Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 27-03-2021, 23:53   #89
Pipboy79
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Tura 12 - 2525.XII.10 bkt; wieczór

Czas: 2525.XII.10 bkt; wieczór
Miejsce: okolice osady Leifsgard, dżungla, przedpole osady
Warunki: noc, ciche rozmowy, zachmurzenie, d.si.wiatr, ciepło


Carsten



Ciemność zdominowała mały obóz na ledwo kilka namiotów. Ognisko co prawda było więc bił z niego przyjemny i znajomy zapach palonego drewna a z bliska także ciepło. Pieniek z czasem rozgrzał się i pełnił rolę piecyka. Może nie tak jak porządne, murowane piece w imperialnych domach ale jednak promieniował ciepłem. Przynajmniej z bliska. Brakowało jednak światła. Tego ciepłego, przyjaznego, oswojonego płomienia jaki rozpraszał ciemności i wytwarzał bariere ochronnego światła wobec złowrogiej, otaczającej ciemności. No ale jak priorytetem była dyskrecja i nie rzucanie się w oczy to nie mogli sobie pozwolić na standardowe ognisko. A ten pieniek chociaż świetnie pełnił jego rolę to jednak światła prawie nie dawał.

Dzień w tropikach spędzony na pieszym marszu przez bezdroża dżungli robił swoje. I stopniowo te ciemności zgrupowane wokół ogniskowego pieńka pustoszały. Ludzie z ulgą zdejmowali pancerze, hełmy i buty dając odpocząć zmęczonym ciałom. Można było wreszcie usiąść, rozprostować nogi i odsapnąć. Nie było dziwne, że po kolacji ugotowanej na pieńku powoli jeden po drugim udawali się do namiotów.

- Niezła menażeria co? - w ciemności rozległ się spokojny, męski głos. Carsten rozpoznał w nim Bastaurresa. Siwowłosego weterana tego tercios i chyba jednego ze starszych jakich spotkał na tej ekspedycji. W ciemnościach nocy, pod sklepieniem dżungli ledwo widział owal jego twarzy zarysowany przez bladą poświatę jaka wydostawała się z płonącego pieńka.

- Estalijczycy, Imperium, Amazonki, Pigmeje. Nawet elfy. A teraz jeszcze Norsowie. Ciekawe kto jeszcze. - mówił dość topornym reikspiel ale dało się zrozumieć pomimo wyraźnie obcego akcentu. Od razu dało się wyczuć, że nie jest to jego rodzimy język.

- Trudno będzie to wszystko utrzymać w kupie. Zwłaszcza jak będzie złoto dookoła. - powiedział swoje zdanie na ten temat jakby życie zawodowego żołnierza i najemnika nie nastrajały go pozytywnie do takiego sojuszy.

- Trochę się dziwię, że elfy też tu są. Wydawało mi się zawsze, że nie interesują się złotem i skarbami tak jak my. - pozwolił sobie na podzielenie się z młodszym kolegą tym spostrzeżeniem.

Kolejne pacierze upływały na cichej rozmowie albo milczeniu w ciemności. Wokół pieńka z ogniskiem robiło się luźniej, puściej i ciszej gdy kolejne osoby odpływały do namiotów. Z pań już żadna nie została. Poszły spać skoro po północy miały przejąć wartę. Jeszcze przez chwilę słychać było ciche głosy i odgłosy przebierania się z ich namiotu ale i to ucichło. Przez jakiś czas nieco prześwitywał blask jak od świecy albo lampy ale i te dość szybko zgasło.

Togo też zawinął się nawet nie wiadomo dokładnie w którym momencie. Mimo ciemności przez jakiś czas pracował przy małym patyczku pełniącym rolę improwizowanej świecy. Odciął jedną z kolczastych gałęzi i odcinał kolce. Te największe a te potrafiły być długie na jakieś pół palca. Jak sprawdził na tyłku Zoji były ostre jak szpilki. Ksilevska blondynka akurat pożegnała się z nimi życząc z przekąsem nudnej służby i szła do namiotu. Ale gdy przechodziła obok Pigmeja pewnie nie spodziewała się nagłego i zdradzieckiego ataku na swoje cztery litery bo podskoczyła i pisnęła zaskoczona jak pensjonarka a nie doświadczony szermierz jak to wczoraj zademonstrowała przy rzece. Pisk zaskoczonej blondynki zlał się prawie w jedno ze złośliwym chichotem Togo ale i inni wojacy co to widzieli pozwolili sobie na przytłumione śmiechy. Ale widocznie z Zoją nie było żartów. Zaraz się odwinęła i zdzieliła czarną głowę kawalarza w akcie riposty ale ten jakoś się tym chyba za bardzo nie przejął bo szczerzył się radośnie nawet jak znikała w namiocie.

