Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 05-04-2021, 11:14   #62
Micas
 
Micas's Avatar
 
Reputacja: 1 Micas ma wyłączoną reputację
Post

”Inwazja na Williston”, bądź „Bitwa o Lake Grand” jak później nazywano wydarzenia tego dnia, skończyła się sromotną klęską sił inwazyjnych. Jeziorna flotylla Bandytów zdołała poważnie zdemolować zabudowania portowe i na dłuższy czas wyłączyć to miejsce z ekonomicznego obiegu, niemniej jednak straty wyniosły blisko sto procent. Nikt nie kapitulował, pomimo całkowitej beznadziejności położenia desantujących na plażach i klifach nabrzeża oraz otwartych przestrzeniach i pirsach portu. Raptem dwie godziny po odparciu inwazji, Minutemani uderzyli na praktycznie bezbronną bazę na przeciwległym brzegu jeziora, kończąc jej istnienie wraz z pokaźną ilością łodzi, ciężarówek i materiałów wojennych. To był bolesny cios, który do końca wojny miał zabezpieczyć Grand Lake przed podobnymi wybrykami, a w pierwszej jej fazie uniemożliwić zajęcie Williston i masowe oskrzydlenie Hartford.

Pobieżne zbadanie „super-mecha” potwierdziło, iż posiadał on dużo komponentów uznawanych za LosTech i wymykał się kategoryzacjom. Wydawał się też jakimś eksperymentem, i to nieudanym – był tak ciężki, że obydwie pary siłowników nóg nie były w stanie poruszać machiną bez ryzyka awarii. Dziwactwo. Niemniej jednak potężne dziwactwo. Dużo pancerza, ciężka i solidna struktura pod spodem, przednie uzbrojenie. Innych zdobyczy było niewiele, ale ktoś wpadł na pomysł, by wymontować z wież czołgowych ciężkie gwintowane armaty i amunicję – być może kiedyś się przydadzą jako zastępstwo dla zniszczonej broni. Całość była ciężka i zajmowała zbyt wiele miejsca, aby ją upchnąć do ładowni Leoparda, więc DropShip musiał wykonać jedną rundę z powrotem do bazy by odstawić szrot. Pirackiego MechWarriora przekazano natomiast wywiadowcom na spytki. Zaraz potem, nie czekając na naprawy, Leopard wrócił i podjął lancę, ruszając do Milton – w międzyczasie Asagao oddała stery Barnesowi, a sama przesiadła się do Lightninga.

Następne kilka dni zatarło smak zwycięstwa pod Williston.

Dobiegły wieści z Essex. Piromani ze wsparciem lotnictwa przypuścili druzgoczący atak na narodowe rezerwy żywności. Dwadzieścia z dwudziestu pięciu procent zniszczone. Pozostała piątka została schowana do miasta dzięki otrzymanemu przedtem cynkowi, ale to było mało. Bardzo mało. Oponenci nawet nie kontynuowali ataku na miasto. Nie trzeba było, morale w Essex siadło. A kilka dni później przegrupowali się pod Milton, gdzie też chcieli dokonać tej zbrodni. Minutemani na nich czekali. Leopard nawiązał kontakt bojowy z pirackim DropShuttle/DropShip typu Clippership IV. Starożytne, ledwo trzymające się gówno, o małej ilości prymitywnego pancerza i relatywnie słabym uzbrojeniu. Popruł dużo leopardowego pancerza, ale ostatecznie został strącony i, będąc już na glebie, zdetonował się jak wielka bomba paliwowo-powietrzna. Późniejsze oględziny wykazały, że transportował masę amunicji, bomb zapalających i paliwa, a także lancę czterech przerabianych i wzmacnianych Kruger PoliceMechs. W międzyczasie Lightning Itan-shy strącił dużo mniejszy i lżejszy cel, DropShuttle projektu K-1, też wypchany paliwem, a BattleMechy rozniosły w drzazgi wehikuły i workmechy podpalaczy, łapiąc ich na gorącym uczynku na polach nieopodal Milton.

Sukces, zdawałoby się. Niestety nie. Część obsady rezerw narodowych pod miastem została zinfiltrowana przez zamachowców-samobójców. Wyposażeni w broń palną, laserową, miotacze płomieni i granatniki z pociskami zapalającymi, a także dużo podkładanych ładunków wybuchowych, zniszczyli blisko dwadzieścia z 30% rezerw nim ich odstrzelono. Późniejsze śledztwo wykazało, że atak piromanów i ich lotnictwa był raptem wsparciem/dywersją – dywersją, która nie mogła zostać wykorzystana pod Essex (bo Armia Czerwonej Wstęgi nie miała tam swoich infiltratorów), ale zarazem nie została wykryta w porę z powodu dekapitacji służb kontrwywiadowczych, zamieszania i braku danych o siatce szpicli.

To zwycięstwo smakowało popiołem. Dosłownie. Pożary jeszcze długo szalały nim straż zdołała je ugasić. Utracono prawie połowę (a licząc także Bennington, Newport, Windsor i Vergennes – to już 50%) narodowych rezerw żywności oraz nieprzebraną ilość niezebranych plonów i niezabezpieczonej trzody. To była absurdalnych rozmiarów, acz odwleczona w czasie katastrofa logistyczno-ekonomiczna... i obietnica głodu. Jedynym szczęściem w nieszczęściu był fakt, że udało się poważnie ugryźć pirackie lotnictwo (dwa promy zrzutowe, z czego jeden wielki) i wyeliminować tylu piromanów, że w przyszłości tego typu ataki ustały – można było szybko zebrać to, co jeszcze zostało na polach nim nastaną monsuny i wszystko trafi szlag.

