechodzący miejscami w drugi. Świeże. Nie od kwasu, od ognia. Był też osmalony. Było tylko jedno miejsce, skąd mogli go “zabrać”.

Gdzieś w głębi trzewi Doe poczuła wściekłość, równie palącą co napalm zrzucony na autostradę i sznur wraków ciągnących się aż po linię horyzontu. Wobec groźby śmierci spalenia żywcem, wygrał instynkt przetrwania. Czarna dziura lądownika przynajmniej nie gwarantowała natychmiastowego spopielenia. Wściekłość kipiała w niej, krążąc trującą czernią żyłami by z serca dotrzeć do mózgu, przesłaniając na chwilę obraz czerwoną mgłą. Potrzebowała paru solidnych, uspokajających oddechów, nim szkarłat zniknął, wchłonięty przez czerń hangaru.
- Dio - powiedziała cicho, gratulując martwemu właścicielowi psiaka dobrego gustu.
- Dobry pies… dobry pies. Dzielny jak skurwysyn - mruczała uspokajająco, a gdyby ktoś ją teraz słyszał, potrząsałby głową z niedowierzania. Poczekała aż zwierzak zje do końca i przyglądała my się czujnie. Wreszcie chwyciła ostrożnie aby nie urazić spalonych fragmentów skóry. Razem podnieśli się do pionu, a kobieta obrała kierunek na najbliższą wnękę z apteczką, nucąc pod nosem melodię nie umiejącą jej wyjść z głowy.

Nie wyrywał się, ale wciąż drżał. Czy to z adrenaliny, która nie chciała zejść po tym co musiał przeżyć na tym jebanym asfaltowym cmentarzysku, czy to z bólu, albo po prostu z traumy, którą zwierzęta wszak tez na swój sposób potrafiły przeżywać. Kiedy go odkażała i opatrywała, nie piszczał, nie cofał się, nie uciekał - choć na pewno piekło i bolało. Niemniej jednak chyba chciał wydać jakiś dźwięk. Nachyliła się. Wyraźnie słyszała ciągły, na granicy strun głosowych psa… pisk. Wydawało się to dziwne… i przerażające, ale brzmiało to jakby w środku tego zwierza został zamknięty człowiek, który bardzo chciał wrzeszczeć, ale nie mógł.

Przez ułamek sekundy Jane obawiała się, że umysł płata jej figle większe niż do tej pory. Że tak naprawdę usnęła nie rejestrując tego, a cała chryja jest kolejnym z serii koszmarów dręczących ją ledwo zamykała oczy. Na szczęście pisk nie zmienił się w powtarzanie na podobieństwo mantry “kill me… kill me… kill me…”
- Już łosiu, spokojnie. Nic ci nie grozi. Już po wszystkim - gadała te wszystkie bzdury, chociaż bardziej do zwierzaka przemawiał ton głosu, a nie słowa. Skończyła opatrywanie zmieniając go w konglomerat futra i bandaża. Usiedli pod ścianą, ona na podłodze, on na jej kolanach, okryty skórzaną kurtką.
- Co ja mam, kurwa, z tobą zrobić? - skrzywiła się, gładząc trząsącą się kulę.

Siedzieli tak przez pewien czas. Na pewno minęła północ, pewnie i dużo więcej. Zmęczenie zaczynało wygrywać. Pies się powoli uspokajał - ciepło opatrunku i kurtki… oraz ludzkiego ciała, ciała jego nowej pani działało jak należy. Zdała sobie sprawę, że ani się nie odpędzi od tej małej, zwierzęcej osoby, ani chyba nie dałaby rady. Uporczywe myśli pokazywały jej obrazy domu z kart, który postawiła w Newport… i tych towarzyszy, którzy zagościli tam… i zostali w jego gruzach. I chociaż żółć tych wizji była wręcz niemożebna, to był też ten wkurwiający głosik. Może nawet tego samego diabła. “Co, tego też nie obronisz? Wyrzucisz go, bo nie będziesz chciała go grzebać?” Zdusiła go. A raczej dusiło go za nią zmęczenie. I widok Craba - dumnie stojącej maszyny, avatara Wpierdolu, który miał to wszystko głęboko w dupie. Tylko czekał, by znów rozewrzeć stalowe szczypce i przysmażyć jakichś skretyniałych pechowców. Oferował też coś więcej, szczególnie po demolce kwatery - miejscówę. Zebrała się do kupy i ruszyła, póki jeszcze nie zasnęła na podłodze. Spanie na niepodgrzewanym metalu i w oparciu o równie mroźną metalową ścianę było złym pomysłem, a w Crabie zdążyła się już jako tako wymościć. A pies już… spał. I chrapał.

Wstała ostrożnie, niosąc zawiniątko przyciśnięte do piersi jakby klatka z ramion mogła je obronić przed przeciwnościami losu, bądź choćby koszmarami na tę jedną noc. Wchodząc do kokpitu Doe zaciskała szczęki do bólu, miotając się z nadejściem nowego dnia. Teraz, póki nie nastał świt, dało się bawić w normalność… tylko co dalej?
Przywiązywanie do kogokolwiek i czegokolwiek równało się…

-A jebać…- wyszeptała, patrząc jak mops porusza śmiesznie uszami i zanosi nosowym chrapaniem. Jej twarz drgnęła, przez skryte pod skórą mięśnie przeszła seria skurczy, aż naraz firmowa maska zgorzkniałego cynizmu opadła, odsłaniając rozbawiony, delikatny uśmiech o zmęczonym zabarwieniu. Może to nie był Marlow, ani też nie Vito. Ani tym bardziej Jabol…
-Dio… też pasuje - szepnęła, kładąc się na boku obok psa i podwinąwszy nogi, ułożyła go w przestrzeni między kolanami a piersią. Całość konstrukcji nakryła kocem. Przeszłości nie dało się zmienić, jedyne na co miało się wpływ to przyszłość.
A mimo wszystko Dio nie chrapał aż tak jak Winters.
 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena

Ostatnio edytowane przez Zombianna : 23-03-2021 o 01:20.
Zombianna jest offline