- On mówi, że ostra. I dobra. Ale trochę nie wiem czy mówi o tych kolcach czy o niej. - przetłumaczył Carstenowi jeden z wojaków bo Togo wymownie nakłuł palcem jeden z kolców i coś mówił z tą swoją radosną, nieskrępowaną złośliwością. Ale przed i po tym epizodzie czarnoskóry tubylec na oko niezgrabnymi, brązowymi paluchami manewrował nad wyraz zręcznie. Odcięte kolce mocował do krótkich, prostych patyczków jak miniaturki strzał albo włóczni. Chociaż o bardzo lekkiej i prymitywnej budowie. Zmajstrował ich tak z pęczek jaki mieścił mu się w garści po czym skończył robotę, obowiązał je sznureczkiem i schował do torby jaką miał przy pasie. A na koniec zgasił tą improwizowaną świeczkę przy jakiej pracował.

- Słyszysz? To pewnie z wioski Norsmenów. Bawią się. - jak się uspokoiło i zostali właściwie we dwóch z Bastaurresem mogli się wsłuchać w nocne odgłosy dżungli. Słyszeli skrzeki i piski. Jakiś trzepot jakby skrzydeł. Trzaśnięcie gałęzi. Wśród tych mrocznych i niepokojących odgłosów momentami dał się słyszeć inny dźwięk. Rytmiczny i melodyjny. Dźwięki muzyki. Wytłumione i ledwo słyszalne. Nawet cicha rozmowa je zagłuszała. Ale jak wiatr zawiał z odpowiedniej strony to dało się to słyszeć. Z jednej strony brzmiał kusząco swojsko jak i wabił jak syreni śpiew. Z drugiej jakoś dawał znać, że te zagubione w dżungli i nocy kilka namiotów otoczone ostrokołem ściętych, krzewów to nie są ostatni ludzie na tym kontynencie. Dlatego nagła zmiana w zachowaniu Bastarda była trudna do przeoczenia.

O psie można było zapomnieć. Został przed wejściem do kobiecego namiotu i był widocznie na tyle dobrze wyszkolony by pojąć swoją strażniczą rolę. W tych ciemnościach prawie go nie było widać a jak był cicho nawet nie było wiadomo czy też śpi czy robi co innego. Dlatego jak dał się słyszeć cichy dźwięk obroży sugerujący, że się ruszył to obaj to usłyszeli. Ale samo w sobie nie było jakieś dziwne, czasem psina się przekręcała albo poruszała już wcześniej. Tym razem jednak Bastard wstał na cztery łapy. I zaczął warczeć. Z początku cicho ale bulgotliwy, groźny odgłos narastał. Zjeżył sierść i wydawał się o moment nim puszczą mu nerwy i zacznie ujadać na to coś co go zaalarmowało.

- Cholera. Wyczuł coś. - szepnął spiętym głosem siwowłosy weteran i wstał z pieńka na jakim siedział. Blada plama dłoni powędrowała mu do pasa gdzie miał kordelas.



Czas: 2525.XII.10 bkt; wieczór
Miejsce: osada Leifsgard, główny plac, wieczorna biesiada
Warunki: noc, gwar rozmów, światła ognisk i pochodni, zachmurzenie, d.si.wiatr, ciepło



Wszyscy





https://i.pinimg.com/originals/23/ed...19b1bb8451.jpg


Wbrew obawom jakie można by żywić po gospodarzach o tak szemranej, wręcz krwiożerczej reputacji Norsmeni okazali się całkiem gościnni. I nawet nieźle zorganizowani. Chociaż nie mieli szans się przygotować na istną inwazję gości liczoną na trzy setki głów to mimo to udało im się zorganizować kolację. Niezbyt obfitą no ale to pewnie przez ten pośpiech. Dlatego na stołach dominowały kiełbasy i ryby w różnych formach, kasza na ciepło oraz tutejsze owoce które dla gości zza oceanu wciąż wyglądały i smakowały bardzo egzotycznie. Do tego wino, piwo i miody do picia. No i rubaszne uśmiechy i niezbyt wyrafinowane żarty. Nawet jak obie strony miały wyraźną barierę językową bo nie każdy Nors znał reikspiel a jeszcze mniej estalijski to i mało który gość mógł się dogadać w ich ojczystym języku. Ale dzielenie śmiechem, jedzeniem i piciem wydawało się ponad rasowymi różnicami i łączyć wszystkich tak samo. Pomagało zapomnieć o różnicach i skupić się na podobieństwach. Jak się trafił jakiś tłumacz to nawet zamienić parę słów między gośćmi a gospodarzami.

Serce osady było na głównym placu. Tutaj teraz też ustawiono stoły wyniesione z domów. Uformowano z nich mniej więcej kwadrat. Na środku rozpalono kilka ognisk a przy stołach, za plecami biesiadników stały wbite pochodnie aby nie musieć błądzić w ciemnościach. A gdy już się większość rozsiadła przy tych stołów na środek wyszła grupka muzyków i zaczęła przygrywać biesiadnikom. Słowa były w obcym języku, muzyka też ludzi z Imperium czy Estalii, nie mówiąc o elfach z Ulthuanu wydawała się egzotyczna. Ale jednak przyjemna dla ucha. W końcu na tą improwizowaną scenę wyszedł jakiś śpiewak. Miał zieloną tunikę do kolan i brodę zaplecioną w warkoczyki. Jak na Norsmena wydawał się dość drobny. Ale głos miał potężny. Śpiewał niskim, basowym głosem jakąś poważnie brzmiącą pieśń. A pobratymcom musiała się podobać a swojemu artyście okazywali duży szacunek.