Minutemani powrócili do bazy na niecałe dwie doby – akurat tyle by szybko połatać pancerze i odpocząć. Doszło też do pewnego przetasowania kadrowego: Ishida nakazał McKinleyowi opuścić załogę Leoparda (na stanowisku strzelca miał go zastąpić inny żołnierz) i zająć się „innymi projektami”, natomiast Asagao miała na czas nadchodzącej batalii operować jako pilotka Lightninga, oddając dowodzenie Leopardem Barnesowi. Całość Minutemanów, pomijając SITREP w sali odpraw otrzymała czas wolny. Mieli wypocząć przed wielkim bojem. Tuż przed wylotem odwiedzili także swoje rodziny i przyjaciół, którzy wreszcie dotarli do Montpelier. Część z tych gości została potem skierowana do bazy, innych (przede wszystkim cywilów) odesłano samolotem do odległego i (jak do tej pory) spokojnego Burlington, gdzie mieli być bezpieczni. Podbudowało to morale Minutemanów. W samą porę.
Pomimo klęski pod Williston, Armia Czerwonej Wstęgi z pełną frontową mocą nacierała od zachodu i południa na Hartford. Batalia, którą to zapoczątkowało, trwała ponad pięć tygodni i przyrównywano ją do dawnej obrony fortu Alamo... bądź miasta Stalingrad.

[media]http://www.youtube.com/watch?v=p6hL5pJ8j_o[/media]

W pełnym, bezlitosnym słońcu długich dni sawanny, pograniczne miasto stawiło zacięty opór. Bardzo zacięty. Pomimo wielkiej przewagi liczebnej wroga, tak w liczbie walczących jak i w ilości pojazdów, siły NVDF broniły Hartford niczym twierdzy. Musiały. Gdyby Hartford padło, w ręce nieprzyjaciela dostałyby się duże zapasy materiałów wojennych, a wrota do interioru oraz Williston stałyby otworem z południa i zachodu. Rozumiała to również populacja Vermontczyków z Pogranicza, ludzi o wiele twardszych i surowszych aniżeli mieszczuchy z północnych Ziaren. Kto mógł i dla kogo starczyło broni – czy to z zapasów wojskowych, czy policyjnych, czy nawet prywatnych – ten dołączał do 5 batalionu ochotniczego Dystrykt Hartford (teraz to była w zasadzie cała dywizja). Zaciągano też uchodźców z Bennington, tych do batalionu 9 z ich własnego miasta. Kto nie mógł bądź dla kogo zabrakło broni, ten miał robić w straży pożarnej, wolontariacie medycznym, łączności, logistyce bądź fortyfikowaniu miasta. Praktycznie tylko starców i dzieci chowano do podziemnych bunkrów pod okiem stróżów.
W obronie miasta stanął także garnizon i wszystko to, co ściągnięto z południa. Resztki 1 oraz 2 baonu Rangersów, 17 i 18 baon piechoty zmotoryzowanej Green Mountain Boys, 4 szwadron kawalerii zwiadowczej i eskadra lotnicza Rangersów, sztaby Trzeciego Pułku Gwardii Republikańskiej i całej Brygady Rangersów, elementy z 7 szwadronu kawalerii z Williston (głównie jako zabezpieczenie przed okrążeniem miasta bądź rajdem w okolice Grand Lake). Całością obrony dowodził generał brygady Raymond Jackson, uznany dowódca Rangersów. Zastępował go pułkownik Patrick Williams, dowódca 3rd Interior RCT.

Ale i to byłoby zbyt mało, gdyby nie udział Minutemen i ich maszyn.



[media]http://www.youtube.com/watch?v=DD4E_lwsAdU[/media]

- Hej Bobby. Myślisz, że runie? – nagły głos przerwał relatywną „ciszę”. Na zewnątrz jednak wcale nie było cicho. Nieustanny huk wystrzałów, okazyjne detonacje, gruchot gruzu i jęki skrzypiących metalowych konstrukcji.

Bobby z początku nie mógł przez to spać. Bardzo nie mógł. Ciągły strach, stres. Drżał jak w febrze nocami, a za dnia trzymało go tylko działanie. Dotyk twardego, lakierowanego drewna ramy Redwooda i metalowych elementów. Konieczność współdziałania z kolegami. Mentalna szpila: „walcz, bo ci rodzinę zabiją”. A potem miał obojętnie na to. Koledzy też. Ci, którzy wciąż żyli. Z wydłużonym, chronicznym zmęczeniem nic nie wygra, nawet stres cywila, który nigdy w swoim życiu nie spotkał się z taką... sytuacją. Z obietnicą przemocy. Złapał się nawet na myśli „jak to się skończy, to jak ja zasnę w kompletnej ciszy?”.

Myślał też, jak bardzo przez ostatnie dwa tygodnie się zmienił. I jak otoczenie się zmieniło. Równo skrojone, zadbane, czyste ulice Hartford i starannie odmierzone działki, podzielone na ogrody, domostwa wolnostojące, garaże i altany, oddzielone od siebie różnokolorowymi picket fences. Dziś wszędzie było biało albo czarno. Biało od budowlanego pyłu. Czarno od popiołów. Drzewa spalone. Trawa wypalona albo zasypana na wpół zwęglonym drewnem, pyłem, jakąś kurde watą izolującą, masą szrotu i syfu. Przedmieścia w ogóle wyglądały teraz jak jeden wielki śmietnik. Jakby ktoś wrzucił wiązkę dużych petard do wielkiej papierowej torby na rzeczy z przeprowadzki.

Zresztą, nie musieli tego oglądać, wyparli ich stamtąd w pierwszym tygodniu. Teraz musieli tylko patrzeć na gruz, wapno i tynk z bielonych budynków i szkło. Jezu, jak wiele chrzęściło tego szkła pod nogami. Nigdy nie zwracał uwagi jak wiele budynków centrum jego miasta było „szklakami”... i jak łatwo to się sypało jak „tylko” ktoś walnął bombą burzącą albo serią z autodziała.

Równie migotliwe, mamiące i kruche, jak cała ta iluzja, którą sobie ukuli tutaj na tym zadupiu. Chcieli żyć na Pograniczu u boku tych... brudasów z pustyni... to mieli.

Niemniej jednak nie drażniły go hałasy, śmietnik, szkło, wszędobylski pył. Ostatni raz mył się kiedy, tydzień temu? On i chłopaki wyglądali jak czarno-białe bałwany, uwalone sadzą i kruszonką. To też go nie drażniło. Zaczynał mieć to gdzieś. Ale jedna rzecz zaczęła go bardzo irytować – to, jak mu nie dawali spać.