- To Arne Pięknowłosy. Skald. Nasz najlepszy skald. - rubasznie wyjaśnił jarl siedzącemu obok kapitanowi. De Rivera został widocznie uznany za gościa honorowego jarla bo siedzieli obok siebie. Reszta towarzystwa wymieszała się dokumentnie więc sąsiadowali ze sobą gospodarze i goście stanowiąc barwną mieszankę. Wspólną kolację oficjalnie rozpoczął jarl krótką przemową w dwóch językach. Ta w reikspiel była jeszcze krótsza. Ale dało się zrozumieć, że cieszy się z powodu wizyty gości i uważa ich za przyjaciół.





https://i.pinimg.com/564x/d2/50/19/d...a90a1edde4.jpg

Więc po nim niejako dowódca gości czuł się zobowiązany wygłosić podobną mowę. Ale ograniczył się do reikspiel którym władał nieporównywalnie lepiej od Chyżego Topora. Ale sens brzmiał podobnie. Może kapitan uderzył w bardziej żartobliwe tony ale to niejako oficjalnie pokazało, że skoro obaj wodzowie okazują sobie taką przyjaźń i szacunek to było wyraźnym sygnałem dla obu grup, że podwładni powinni brać z nich przykład.

Ale jednak gdzieś przez skórę dało się wyczuć, że w dość naturalny sposób jedni chcieli udowodnić tym drugim swoją wyższość na polu przyjacielskiej rywalizacji. Zresztą przykład płynął z samej góry. Jak ten utalentowany Arne zaśpiewał jakąś bretońską pieśń czym wśród gości wywołał niemałe zdziwienie. Drużyna gości nie bardzo mogła się zrewanżować norsmeńską pieśnią czy poezją a i za bardzo nie mieli własnych muzyków. Ale de Rivera nie tracił głowy. I gdy zabrzmiał odpowiedni kawałek wstał i poprosił Iolandę do tańca. A był na tyle wprawnym tancerzem, że potrafił prowadzić partnerkę nawet do muzyki jaką słyszał pierwszy raz w życiu. Tańczyli na tym wewnętrznym placu, pośród płonących wieczorem ognisk, do taktu wygrywanych przez norsmeńskich muzyków i obserwowani przez wymieszane towarzystwo wszystkich nacji zebranych przy stołach.

To niejako dało impuls i także inne pary ruszyły w tany. Z powodu tego, że wśród drużyny gości mężczyźni byli w przytłaczającej większości to ze zrozumiałych względów pojawiły się mieszane pary gdy kawalerowie z Estalii, Bretonii czy Imperium prosili do tańca norsmeńskie dziewczęta. A te raczej im nie odmawiały. Chociaż tu znów pojawił się w pewnym momencie zgrzyt wywołany na samym szczycie jak de Rivera poprosił do tańca Astrid. Córkę wodza jaka siedziała niedaleko swojego ojca.



https://cdn.shopify.com/s/files/1/15...v=160285174733

W pierwszej chwili wydawało się, jakby Estalijczyk złamał jakieś tabu. Bo w momencie jak wyciągnął prosząco dłoń do siedzącej kobiety nagle wszystkie norsmeńskie głowy przy stole jak na komendę zwróciły się w stronę swojego wodza. Astrid zresztą też. A jarl przez moment miał minę jakby się zastanawiał czy już rozłupać toporem czaszkę swojego honorowego gościa czy jeszcze nie. Ale w końcu uśmiechnął się rubasznie i dał zgodę na ten taniec. Za co córka obdarzyła go promiennym uśmiechem i coś powiedziała krótko do niego, pewnie jakieś podziękowanie. A potem oboje dołączyli do innych tańczących par na środku tego improwizowanego placu pomiędzy stołami.

Zresztą niedługo potem sytuacja się niejako odwróciła. Gdy jeden z norsmeńskich kawalerów podszedł do Lyceny i ją poprosił do tańca. Nie było się co dziwić w końcu siostra Amrisa wyróżniała się urodą nawet na tle elfek zwykle uznawanych za atrakcyjne nie tylko przez elfy.



https://i.pinimg.com/564x/01/d6/50/0...d8a74ec4dd.jpg

Niemniej w pierwszej chwili miała minę niemniej zaskoczoną jak norsmeński wódz przed chwilą. Ale nie zwlekała z odpowiedzią i dała się zaprosić do tańca. A potem zaszczyciła publiczność swoim śpiewnym głosem i pieśnią zrozumiałą tylko dla jej krajanów z Ulthuanu. Ale brzmiała bardzo melodyjnie i poruszająco więc mieszana publiczność obdarzyła ją brawami za ten mały wycinek elfickiej sztuki. Dała dowód twierdzeniu, że nie na damru długoucha rasa jest uznawana za autorytet w dziedzinie muzyki i poezji oraz za nauczycieli młodszych ras.

Ale nie wszystko szło tak gładko. Przy tak licznej grupie, przy kolejnych kolejkach kufli i kielichów, przy przechwałkach i poczuciu własnej wartości nie było szans by wszystko obyło się po przyjacielsku. Jak dokładnie wybuchła awantura przy stole Nordlandczyków nie było do końca wiadomo. Norsowie wydawali się zafascynowani ich bronią jaki widocznie których przyniósł. Wielki miecz rzeczywiście często uchodził za arcydzieło sztuki płatnerskiej. Trudno go było wykuć jak należy i dla mniej cywilizowanych krajen taki poziom mealurgii wydawał się nie do opanowania. Może to tłumaczyło zainteresowanie jakie wśród wojowników z północy wzbudziła ta broń. I z początku wyglądało to na przyjazną wymianę zdań i uwag. Aż któryś z tubylców podważył umiejętności i odwagę Nordlandzkiej gwardii gdy dowiedział się, że ta brunetka co z nimi siedzi to ich dowódca. Kapitan Konig zaś rzeczywiście w tym momencie nie wyglądała zbyt imponująco. Siedziała na ławie, za stołem w samej koszuli bo był ciepły wieczór, jadła i piła tak jak inni. Nie miala ani swojego miecza ani pancerza. Właściwie to co odróżniało ją od innych kobiet to spodnie. Bo nawet Norsmenki w przeważającej większości były w spódnicach.

Jak te słowne przepychanki zmieniły się w fizyczne przepychanki to mogło umknąć większości biesiadników. Dopiero odgłosy awantury zwróciły na nią powszechną uwagę. Czy to Konig sprowokowała tą bijatykę czy dała się sprowokować nie było właściwie istotne. Grunt, że stanęła w szranki z jednym Norsem w prawie klasycznym pojedynku. Prawie bo ten ogłosił, że kobieta to przecież połowa mężczyzny więc będzie walczył tylko jedną ręką. Konig dość szybko pozwoliła jemu i innym zweryfikować jak bardzo była to błędna decyzja gdy trafiła go pięścią w twarz, w brzuch i jeszcze kolanem w trzewia gdy się zgiął. Pierwsza krew i jawna konfrontacja wywołała wybuch emocji u obu grup. Chociaż w oczywisty sposób każda kibicowała komu innemu.

Ale norsmeński wojownik, nawet z jedną walczącą ręką okazał się ciężkim przeciwnikiem dla pani kapitan. Gdy chyba zorientował się, że to nie jakaś trzpiotka tylko niezły obijmorda zaczął walczyć uważniej, bez tej wcześniejszej nonszalancji jaką te parę szybki ciosów Konig wybiła mu z głowy. No i ona też oberwała. Norsmeńska pięść trzasnęła ją jak obuchem w bok głowy, w twarz aż puściła farbę z nosa i odrzuciło ją do tyłu. Ale nie zrezygnowała. Splunęła krwawą śliną na piach i natarła na przeciwnika. Ku wielkiemu zaskoczeniu gospodarzy i gorącemu dopingowi gości. Zwarli się na całego w końcu spadając na poziom udeptanego piachu i wywołując kolejną falę emocję.

W końcu to ona okazała się stroną dominującą gdy wreszcie wstała z powrotem na własnych nogach. A norsmeński wojownik wciąż leżał na placu. Ale trudno go było uznać za słabszego skoro dotrzymał słowa i do końca walczył tylko jedną ręką. Konig chyba też tak sądziła a może po prostu miała gest. Bo wyciągnęła dłoń do powalonego wojownika a on po chwili wahania ją złapał i pomogła mu wstać. Potem objęli się, poklepali po plecach coś do siebie mówiąc czym wywołali znów falę radości u obu grup. Nawet jak oboje tak stali brudni, spoceni i zakrwawieni. Ale dzięki temu honorowemu zachowaniu obu stron tą spontaniczną bójkę udało się przekuć w przyjacielską rywalizację z symbolicznym zwycięstwem i bez wyraźnego przegranego.



Cesar



Z planów na sen albo chociaż drzemkę nic mu właściwie nie wyszło. Wydawało się, że ledwo co się ułożył na sienniku ułożonym na podłodze a raz za razem coś lub ktoś mu przeszkadza. A to tumult za ścianą gdzie przewalała się istna procesja ludzi zmierzających na kolację a to elfy jakie przewalały się ze strychu przez główną izbę na parterze, a to jakieś wredne latające coś co się uparło mu wyssać krew z szyi. I było na tyle szybkie, że nie było tego tak prosto chlapnąć za pierwszym razem a jednak spragnione jego krwi. W końcu jak pozbył się natręta z zewnątrz zaczęły dobiegać odgłosy śpiewów i muzyki pewnie z części artystycznej wieczoru. Wreszcie odwiedziła go sama Iolanda aby zamienić z nim słówko budząc go ostatecznie. Chociaż raczej odsyłając w niebyt chęć zdrzęmnięcia się.