- Co? – zerwał się, zaspany. W dłoni już ściskał Redwooda.

- Jak myślisz, runie? – Harold, kolega ze studiów mechanicznych. Razem wstąpili do Ochotników – No, ten. – kiwnął głową na wysoki wieżowiec. Przedstawiciel sieci Stellar Hotels. Dwa, trzy tygodnie temu oszklony, ładnie podświetlony... i nie taki krzywy. Nie taki jakby złamany lekko w połowie (?). Któraś z lotniczych bomb musiała naruszyć strukturę. Ktoś powiedział, że wybuchła tam instalacja gazowa.

- Daj mi spać. – warknął Bobby. Ale zaraz zogniskował wzrok na tym, co robił jego kolega – Ale jak już budzisz, to daj zapalić.

Pomięta, ale pieczołowicie chroniona przed wszystkim paczka „Lucky Bullets” zmieniła dłonie. Szum palnikowej zapalary. W półmroku zaczęły ćmić się dwa czerwone punkty, nie jeden.

- Nie wiem. Myślisz,że runie?

- Może. Wygląda jakby chciało mu się paść na Bank Fundacyjny.

- Tam gdzie siedzą chłopaki Tetrisa?

Harry pokiwał głową.

- Może powinniśmy go ostrzec?

- Kogo, Tetrisa? Zoba. – Harry palcem obramował sylwetkę przekrzywionego wieżowca – Tetris wstanie rano, fińskie śniadanie ogarnie, przez okno spojrzy i zobaczy, że coś z klockami nie pasuje.

Po sekundzie obaj wybuchnęli śmiechem takim, jakim mogli tylko dwaj dobrzy znajomi przypominający sobie co odwalił ten trzeci kumpel kiedyś w przeszłości. Przerwał im trzeci, ochrypły głos, dochodzący z paru bliżej nieokreślonych kształtem barłogów.

- Co za chichoty? Spać ludziom, cholery, nie dają!

+++

W nocy nie dawali spać, za dnia nie dawali żyć. Skrzyżowanie ulic Turnbulla i Stonewalla było właśnie takim miejscem nie do życia. Zasypane gruzem i szkłem, zryte kraterami... A z tych kraterów wystawały jakieś kable, pręty, tworząc abstrakcyjne, powyginane konstrukcje. Jak spontaniczne rzeźby robione przez kogoś na kwasie. Po co tyle tych kabli i prętów? Dopiero teraz, kiedy ktoś zerwał zasłonę, można było zobaczyć jak wiele rzeczy było tam, gdzie wcześniej widziało się ład. Porządek, który prędko powszedniał w życiu człowieka. Nudny i niezauważalny... do momentu aż stało się coś, co go rozsypało. Jak domek z kart.

Głębiej w ulicy Turnbulla grzmiały wystrzały. Huknął jakiś wybuch. Jeden, drugi, trzeci. Cała seria. Krzyki, przetykane dalszą kanonadą. Szybkim grzechotem lekkiego kaemu.

- Bobby... Bobby!

Bobby spojrzał na Harry'ego i kiwnął. Siedzieli razem za barykadą na Stonewalla. Razem z nimi jeszcze sześcioro chłopaków. Wszyscy z ich grupy koledżowej. Dziewczyn nie było. W zasadzie to była jedna, Lisa, ale ona poszła na sanitariuszkę.

- Bobby, to Vedette. Oni ich tam masakrują.

- I co, mamy opuścić miejscówę, dać dupy?

Harry zmarszczył brwi i spojrzał na przyjaciela z wyrzutem.

- Nie pieprz. Mamy LAW-a. Tu po lewej stronie ci ze zmotu kafarami znieśli parę ścian w budynkach, da radę przejść. Weźmiem rurę, parę cytryn i się brudasom na łeb zesramy.

Bobby się zastanowił. Harry miał więcej odwagi niż rozumu, ale miał rację. Podejście było dogodne, a chłopcy sierżanta Stetsona nie strzymają czołgu. Stetson pewnie ich za to potem obsobaczy, ale lepiej to, niż potem grzebać pod gruzami za ciałami kolegów z drugiej grupy. Kiwnął głową na Harry'ego, który już szedł do 'kanciapy' po sprzęt. Bobby zwrócił się do reszty.

- Panowie. Idę z Harrym trochę pomóc Stetsonowi. Jeff, dowodzisz. Zostańcie tutaj, jasne? Nie idźcie za nami.

- Stetson nie będzie zadowolony. – powiedział jeden z co karniejszych chłopaków, komentując legendarną, wiecznie skrzywioną mordę drill sergeanta kompanii szkoleniowej.

- Nie to, żeby kiedykolwiek był. – prychnął Bobby. „Co, każe mi zmiotką i szufelką zamiatać całą Stonewalla z kurzu?” - ale tego już nie dodał. Sytuacja się sypała. Nikt na tym odcinku nie spodziewał się czołgu.

Harry wrócił. Przez bary miał przewieszonego LAWa, przez ramię pas z paroma granatami zaczepnymi. Kilka wcisnął w dłoń Bobby'emu, który szybko zaczął wsadzać „owoce” do kieszeni LBE.

- Zostawcie Redwoody, weźcie coś co wali szybciej. Jak się ujawnicie, to nie będą czekać aż skończycie pajacowanie z czterotaktem. – zauważył trzeźwo Jeff – My sobie poradzimy. Bob, weź rozpylacz. Harold, pistolet.

- Co pistolet? A czemu nie mi drugi peem? Co to ja...?

- A to, że obwieszony jesteś szpejem jakbyś na przebieżkę dwadzieścia klików marszobiegiem miał leźć, a tu już nie obóz pracy i jebania kotów. Jeszcze weź kostkę i wepchnij cegły do środka by się Stetsonowi przypodobać jaki ty twardy i mięski. – parę zmęczonych chichotów i krzywych uśmiechów wypełzło na twarze zebranych – Kurde, Harold, liczyć się będzie czas. No dawaj, o kutasa cię nie proszę.