W końcu został sam albo prawie sam. Oprócz niego w głównej izbie domu gościnnego zostało może ze dwóch mężczyzn. Słyszał jak na zewnątrz dwóch wartowników rozmawia półgłosem jawnie złorzecząc na przeklęty, wojskowy los bo musieli stać na warcie gdy reszta sobie biesiadowała. Nie słyszał każdego słowa jakie mówili przyciszonymi głosami ale na tyle dużo by sobie dopowiedzieć jaki jest sens ich rozmów i narzekania. Właściwie to mieli rację. Cesar czuł jak jego żołądek nie karmiony od południowego popasu domaga się swoich praw. A świadomość, że kawałek dalej są stoły zastawione kolacją i widocznie zabawa trwa w najlepsze wcale nie pomagała zwalczyć pustki w brzuchu.

Zanim się zdecydował czy jeszcze raz spróbować zasnąć czy jednak lepiej coś pójść i zjeść póki jeszcze coś jest na stołach to decyzja została podjęta za niego. A właściwie Ulryka ją podjęła przyprowadzając pierwszą pacjentkę. Tylko, że nie Norsmenkę.

- Daj spokój, nic mi nie jest. - usłyszał kobiecy głos tuż nim weszły do głównej izby. Brzmiał jakby chodziło o jakąś drobnostkę na jaką nie warto zwracać uwagi.

- Oj no chodź. I tak nocujemy w tym samym pokoju a tam mam wszystkie rzeczy. - Ulrika weszła do głównej izby i ruszyła w stronę drzwi prowadzących do korytarza z czterema sypialniami. Za nią na bosaka podreptała kapitan Konig która całą swoją postawą, miną i głosem prezentowała, że to nie jest potrzebne i robienie z igły widły. Ale jednak nie dało się przegapić krwawych zacieków na jej twarzy i koszuli. Trochę ich było. Chociaż jak wprawnym okiem zauważył medyk pewnie ta krew to z rozbitego nosa. Zawsze jucha lubiła lecieć z tego wrażliwego miejsca. Ale samo w sobie nie było poważne. Raczej upierdliwe. W ogóle pani kapitan wyglądała jakby brała udział w bójce. Obie zniknęły za drzwiami do sypialni.

Potem przyszedł jakiś elf ale rzucił tylko na niego okiem i z iście elfią obojętnością minął całą salę i poszedł w przeciwną stronę niż obie kobiety. Czyli tam gdzie były schody na strych gdzie kapitan przydzielił kwatery elfom. Dechy sufitu przekazywały stłumione echo tych elfich kroków. Widocznie też jeszcze nie kładły się spać.

- A tu jesteś młodzieńcze. Wszędzie cię szukałem. Nie jesteś na kolacji? - powiedział Bartolomeu gdy wrócił do głównej sali i spojrzał na posłanie na jakim ostatnio zostawił swojego młodszego wiekiem ale starszego szarżą kolegę. Podszedł do jego posłania i usiadł na ławie ustawionej przy ścianie.

- Udało mi się znaleźć jednego z naszych gościnnych dżentelmenów jaki mówi w reikspiel. - oznajmił Tileańczyk który mówił w tym języku choć z wyraźnie obcym akcentem. No i pokrótce streścił swoją rozmowę z owym Norsmenem.

Otóż ów mężczyzna opisał mu przypadek który stary lekarz okrętowy uznał za ciekawy. A mianowicie brat tego człowieka został uznany za opętanego. Nie było się co dziwić bo objawy były bardzo niepokojące. Drgawki, bezwładność nóg, w ogóle zimne miał te nogi. Do tego mamrotał i bełkotał bez sensu. Przy czym czoło i górę ciała miał gorące a ramiona i dłonie znów zimne.

- Wysłuchałem go ale nic mu nie mówiłem tylko przyszedłem do ciebie panie kolego. Chciałeś poznać habitat tubylców to jest okazja. Zwłaszcza jakby udało nam się coś poradzić bo ich szaman jest zdaje się bezradny. - oznajmił Cesarowi na jaki wpadł pomysł uprzejmie nie dodając oczywistości, że jeśli sobie nie poradzą z tym wyzwaniem to raczej nie zyskają w oczach tubylców. Zwłaszcza jakby to naprawdę okazało się opętaniem to sztuka medyczna nie mogła pomóc zbyt wiele poza leczeniem objawowym. Do tego potrzebny był egzorcysta albo chociaż jakiś kapłan.



Amris



- Całkiem przyjemna uroczystość drogi bracie. No nie wiem co oni tak się uparli z tym wbijaniem na pal. Gdyby nie to to by naprawdę można się cieszyć tym ciepłym i miłym wieczorem. - białowłosa siostra usiadła znów obok swojego brata. Wróciła z tych popisów tanecznych i śpiewackich w świetnym humorze. Widocznie podobało jej się takie spędzanie czasu a od dość dawna nie miała za bardzo okazji na tego typu rozrywkę. Jednak widocznie ten wyrok wydany na schwytaną Amazonkę nie wisiał gdzieś niewidzialny nad jej głową i sercem nie pozwalając o sobie zapomnieć.