Harold mruknął coś niecenzuralnego, ale Redwooda oddał. W zamian zgarnął półautomat. Klasyczną dziewiątkę. Nie potrafił sobie przypomnąć marki. Bob trzymał zaś w dłoniach pistolet maszynowy.

Kolejna seria eksplozji, znacznie bliżej. Kurzowa mgiełka uformowała się... praktycznie wszędzie, wzburzona drganiami. Dwaj chłopacy z mechanika uznali to za sygnał. Szybko ruszyli do pierwszego budynku po lewej. „Paul's Grocery Store”. Następne chwile, które wydawały się dłużyć i dłużyć, spędzali na szybkim pokonywaniu kolejnych metrów. Korytarze, pomieszczenia, framugi drzwi, dziury wybite w ścianach. Kupy gruzu. Siwy dym, siekiera z gryzącego pyłu. Bobby ledwo nadążał za kolegą. Harold był nie do zdarcia, dźwiganie ciężarów, biegi przełajowe, cholera – cały boot camp to były dla niego zabawy, a on na tych zabawach bawił się jak dziecko. Tylko czasem był uparty jak baran. Bobby w ich ekipie raczej robił za cichego, ale zawsze będącego tam gdzie koledzy potrzebowali pomocy. To on ogarniał technikalia, robił za starostę grupy, uspokajał wkurwionych cieci w akademiku jak raz Harry zrobił burdę. Jeff natomiast... chwilami był nieznośny, ale ten jego cięty język i szybki umysł niejeden raz bawił, ustawiał do pionu albo pomagał. Jak w tej chwili. Nadgorliwy Harry dwa razy zahaczył LAWem o coś. Jakby jeszcze biegł z Redwoodem i czym tam jeszcze, to jeszcze by go wsysło w te gruzy.

Wreszcie dotarli na miejsce. W samą porę. Cholerny czołg był może ze trzydzieści metrów od barykady. Pod ścianami zabudowań okalających ulicę, pośród kup gruzu i powyginanych latarni, koszy i przystanku autobusowego czaili się wrogowie. Ci cholerni żołnierze południa. Już nie byle brudasy w szmatach i z pianą na pysku, tylko autentyczni i w tej autentyczności przerażający żołnierze Armii Czerwonej Wstęgi. Ten wściekły kamuflaż: czerń, biel, szarość i krwista czerwień. Szare pancerze okrywające tors, barki, łokcie, kolana, uda, golenie. Hełmy z maskami przeciwpyłowymi i przyciemnianymi okularami. W łapach już nie byle samopały, czterotaktowce czy jakieś sztuki z szabru, tylko karabinki automatyczne z bajerami. Celowniki laserowe, przednie rączki, dwustronne magazynki, podwieszane granatniki bądź mini-strzelby 'pompki'. Pośród nich typy z bronią wsparcia – granatnikami rewolwerowymi lub ręcznymi kaemami. A pośrodku, krusząc pod sobą gruz, szkło i złom, jechał pięćdziesięciotonowy, wysoki potwór na gąsienicach. Mała półkulista wieżyczka nieco z tyłu pojazdu raz po raz pruła bardzo niecelnymi – ale bardzo gęstymi seriami z kaemu. Ci z przodu obstawy też walili, na zmianę. Taktyką „żabich skoków” na przemian osłaniali inne sekcje, potem sami biegli pod osłoną. Zza barykady chłopacy od Stetsona próbowali się odgryzać, ale nie mogli się skupić kiedy tyle pestek łoiło dookoła. Byli przyszpileni. Oni, ale nie Harry i Bobby.

Przygotowali granaty, rozwijając płótno i układając na nim po kolei „owoce”. Obok pistolet Harolda. Bob przewiesił peem przez ramię, sprawdził parę razy jak szybko go może złapać i siepać. Harry w tym czasie zdjął i rozłożył LAW.

- Nie wal w przód. Spróbuj w szybę.

Kolega ułożył rurę powoli i z namaszczeniem na ramieniu. Rozłożył celownik, zaczął przez niego obczajać pojazd.

- Może być słabo. Wąskie te szkło mają. Zejdzie.

- A w tego gdakacza?

- Mmm... szybciej...

Jakieś dwadzieścia metrów od barykady Vedette się zatrzymał. O przedni pancerz huknęły granaty kontaktowe z wyrzutni zza barykady, jednak 40mm fragi gówno mogły zdziałać.

- Wal! – syknął Bobby. A zaraz potem z głośnym „szuch” lufę opuścił profilowany granat o napędzie rakietowym. Dokładnie w tym samym momencie, kiedy przemówiła armata Vedette.

Szybka seria sześciu pocisków 80mm przeorała barykadę z praktycznie nożowniczego dystansu. Głowice HE bez trudu poradziły sobie z umocnieniem, przerabiając jego materiały na proszek bądź rozrzucając pokruszone fragmenty wszędzie dookoła. Betonowe płyty frunęły jak jakieś confetti. Parę dni temu Jeff rzucił komentarzem, tzw. „z dupy”, że ludzie żyjący w XX czy XXI wieku nie potrafiliby czegoś takiego ogarnąć. Armata, taka „normalna” czołgowa, ale strzelająca jak karabin automatyczny. Autodziało. Koncepcja niby prosta w teorii, ale w praktyce prawie niewykonalna... aż do czasów Gwiezdnej Ligi. Broń absolutnie mordercza, bardzo skracająca czas starć, bitew i wojen. Overkill.
Ale zaraz się „średniemu” czołgowi oberwało, bo ułamki sekund później siwa smuga z jednego z okien narożnego budynku trafiła w wieżyczkę typu „mini-kula”. Głowica HEAT spenetrowała cienki pancerz i zmasakrowała wnętrze. Szybkostrzelny kaem zaporowy zamilkł wreszcie.

- Teraz, teraz! – syczał dalej Bobby. Harold zwalił z ramienia pustą, kopcącą rurę, rwał za granaty. Bob rzucił się do okna, oparł automat i wystrzelił długą serię, a na dół leciały prezenty. Jeden, drugi. Potem trzeci. Okrzyki wroga, wrzask rannego. Ktoś padł martwy albo ranny, reszta rzucała się za osłony. Pierwsze pociski zaczęły łupać w ich miejscówę.

- Chodu! – krzyknął Harold.

Wieża Vedette już odwróciła się w stronę narożnego budynku. Nie była w stanie podnieść lufy tak, by zahaczyć o te okno, to wypuściła pełną serię po parterze, masakrując ściany, meble, sprzęty, całą klatkę schodową. W porę się zatrzymali by nie runąć razem z sypiącymi się schodami prosto w śmierć. Za nimi masa kul pruła całą fasadę i wbijała się do środka niczym nieproszeni goście, bzykając i rykoszetując.

- Na strych!

Zaczęli wbiegać po schodach na górę. Odstrzelili zamek do drzwi pomieszczenia serwisowego. Przebiegając obok maszynerii, chyba wentylacyjno-klimatyzacyjnej, dopadli do drabiny. Na strychu przyczaili się przy lufciku. Mieli nadal piękny widok na Turnbulla i na Wstęgowców.

- Trzeba było wziąć Redwooda. – z wyrzutem sapnął Harold – Nie dorwaliby nas tu, po schodach nie wejdą.

- I zaczęliby pruć lobem z granatników, daj spokój. Gówno możemy już zrobić.

- Ty, patrz!

Patrzyli. Spomiędzy budynków dalej na Turnbulla wyłaniał się BattleMech. Jeden z tych od Minutemanów. Nie czekał długo. Powietrze wypełnił głęboki pomruk i nagły blask lasera. W odpowiedzi salwa 80-milimetrówek poznaczyła fragment jego pancerza i budynek obok na wpół niecelną serią wybuchów. Drugie splunięcie lasera. Trzecie. Rumor detonacji. Przebiegli do drugiego okna. W miejscu gdzie był Vedette był słup ognia i dymu.

- Co mówimy śmierci? – Bobby skomentował sytuację sloganem Rangersów.

- Nie dzisiaj! – odwarknął bojowo kolega.

Ale nie wiwatowali więcej. Mech już ruszał w dalszy obchód, dalej walczyć. Wstęgowcy spieprzali. Trzeba było zejść, pomóc rannym na barykadzie. Dzień się dopiero zaczynał...


„Hartfordzki Stalingrad” był jedną z najdłuższych pojedynczych bitew tej wojny. Nawet Ishida potem powiedział, że za czasów pierwszych Minutemanów nie było czegoś podobnego... a i nawet nie przypominał sobie by w całej jego karierze oficera DCMS trafił się taki grind. Armia Czerwonej Wstęgi rzucała na Hartford wszystko co miała na froncie południowym. Dziesiątki, setki wozów – głównie terenowych, ciężarowych, technicali oraz gun trucków / mechanicali. Wiele z nich było uzbrojone we wszelaką ciężką broń wsparcia, w tym SRMy, LRMy, autodziała i lasery. Skąd oni to mieli w takiej ilości? W tych pojazdach, ale też nie tylko – bo i z buta i koleją Bennington-Hartford – przybywały tysiące bojowników. W tym kilkanaście kompanii dobrze wyposażonej i wyszkolonej piechoty o standardzie przypominającym peryferyjne związki międzygwiezdne czy pograniczne siły garnizonowe Wielkich Domów. Pełne pancerze osobiste o wartościach przeciwodłamkowych i przeciwlaserowych, jednolite umundurowanie w kamuflażu bloodshot, broń laserowa, granatniki z różnego typu specjalistycznymi pociskami, przenośne wyrzutnie rakiet, porządna broń palna, moździerze, działa bezodrzutowe, kaemy i lasery wsparcia. Mieli też czołgi – pluton średnich Vedette w oryginalnym wariancie z autodziałami klasy piątej. Na szczęście tylko tyle... Ale rekompensowali to sobie kilkoma lancami Krugerów, w typie tych, które poszły w diabły razem z Clippershipem IV. Doposażone w pancerze i uzbrojenie (rakiety, lasery, kaemy), nierzadko tak ciężkie, że ledwo potrafiły się poruszać, stanowiły potężne wsparcie bezpośrednie. Dzięki nim przełamano pierścienie obrony i pikiet wokół miasta i wdarto się do jego wnętrza.

Było też te cholerne lotnictwo. W pierwszym tygodniu walk nadleciała eskadra siedmiu... bombowców strategicznych, przypominających antyczne amerykańskie B-50 Superfortress z XX wieku. Konwencjonalne, o napędzie śmigłowym. Cholera wie skąd je wytrzasnęli, późniejsze badania wraków stwierdziły „chałupniczą” produkcję (chociaż jakość wykonania wskazywała na nisko-techowe, ale profesjonalne skunkworks). Wszystkie wypchane po brzegi bombami zapalającymi, którymi robiły zasłonę dymną i area denial na pożytek swojaków... i którymi walili w miasto, szczególnie w dzielnice mieszkalne i usługowe. Latały tak wysoko, że ich bomby były bardzo nieprecyzyjne – ale najwyraźniej Bandyci mieli to gdzieś. Liczyły się pożary, zniszczenia, terror, masowe straty ludności cywilnej i utrudnienia dla obrońców. Zostały na szczęście strącone tego samego dnia, kiedy zostały użyte – Leopard i Lightning dorwały skurwieli – niestety nie przed opróżnieniem ładowni z bomb.
Były też dwie pirackie maszyny, które zaatakowały w trzecim tygodniu – DropShip w typie Clippership V (nieco większy i tęższy aniżeli IV, ale w równie gównianym stanie technicznym) oraz prom dalekiego zasięgu KR-61. Ten pierwszy został przechwycony i efektownie (oraz efektywnie) zniszczony na przedpolach Hartford przez Leoparda (który jednak sam został prawie strącony przez mnogość wrażej broni – z poprutym na maxa pancerzem, poniszczonymi komponentami, ubytkami w załodze i naruszoną strukturą musiał wracać do bazy pod Wielką Górą Zieloną na wiele dni), ten drugi uszkodzony przez Lightninga i zmuszony do lądowania pod Williston, gdzie zdobyli go ochotnicy z 10 baonu (wkrótce potem zreperowano i przekazano go Minutemanom w podzięce za obronę Williston). Obydwie maszyny również miały zostać użyte do masowych bombardowań, tym razem z użyciem ładunków burzących, ale zostały w porę powstrzymane. Tego typu bomby sugerowały, że Czerwoni stawali się nieco zdesperowani. Nie interesowały ich już tylko pożary i taktyka terroru, tylko bardziej precyzyjne uderzenia kończące istnienie umocnień. Nie doczekali się.

Wreszcie, blisko półtora miesiąca po zauważeniu zwiadowców Bandytów w terenach podmiejskich, Bitwa o Hartford się zakończyła – chociaż lepszym terminem byłoby „wygasła”. Płomienie walk zgasły, i to dosłownie, kiedy w nocy z drugiego na trzeciego maja nastąpiło pierwsze w tym roku oberwanie chmury. Nastała pora monsunów. Pod osłoną ulewnych deszczy i ciężkiego zachmurzenia, północną linią kolejową do Hartford przybyły dodatkowe oddziały – wsparcie z Fort Ticonderoga, 20 batalion pancerny. Nie były to liczne, ale za to świeże siły. Ciężkie transportery opancerzone z chłopakami ze zmechu plus lekkie czołgi typu Galleon wystarczyły, aby zajechać na zaplecze Bandytów i zrobić im tam kipisz. Zdemoralizowane bandy obszarpańców zmuszone były podać tyły, acz jeszcze całymi dniami trwało wymiatanie ostatnich gniazd oporu w głębi miejskich zabudowań.

To było zwycięstwo, za które Vermontczycy zapłacili olbrzymią cenę. Blisko połowa miasta była zrujnowana, szczególnie południowe i zachodnie dzielnice. Trzynaście tysięcy zbrojnych ochotników straciło życie, garnizon gwardii i Rangersi utracili ok. 30% stanu osobowego i jedną trzecią pojazdów. Do tego dziesiątki tysięcy rannych (wartości wahające się w granicach 80-90 tys.), z czego wielu miało umrzeć w nadchodzących miesiącach z powodu niedoborów logistycznych, zdewastowanej infrastruktury i cholernie ciężkich warunków deszczowych (wilgoć i gorąc nie sprzyjały higienie, gojeniu ran czy wzmacnianiu organizmu).

Minutemani też wyszli z tego bardzo poturbowani. Każdy z MechWarriors i aerospace'owców miał obrażenia fizyczne – stłuczenia, otarcia, oparzenia, pęknięte żebra. Ci z Leoparda gorzej – jeden strzelec i dwóch techników poległo, większość pozostałych miała poważniejsze obrażenia, w tym złamane kości, rozcięcia, wstrząs mózgu. Asagao jako pilotka LTNa wyszła bez szwanku – o ironio, bo podczas Masakry w Newport i obrony bazy 77 baonu odniosła najpoważniejsze obrażenia ze wszystkich przyszłych Minutemanów. Co do maszyn natomiast: praktycznie każda z nich miała pancerz całkowicie pozdzierany, niejeden komponent i broń uszkodzone, a struktury ledwo trzymały się kupy. Leopard ledwo był w stanie załadować lancę i powrócić do bazy.

Nieprzyjaciel stracił niewiele mniej. Jego południowa ofensywa nie tylko ugrzęzła w lotnym monsunowym błocie, ale także pośród wypalonych wraków i gnijących trupów. Straty osobowe szacowano na dwadzieścia tysięcy, w przeważającej większości poległych w walce bądź zmarłych później, w tym wiele kompanii „elitarnej” piechoty. Do tego wszystkie kilkanaście Krugerów, każdy z pięciu Vedette i siedmiu bombowców, oraz ponad dwieście technicali.

To była dla nich prawdziwa próba. Ale przetrwali ją. Gdyby nie oni, nieprzyjaciel bezkarnie bombardowałby miasto, a jego Krugery z łatwością likwidowały by maszyny NVDF i umocnione punkty oporu. Miasto padłoby w kilka dni. Wieści o powrocie Minutemanów obiegły cały Nowy Vermont. Byli bohaterami.

Ale tej wojnie daleko było do końca.

[media]http://www.youtube.com/watch?v=-L2vnCl-rBg[/media]

Kiedy powrócili do bazy styrani i obolali, w bandażach i innych opatrunkach – doświadczeni, radośni, dumni, straumatyzowani, przygnębieni, spokojni, gniewni, bądź po prostu zmęczeni – ledwo zmrużyli oko, a już nazajutrz mieli odprawę post-operacyjną. Podsumowanie ostatnich działań i planów naprawczych (co najmniej dwa tygodnie gruntownych napraw machin bojowych), potem raporty z innych stron Ziaren. A działo się.

Siły Workmenów w ogóle nie wzięły udziału w Bitwie o Hartford, podobnie jak Loxley's Raiders (pomijając Clippershipa V i KR-61). Te bandy prowadziły własne operacje, zabezpieczając całe pozostałe wybrzeże Morza Chłodnego, z poważnym wsparciem jednostek morskich (nie różniących się od tych z Grand Lake)... oraz biorąc Essex w posiadanie. I to prawie bez wystrzałów. U bram miasta pojawiły się przeważające siły uzbrojonych IndustrialMechów i piechoty Workmenów pod wodzą niejakiego Juliusa Spencera. W obliczu ostatnich wydarzeń: Masakry w Newport, utraty Bennington, działalności piromanów i trwającej desperackiej wojny o Hartford, nietrudno było przekonać władze miasta do kapitulacji. 8 baon ochotników w większości złożył broń, tylko garstka uparciuchów stanęła obok 9 szwadronu kawalerii. Obrona miasta jednak nie miała sensu – NVDF wycofało się w dżunglę, ścigane przez Workmenów. Tylko części garnizonu udało się przedostać do Fort Ticonderoga wiele tygodni później. Essex z całą populacją, pozostałymi 5% rezerw żywności, świeżymi plonami i miejskim przemysłem wpadło w ręce nieprzyjaciela.

Kwestia nabrzeża była niewiele mniej poważna – Nowy Vermont stracił dostęp do Morza Chłodnego. Ponadto całe masy uchodźców z Newport i Bennington zostały przechwycone przez wroga. Wielu zginęło w nalotach i masakrach, ale przeważającą część obrabowano i zniewolono, zamykając w dawnych obozach uchodźców, pierdlach i innych podobnych obiektach. Bandyci rozbudowywali te obozy, pakując tam całe rzesze ludzi, żywiąc ich głodowymi racjami i nie oferując pomocy lekarskiej.
Do tego na kanałach telewizyjnych puszczali propagandowe filmy krótkometrażowe i przemowy tego całego „króla” Mwabutsy. Zwycięstwa w Newport, Bennington, Vergennes, Windsor i Essex z jednej strony, z drugiej...

...z drugiej było nagranie z egzekucji populacji bazy Workmenów. Ktoś wtedy najwyraźniej nie posłuchał sugestii aby grzecznie się zebrać z innymi na placu i dać się wymordować, tylko się schował, wyciągnął kamerę i nagrał całość. Teraz Armia Czerwonej Wstęgi używała tego do pałowania Minutemanów i Vermontu oraz wzbudzania żądzy zemsty u swojaków. Workmeni już oficjalnie zadeklarowali, że pozostaną w walce aż 'Minutemeni-zbrodniarze' zostaną ukarani. W odpowiedzi doszło do wielu samosądów na vermonckich jeńcach (co samo w sobie nie było niczym nowym w tej, młodej wszak jeszcze, wojnie).

Były też pewne pozytywy. Spokój w Fort Ticonderoga, Milton i Burlington po kasacji piromanów i „lekkim” utarciu nosa pirackiemu lotnictwu. To co zostało z wojskowych służb informacyjnych współpracowało z policją miast i wiejskimi szeryfami by wyłapać pozostałych infiltratorów (w samą porę, bo zasadzali się na rezerwy Ticonderoga i Burlington). Wszystkie trzy miasta opanowały „rozruchy” (a raczej zbrojne powstania, acz nie na tą skalę co w Newport) w swoich obozach uchodźców i przekształciły je w obozy internowania. Nawet w Middlebury się uspokoiło. Po niedawnej klęsce na 'Autostradzie Śmierci' nieprzyjaciel się tam nie pchał. Być może działał fortel z atrapami maszyn AeroSpace uknuty przez Asagao i Portneya z WSI – piraci stali się nad wyraz ostrożni i skupiali się swoimi latadłami na logistyce. Z drugiej strony to mogła być cisza przed burzą.

Niepokoiło to, co Bandyci robili z Newport i Bennington. Stolica była plądrowana, fortyfikowana i przemysłowo wykorzystywana. Fabryki produkowały nowe gun trucki, broń, amunicję i inne fanty pracą niewolniczą ludzi wtrąconych do obozów. Do Bennington natomiast... waliły całe pielgrzymki ludzi, wozami, samolotami i pieszo. Cywile. Ludzie z Bariery. W telewizji kapitolskiej pokazywali to jako „sprawiedliwość dziejową” – powrót „prawowitych właścicieli” Amerigo na zrabowane im ziemie i wysiedlenie „przeklętych kolonizatorów”.

Przesłuchania pirackich jeńców rzuciły też nieco więcej światła na kwestię relacji z innymi grupami oraz posiadanych przez nich zasobów. Nie dogadywali się z Bandytami i najemnikami tak, jak głosiła nieprzyjacielska propaganda. Przybyli na Amerigo przede wszystkim po szaber, precjoza i niewolników. Mwabutsa zaoferował im przy tym dobry deal, ale nie mają wobec niego lojalności, a przeszłe starcia z Workmenami na innych ciałach niebieskich Gromady Gwiezdnej 814 też nie sugerowały bratniej miłości między piratami a najmitami.
Natomiast pozostałe im siły (czyli odliczając ostatnie strącenia i straty) były nad wyraz pokaźne. Wciąż mieli do dyspozycji... ponad piętnaście lanc mechów bitewnych. Ponad sześćdziesiąt maszyn różnej klasy, głównie prymitywnych wariantów. Może i słabsze w jakości komponentów i odporności pancerza, ale to wciąż były dziesiątki machin bojowych. Do tego kilkadziesiąt pojazdów naziemnych, po kilkanaście latadeł atmosferycznych i myśliwców AeroSpace oraz siedem DroSTów i dwadzieścia DropShips, DropShuttles oraz logistycznych promów AeroSpace. Lekką ręką piraci byli najliczniejszą oraz najpotężniejszą nieprzyjacielską grupą na Amerigo... a i pewnie w całej okolicy astronomicznej. Jak unicestwić taką armię, albo chociaż zmusić ją do opuszczenia planety? Jedyne co powstrzymywało tą czeredę od kompletnego zdruzgotania Nowego Vermontu było... lenistwo? Personalna niechęć do ryzykowania własną głową? Hedonizm, chęć zysku? Brak dyscypliny, wewnątrzfrakcyjne tarcia?
Wiadomo było też, że swoją główną bazę zamontowali na Magellanie, mniejszym z księżyców orbitujących Amerigo. Mieli nawet współrzędne. Niemniej jednak dotarcie tam wiązało się z przełamaniem blokady orbitalnej, ew. obrony anty-AeroSpace i regularną bitwą na powierzchni martwego księżyca pozbawionego atmosfery i wystawionego na efekty kosmicznej próżni.

O najmitach nie wiedzieli więcej niż dotychczas. Dane wywiadowcze zebrane w Newport i bazie Workmenów poszły z dymem. Nie znali ich obecnej liczebności, planów itd. Jedyne co wiedzieli to to, że prawdopodobnie przenieśli swój ośrodek ciężkości do Newport, i że jednym z dowódców była czarna owca rodziny Spencerów. Reszta... zero konkretów. O Bandytach podobnie – ile tak naprawdę pozostało im sił na południu, a ile w Ziarnach? Jaką realną siłę polityczną i wojskową miała ta Armia Czerwonej Wstęgi i „król” Mwabutsa?

Była też garść technikaliów. Hangarowcy mówili, że zdołają zreperować machiny na sto procent, jednak pojawiła się sugestia by zacząć uważać – i nie mieli tutaj na myśli uważania na siebie, tylko prognozowane niedobory zapasów standaryzowanego pancerza BattleMech/AeroSpace oraz rakiet LRM i SRM. Póki co budulca pod reperacje struktur czy komponentów starczyło, ale także i one nie był niewyczerpane. Ishida, ostatnio sporo rozmawiający ze Starym Spencerem, zapewnił o zaprzęgnięciu konglomeratów przemysłowych New Vermont do zaopatrzenia bazy w pancerz i rakiety... acz przy takim przemiale materiału, utracie wielkiego procentu możliwości produkcyjnych i zwiększonych zamówień ze strony wojska, wkrótce mogło się okazać, że do bazy zacznie ściągać owszem pancerz, ale klasy prymitywnej. Albo co gorsza: komercyjnej. Lepszy jednak taki, niż żaden. Pewnym rozwiązaniem był też szaber bądź przechwycenie zapasów przeciwnika, ale to była skomplikowana operacja, która nie rozwiązałaby w pełni tego problemu.

Pojawiła się też kwestia Matara. Tak zwał się ten dziwny mech, który Minutemani zdobyli w willistońskim porcie – SAM-RS2 Matar. Kuriozalna machina o interesującej historii. Stworzona w sekrecie przez naukowców Cesarstwo Amarisów za czasów Wielkiej Wojny Domowej, która przyczyniła się do upadku Gwiezdnej Ligi, była jakby rymowanką XX-wiecznych projektów upadającej Trzeciej Rzeszy Niemieckiej za czasów staroterrańskiej Drugiej Wojny Światowej, szczególnie superciężkiego czołgu „Maus”. Potężnie opancerzony i uzbrojony Matar miał stanowić mobilne centrum obrony przed Lojalistami z Ligi, zdolny do odpierania ataków całej kompanii wyposażonej w sprzęt klasy LosTech. Był to też pierwszy mech z hipotetycznej klasy „superciężkiej”, ważący więcej aniżeli nawet najcięższe mechy szturmowe (sto dziesięć ton). Projekt jednak upadł (a nawet dostał łatkę „Głupoty Amarisa”) kiedy okazało się, że siłowniki nóg nie są w stanie poruszać nogami obciążone taką masą. „Cesarz” Amaris nakazał poddanie twórców egzekucji za „zdradziecką niekompetencję”. Próby odratowania projektu spełzły na niczym i nieudany design spłonął w ogniu katastrofalnej Bitwy o Terrę. Był wzmianką zagrzebaną w historycznych archiwach... aż do dziś. W pełni sprawny i nie noszący oznak upływu czasu, mimo ponad upływu ponad dwóch wieków od czasu Upadku Ligi. Jakim kurwa cudem...?

Padło kilka propozycji w trakcie odprawy. Zniszczyć... ale to szybko odrzucono. Rozmontować, wykorzystać opancerzenie, strukturę i komponenty, szczególnie zajebistą broń LosTech. Była też trzecia opcja rzucona po namyśle przez McKinleya – sprzedać za gruby hajs jakiemuś obrzydliwie bogatemu i wpływowemu typowi spoza Amerigo, najlepiej na ziemiach najbliższego Wielkiego Domu: u Marików, w Lidze Wolnych Światów. Gdyby jeszcze połatać ten kokpit, to byłby prawie jak nowy... i prawie bezcenny, choćby jako eksponat czy element prywatnej kolekcji. Być może był to jedyny zachowany Matar w całej Wewnętrznej Sferze, i to w pełni sprawny. Omówili tą kwestię przed końcem odprawy.

Była też kwestia tego, co mieli dalej robić przez te dwa tygodnie. McKinley za dwa dni miał wylatywać do Middlebury w „niecierpiących zwłoki sprawach”, co tylko pogłębiło kwaśny nastrój tak u niego, jak i u Kane (która już w Hartford odczuwała brak Jake'a choćby w Leopardzie ponad nią). Ishida natomiast zamknął temat większości wykładów – niezbędny materiał był przerobiony, mieli tylko go cyklicznie powtarzać i rozwijać na dużo rzadszych zajęciach i w grach strategicznych. W zamian za to zaproponował coś innego: technikom udało się przywrócić do pełnej sprawności kolejne cudo z czasów Ligi. Symulator szkoleniowy VR. Siadając na specjalnych fotelach i ubierając coś na kształt pełnych neurohełmów, MechWarriors i piloci AeroSpace mogli trenować w pełni symulowanym środowisku o praktycznie dowolnych parametrach scenariusze programowane przez „mistrza gry”.
Jeszcze tego samego dnia (i przez dwa następne) przetestowali machinę, pomagając technikom ją właściwie skalibrować i wyeliminować bugi. Czwartego dnia jednak Ishida (który sam brał udział w symulacjach u boku swoich podopiecznych jako pilot swojego Jennera) dojebał im z grubej rury – naprzeciw Minutemanów zaczęła stawać symulowana grupa nieprzyjaciół o dokładnie tych samych maszynach co Minutemani, ale o znacznie większym doświadczeniu bojowym pilotów i załogi Leoparda. Dostali ostrego łupnia. Raz. Drugi. Trzeci. W różnych środowiskach. Od porytych kraterami powierzchni martwych księżyców, poprzez spalone pustynie, zmrożone lodowe pola, wielkie borealne lasy, wzgórza, góry, równiny, gęste zabudowania, płytkie jeziora... Frustracja mieszała się z determinacją by wreszcie *napierdolić* tym pikselowatym klonom.

I tak zaczął się kolejny etap tej przygody. 'Dziwna wojna'...
 
__________________
Dorosłość to ściema dla dzieci.

Ostatnio edytowane przez Micas : 05-04-2021 o 11:50.
Micas jest offline