Bo rzeczywiście było jak mówiła. Integracja międzyludzka była w pełni. Ludzie ze strony gości i gospodarzy dokumentnie się ze sobą przemieszali, pili, jedli, śmiali się, żartowali, wygłupiali, przechwalali i tańczyli ze sobą. Do tego chociaż na tyle osób to na stołach się nie przelewało jadłem ale było tego na tyle, że można było nasycić głód. A napitków było bez ograniczeń. A po tak skwarnym dniu marszu przez dżunglę miał on spore wzięcie. Ale wbrew obawom Ektheliona jakoś ludzie nie zdradzali oznak, że zaraz zamierzają się rzucić sobie do gardeł. Nawet ta bójka między panią kapitan z Imperium a jakimś norsmeńskim wojownikiem zgrabnie się przekształciła w pokaz. I chociaż poszła pierwsza i druga krew to jakoś nie popsuło to atmosfery wieczoru.

- A jak się uprą z tą Amazonką to oznajmiłam już kapitanowi i mam nadzieję, że do jarla to też dotarło. Że ja nie zamierzam uczestniczyć w tym widowisku. - poinformowała brata a ten widział, że wracając tutaj rzeczywiście na chwilę przystanęła przy miejscu gdzie siedzieli obaj wodzowie i rozmawiała z nimi chwilę.

Mimo wszystko nawet Lycena nie zdradzała najmniejszych objawów chęci ucieczki z osady. Wręcz przeciwnie. Jak jej przekazał wiadomość, że Ekthelion rezygnuje z przydziału sypialni białowłosa mag bez skrupułów zajęła wolne pomieszczenie dla siebie i swoich wojowniczek. Co prawda w sypialni było po dwa łóżka a ich było prawie dwa razy więcej ale to i tak o połowę więcej niż pierwotnie przydzielił im kapitan. I siostra nie ukrywała, że ta zamknięta przestrzeń pozwalająca na odrobinę prywatności jest jej bardzo na rękę.

- A swoją drogą gdzie jest Ekthelion i jego elfy? Coś go nie widzę nigdzie. I połowy twoich. - zagaiła wiedząc, że obaj rozmawiali ze sobą wcześniej. A obecnie rzeczywiście było widać brak tej elfiej dziesiątki ze sternikiem. Przynajmniej jak się wiedziało na co zwracać uwagę. Jak ktoś jeszcze to dostrzegł to jakoś nie robił z tego afery. No a Amris zdawał sobie sprawę, że opuścić osadę to nie taka prosta sprawa. Wypadałoby zameldować o tym kapitanowi a nie wiadomo co by on powiedział. Zaś bramy osady nawet w dzień były zamkniętę więc po zmroku tym bardziej. Więc jeszcze trzeba by uzgodnić z tubylcami czyli pewnie z jarlem zgodę na wymarsz.



Bertrand



To chyba głównie dzięki kapitanowi dostali przysłowiowe miejsca w pierwszym rzędzie. Jak tylko po pierwszym gongu wzywającym na kolację bretońskie rodzeństwo udało się na zewnątrz na plac główny gdzie rozstawiono stoły nie było trudno znaleźć gdzie zamierza siadać jarl nawet jak go jeszcze nie było. Było bowiem tylko jedno krzesło na całym placu pewnie pełniące rolę przenośnego tronu i wyznaczenia pozycji. Drugie, chociaż znacznie skromniejsze było przeznaczone dla kapitana jako honorowego gościa. Pozostali musieli siadać na zwykłych ławach. Ale to był powszechny standard we wszelkich tawernach i gospodach więc raczej nikomu to nie powinno przeszkadzać.

- Tu nie, tu nie. Tu jarl. - gdy w pierwszej chwyili Bertrand próbował usadowić się blisko pustego jeszcze krzesła dla norsmeńskiego wodza to jeden z tubylców grzecznie ale dość stanowczo w łamanym reikspiel dał mu znać, że to nie jest odpowiednie dla niego miejsce.

- Spokojnie on jest ze mną. To mój przyboczny. - rozległ się głos nadchodzącego de Rivery. Wobec autorytetu najważniejszego gościa jarla Norsmen nie odważył się oponować i ustąpił. Zajęli więc miejsca przy swoim kapitanie.

- Bertrandzie sprawisz mi dużą przyjemność jeśli usiądziesz przy mnie. A Olaf przy tobie. Mam nadzieję, że nasze drogie i piękne damy wybaczą nam ten nietakt i grubiaństwo. - kapitan z typową dla siebie szarmancją zadysponował gdzie mają siedzieć najważniejsze w tym wieczorze osoby. Pod kątem wcześniejszej narady taki przydział miejsc miał sens. Bertrand nie licząc samego de Rivery mógł siedzieć tak blisko norsmeńskiego wodza jak się dało. Przy nim Olaf który mógł w razie czego służyć jako tłumacz. No a za nim dwie panie z których jedna uczestniczyła we wcześniejszych negocjacjach co podkreślało jej rolę i zaufanie jakim obdarzył ją kapitan no a druga była siostrą Bertranda. Ale panie po zajęciu miejsc poszły prosić jarla by zgodził się pokazać im tą schwytaną Amazonkę więc z początku ich nie było gdy stoły stopniowo zapełniały się tak gośćmi jak i gospodarzami.

- No idź. Zatańcz z nią. Jak to córka wodza to musi być szlachcianka. I może coś powie ciekawego. Chyba coś mówi w reikspiel. - gdy już zabawa trwała siostra znalazła sposób aby przechodząc za potrzebą nachylić się do brata i szepnąć mu dobrą radę widząc, że mimo wszystko jak Carlos zaprosił Astrid do tańca to jakoś krew się nie polała i dobrze się to skończyło. A siostra znów zdradzała swoje zapędy do oswatania brata z jakąś dobrą partią albo chociaż zadzierzgnięcia pozytywnych relacji.

A wieczór zrobił się całkiem przyjemny. Zabawa i integracja trwała na całego. Aż trudno było uwierzyć, że ci roześmiani, rubaszni, nieco nieokrzesani ale jakże gościnni gospodarze zamierzają tego wieczoru kogoś wbijać na pal. Jak na razie to było niczym na jakimś festynie. A Bertrand jako, że siedział tak blisko jak się dało był niejako świadkiem rozmów pomiędzy wodzami.

- To tak. Wy przyjaciele. Dobrze. Bardzo dobrze. To jak nam pomożecie z tymi sukami z lasu? Zrobimy najazd tak? Spalimy je i zabijemy. I trochę na branki. Ładne branki. Kto by nie chciał co? To jak? Zawrzemy umowę? - Harald widocznie miał całkiem sprecyzowaną wizję tego sojuszu z wyprawą kapitana i chociaż na razie to brzmiało jak luźna rozmowa przy miodzie i piwie podczas festynu to jednak należało odpowiednio ważyć słowa.

- No nie tak prędko przyjacielu. Mamy swoje sprawy do załatwienia w dżungli. Jak mamy ci pomóc to jak ty pomożesz nam? Masz dzielnych i sławnych wojowników. A my idziemy po złoto. Nie chcecie złota? Kto by nie chciał złota? Wystarczy tam pójść i sobie wziąć. - de Rivera dość sprawnie lawirował aby nie złożyć jakieś solennej obietnicy która potem wiązałaby mu ręce. I tak obaj całkiem nieźle szachowali się sondując nawzajem swoje zamiary, obietnice i możliwości. Chociaż toporny reikspiel jarla łatwo było uznać, że ograniczenie umysłowe czy wręcz go wziąć za tępaka. To chociaż dania brzmiały krótkie i prymitywnie to sens zdradzał, że nie na darmo Harald Chyży Topór jest wodzem bo umiał manewrować nie tylko toporem.



Ektehlion



- Z portem klapa. Nic nie widać przez palisadę. Trzeba by na nią wejść ale tam są strażnicy. - do Ektheliona wrócił jeden z morskich elfów Amrisa przysłany przez ich dowódcę aby złożyć meldunek z rozpoznania. Potem nieco rozwinął swoją wypowiedź. Port czy pewnie raczej przystań, była za palisadą. Sądząc z linii palisady pewnie w jakiejś zatoczce. Ale z poziomu gruntu nic nie było widać tej rzeki bo właśnie stała na przeszkodzie ściana z palisady. Zapewne bez problemu dałoby się rzucić okiem z jej pokładu no ale najpierw trzeba by się tam dostać. Z ziemi nie było szans aby tam doskoczyć. Trzeba by albo użyć liny albo drabiny by się tam wspiąć. No a na tym pomoście byli norsmeńscy strażnicy. Jak z żalem zauważył elf niestety ani pijani ani nieuważni. Więc trzeba było się liczyć z tym, że dostrzegą takiego wspinacza oraz nową sylwetkę a do tego elfa na pomoście. Dowódca elfów mógł podjąc taką próbę ale czekał na rozkaz Ektheliona czy ma podjąć takie ryzyko bo było spore.

- Zwinięcie łodzi też nie jest takie proste. Trzeba by najpierw opanować rzeczną bramę. Czyli pozbyć się strażników z wieży. Sama brama to też nie jakieś drzwi w zwykłym domu więc nie ma co oczekiwać, że otworzą się cicho i dyskretnie jak opadający liść. - beznamiętnie zrelacjonował wynik swoich obserwacji samej bramy i szans na ewentualne przejęcie bramy. Właściwie masowy atak całej drużyny morskich elfów pewnie dałby im efekt zaskoczenia i przewagi liczebnej który powinien zapewnić im zwycięstwo. Ale nie było żadnej gwarancji, ze obrońcom nie uda się wszcząć alarmu a akcja mogła być dostrzężona przez strażników w innych bramach i murach. A trudno by było im pewnie przegapić otwieranie bramy jaka powinna być zamknięta.

- Ja bym też za bardzo nie liczył na sprawny odwrót kogokolwiek oprócz nas. Zwłaszcza, że jak na razie nikt prócz nas nie wie o tym planie odwrotu. - Ambraht dorzucił swoje trzy grosze. Też akurat wrócił z obchodu po mieście. I jego opinia była następująca. Dzięki temu, że elfy były w kupie mogły działać w zorganizowany sposób. Pośrednio dzięki decyzji kapitana by je rozlokować jako zwarty oddział w domu gościnnym. Ale wszystkie inne oddziały było dyslokowane po prywatnych domach. Po dwóch czy trzech albo kilku na norsmeńską rodzinę. A teraz większość z nich była na wspólnej kolacji na placu. Nie było mowy o żadnej sprawnej zbiórce ani tym bardziej akcji jak większość poszła na tą wieczerzę z symboliczną ilością broni, praktycznie nikt nie był w pancerzu i wszyscy biesiadowali na całego. I nikt, łącznie z kapitanem, nie miał pojęcia o planach elfów. Nawet gdyby im teraz powiedzieć a Norsmeni w żaden sposób by nie przeszkadzali, co w realiach konfliktu było nierealne, musiałoby upłynąć niemniej czasu niż przy rozparcelowania się po przybyciu do osady nim cała ta masa na powrót rozpłynęłaby się po obcych dla siebie ulicach i domach, wzięła swój ekwipunek a następnie by zebrała się do kupy i ruszyła w stronę rzecznej bramy. A jeszcze były przecież te wszystkie juczne i wierzchowe zwierzęta których zabranie ze sobą to znów całkiem osobny rozdział. W ocenie Ambratha to było kompletnie nierealne.

- Na moje oko to mamy szansę uderzyć znienacka, przebić się którąś bramą i wydostać z osady. Ale zostawiając resztę. - odparł beznamiętnie numer dwa w ich elfim oddziale przedstawiając dowódcy swoją opinię.

- Ale jeśli to ma dla ciebie jakieś znaczenie to Norsmeni wydają się podobnie przygotowani. Nie licząc straży na murach. A wieczorek zapoznawczy idzie im całkiem nieźle. - powiedział z krzywym uśmieszkiem wskazując kciukiem za siebie gdzie za ścianą i dachem był plac i serce całej wieczerzy. Na jakiej ich nie było. Ale na razie jakoś nikt nie robił rabanu z tego powodu.



Iolanda



- Moja pani, muszę przyznać, że swoim blaskiem przyćmiewasz oba księżyce i wszystkie gwiazdy na niebie. - de Rivera pomimo swojej dość niefrasobliwej i awanturniczej otoczki jaką podbijała jego załoga która wydawała się być barwną mieszanką z całego świata to jak chciał to potrafił być szarmancki i dobrze wychowany niczym prawdziwy lord na salonach. Tak było też i dzisiaj gdy tak sprytnie i z gracją rozdysponował miejsca siedzące po swojej prawicy jak i nieco później gdy poprosił ją o pierwszy taniec tego wieczoru.

A tak samo jak baronessa de Azuara miała okazję sprawdzić na deskach podłogi na bankiecie pożegnalnym ledwo w ostatni Festag tak i na tym klepisku norsmeńskiej osady de Rivera tancerzem okazał się znakomitym. Jak wirowali na początku jeszcze sami na tym placu otoczonym stołami i biesiadnikami widziała, że wśród widzów wszelkiej nacji wzbudzają powszechne uznanie i czasem zazdrosne spojrzenia.

- I jak wizyta u Amazonki? Udało wam się ją zobaczyć? - mimo wszystko estalijski kapitan nie tracił głowy i skorzystał z okazji aby chociaż publicznie to jednak na osobności zapytać o te odwiedziny u schwytanej dzikuski. Wcześniej nie mieli okazji porozmawiać o tym.

- Ale ślicznie razem wyglądaliście. Jak ja tańczę z Carlosem to mam wrażenie, że nogi same mi się poruszają a wszystko płynie. - wyznała Izabella gdy wrócili z kapitanem na swoje miejsce. Bo ją jako drugą ich dowódca uhonorował przyjemnością tańca. I młodsza Bretonka wcale nie ukrywała, że czuje się wyróżniona takim zaszczytem, że nawet w takich okolicznościach Carlos o niej pamiętał. A gdy obie mogły znów usiąść na ławie przy stole mogły wreszcie wspólnie porozmawiać. Zwłaszcza, że od Bertranda i Carlosa oddzielał ich Olaf.

- Myślisz, że ta Astrid ma męża? Zobacz, siedzi sama przy ojcu. Nie widać jakiegoś mężczyzny w jej wieku przy niej. A jakby kogoś miała to by chyba siedzieli razem. - później gdy wódz ekspedycji poprosił do tańca córkę wodza to ta przykuła uwagę bretońskiej szlachcianki. I trochę tak trudno było wyczuć, że bardziej ją ona interesuje jako konkurentka czy jako kandydatka na narzeczoną dla Bertranda. Tak samo jak w końcu poszła za potrzebą a przy okazji szepnęła coś swojemu bratu. Nie było do końca pewne czy bardziej jej chodzi o to by Bertrand zatańczył z Astrid czy o to by z Astrid tańczył ktoś inny niż Carlos. Obie możliwości wydawały się równo prawdopodobne i wzajemnie się nie wykluczały. Zwłaszcza, że jak z Carlosem Astrid przechodziła obok nich to usłyszały jak mu ćwierkała radośnie w łamanym reikspiel, że jest wdzięczna bo córki wodza nikt nigdy nie prosi do tańca to znów by musiała przesiedzieć kolejną wieczerzę.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline