Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Science-Fiction > Archiwum sesji z działu Science-Fiction
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 01-04-2021, 22:03   #61
 
Azrael1022's Avatar
 
Reputacja: 1 Azrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputację
Szare korzenie bujnych kwiatów - tak się czasem mówiło o robotnikach z kompani naprawczej, którzy byli specami od łatania i wymieniania pancerza na cito. Właściwie, to nigdy nie pracowali inaczej. Albo nic nie robili, bo był czas pokoju i nic nie niszczyło maszyn, albo mieli nieustanne kongo, bo wszystko musiało być zreperowane na wczoraj. Iroshizuku z zadowoleniem stwierdziła, że wykonali kawał dobrej roboty wzmacniając płyty Leoparda i łatając Lightninga. Siadając za sterami potężnej maszyny i przeprowadzając wyuczoną sekwencję startową Drakonisjanka była pewna pełnej skuteczności obu maszyn.

Transponder IFF oraz radar zameldowały o wielu celach na jeziorze. Pilot wyładowała mechy i skierowała się nad toń wodną, aby z powietrza zaatakować statek dowodzenia i co cięższe łajby.
 

Ostatnio edytowane przez Azrael1022 : 16-04-2021 o 20:39.
Azrael1022 jest offline  
Stary 05-04-2021, 11:14   #62
 
Micas's Avatar
 
Reputacja: 1 Micas ma wyłączoną reputację
Post

”Inwazja na Williston”, bądź „Bitwa o Lake Grand” jak później nazywano wydarzenia tego dnia, skończyła się sromotną klęską sił inwazyjnych. Jeziorna flotylla Bandytów zdołała poważnie zdemolować zabudowania portowe i na dłuższy czas wyłączyć to miejsce z ekonomicznego obiegu, niemniej jednak straty wyniosły blisko sto procent. Nikt nie kapitulował, pomimo całkowitej beznadziejności położenia desantujących na plażach i klifach nabrzeża oraz otwartych przestrzeniach i pirsach portu. Raptem dwie godziny po odparciu inwazji, Minutemani uderzyli na praktycznie bezbronną bazę na przeciwległym brzegu jeziora, kończąc jej istnienie wraz z pokaźną ilością łodzi, ciężarówek i materiałów wojennych. To był bolesny cios, który do końca wojny miał zabezpieczyć Grand Lake przed podobnymi wybrykami, a w pierwszej jej fazie uniemożliwić zajęcie Williston i masowe oskrzydlenie Hartford.

Pobieżne zbadanie „super-mecha” potwierdziło, iż posiadał on dużo komponentów uznawanych za LosTech i wymykał się kategoryzacjom. Wydawał się też jakimś eksperymentem, i to nieudanym – był tak ciężki, że obydwie pary siłowników nóg nie były w stanie poruszać machiną bez ryzyka awarii. Dziwactwo. Niemniej jednak potężne dziwactwo. Dużo pancerza, ciężka i solidna struktura pod spodem, przednie uzbrojenie. Innych zdobyczy było niewiele, ale ktoś wpadł na pomysł, by wymontować z wież czołgowych ciężkie gwintowane armaty i amunicję – być może kiedyś się przydadzą jako zastępstwo dla zniszczonej broni. Całość była ciężka i zajmowała zbyt wiele miejsca, aby ją upchnąć do ładowni Leoparda, więc DropShip musiał wykonać jedną rundę z powrotem do bazy by odstawić szrot. Pirackiego MechWarriora przekazano natomiast wywiadowcom na spytki. Zaraz potem, nie czekając na naprawy, Leopard wrócił i podjął lancę, ruszając do Milton – w międzyczasie Asagao oddała stery Barnesowi, a sama przesiadła się do Lightninga.

Następne kilka dni zatarło smak zwycięstwa pod Williston.

Dobiegły wieści z Essex. Piromani ze wsparciem lotnictwa przypuścili druzgoczący atak na narodowe rezerwy żywności. Dwadzieścia z dwudziestu pięciu procent zniszczone. Pozostała piątka została schowana do miasta dzięki otrzymanemu przedtem cynkowi, ale to było mało. Bardzo mało. Oponenci nawet nie kontynuowali ataku na miasto. Nie trzeba było, morale w Essex siadło. A kilka dni później przegrupowali się pod Milton, gdzie też chcieli dokonać tej zbrodni. Minutemani na nich czekali. Leopard nawiązał kontakt bojowy z pirackim DropShuttle/DropShip typu Clippership IV. Starożytne, ledwo trzymające się gówno, o małej ilości prymitywnego pancerza i relatywnie słabym uzbrojeniu. Popruł dużo leopardowego pancerza, ale ostatecznie został strącony i, będąc już na glebie, zdetonował się jak wielka bomba paliwowo-powietrzna. Późniejsze oględziny wykazały, że transportował masę amunicji, bomb zapalających i paliwa, a także lancę czterech przerabianych i wzmacnianych Kruger PoliceMechs. W międzyczasie Lightning Itan-shy strącił dużo mniejszy i lżejszy cel, DropShuttle projektu K-1, też wypchany paliwem, a BattleMechy rozniosły w drzazgi wehikuły i workmechy podpalaczy, łapiąc ich na gorącym uczynku na polach nieopodal Milton.

Sukces, zdawałoby się. Niestety nie. Część obsady rezerw narodowych pod miastem została zinfiltrowana przez zamachowców-samobójców. Wyposażeni w broń palną, laserową, miotacze płomieni i granatniki z pociskami zapalającymi, a także dużo podkładanych ładunków wybuchowych, zniszczyli blisko dwadzieścia z 30% rezerw nim ich odstrzelono. Późniejsze śledztwo wykazało, że atak piromanów i ich lotnictwa był raptem wsparciem/dywersją – dywersją, która nie mogła zostać wykorzystana pod Essex (bo Armia Czerwonej Wstęgi nie miała tam swoich infiltratorów), ale zarazem nie została wykryta w porę z powodu dekapitacji służb kontrwywiadowczych, zamieszania i braku danych o siatce szpicli.

To zwycięstwo smakowało popiołem. Dosłownie. Pożary jeszcze długo szalały nim straż zdołała je ugasić. Utracono prawie połowę (a licząc także Bennington, Newport, Windsor i Vergennes – to już 50%) narodowych rezerw żywności oraz nieprzebraną ilość niezebranych plonów i niezabezpieczonej trzody. To była absurdalnych rozmiarów, acz odwleczona w czasie katastrofa logistyczno-ekonomiczna... i obietnica głodu. Jedynym szczęściem w nieszczęściu był fakt, że udało się poważnie ugryźć pirackie lotnictwo (dwa promy zrzutowe, z czego jeden wielki) i wyeliminować tylu piromanów, że w przyszłości tego typu ataki ustały – można było szybko zebrać to, co jeszcze zostało na polach nim nastaną monsuny i wszystko trafi szlag.

Minutemani powrócili do bazy na niecałe dwie doby – akurat tyle by szybko połatać pancerze i odpocząć. Doszło też do pewnego przetasowania kadrowego: Ishida nakazał McKinleyowi opuścić załogę Leoparda (na stanowisku strzelca miał go zastąpić inny żołnierz) i zająć się „innymi projektami”, natomiast Asagao miała na czas nadchodzącej batalii operować jako pilotka Lightninga, oddając dowodzenie Leopardem Barnesowi. Całość Minutemanów, pomijając SITREP w sali odpraw otrzymała czas wolny. Mieli wypocząć przed wielkim bojem. Tuż przed wylotem odwiedzili także swoje rodziny i przyjaciół, którzy wreszcie dotarli do Montpelier. Część z tych gości została potem skierowana do bazy, innych (przede wszystkim cywilów) odesłano samolotem do odległego i (jak do tej pory) spokojnego Burlington, gdzie mieli być bezpieczni. Podbudowało to morale Minutemanów. W samą porę.
Pomimo klęski pod Williston, Armia Czerwonej Wstęgi z pełną frontową mocą nacierała od zachodu i południa na Hartford. Batalia, którą to zapoczątkowało, trwała ponad pięć tygodni i przyrównywano ją do dawnej obrony fortu Alamo... bądź miasta Stalingrad.

[media]http://www.youtube.com/watch?v=p6hL5pJ8j_o[/media]

W pełnym, bezlitosnym słońcu długich dni sawanny, pograniczne miasto stawiło zacięty opór. Bardzo zacięty. Pomimo wielkiej przewagi liczebnej wroga, tak w liczbie walczących jak i w ilości pojazdów, siły NVDF broniły Hartford niczym twierdzy. Musiały. Gdyby Hartford padło, w ręce nieprzyjaciela dostałyby się duże zapasy materiałów wojennych, a wrota do interioru oraz Williston stałyby otworem z południa i zachodu. Rozumiała to również populacja Vermontczyków z Pogranicza, ludzi o wiele twardszych i surowszych aniżeli mieszczuchy z północnych Ziaren. Kto mógł i dla kogo starczyło broni – czy to z zapasów wojskowych, czy policyjnych, czy nawet prywatnych – ten dołączał do 5 batalionu ochotniczego Dystrykt Hartford (teraz to była w zasadzie cała dywizja). Zaciągano też uchodźców z Bennington, tych do batalionu 9 z ich własnego miasta. Kto nie mógł bądź dla kogo zabrakło broni, ten miał robić w straży pożarnej, wolontariacie medycznym, łączności, logistyce bądź fortyfikowaniu miasta. Praktycznie tylko starców i dzieci chowano do podziemnych bunkrów pod okiem stróżów.
W obronie miasta stanął także garnizon i wszystko to, co ściągnięto z południa. Resztki 1 oraz 2 baonu Rangersów, 17 i 18 baon piechoty zmotoryzowanej Green Mountain Boys, 4 szwadron kawalerii zwiadowczej i eskadra lotnicza Rangersów, sztaby Trzeciego Pułku Gwardii Republikańskiej i całej Brygady Rangersów, elementy z 7 szwadronu kawalerii z Williston (głównie jako zabezpieczenie przed okrążeniem miasta bądź rajdem w okolice Grand Lake). Całością obrony dowodził generał brygady Raymond Jackson, uznany dowódca Rangersów. Zastępował go pułkownik Patrick Williams, dowódca 3rd Interior RCT.

Ale i to byłoby zbyt mało, gdyby nie udział Minutemen i ich maszyn.



[media]http://www.youtube.com/watch?v=DD4E_lwsAdU[/media]

- Hej Bobby. Myślisz, że runie? – nagły głos przerwał relatywną „ciszę”. Na zewnątrz jednak wcale nie było cicho. Nieustanny huk wystrzałów, okazyjne detonacje, gruchot gruzu i jęki skrzypiących metalowych konstrukcji.

Bobby z początku nie mógł przez to spać. Bardzo nie mógł. Ciągły strach, stres. Drżał jak w febrze nocami, a za dnia trzymało go tylko działanie. Dotyk twardego, lakierowanego drewna ramy Redwooda i metalowych elementów. Konieczność współdziałania z kolegami. Mentalna szpila: „walcz, bo ci rodzinę zabiją”. A potem miał obojętnie na to. Koledzy też. Ci, którzy wciąż żyli. Z wydłużonym, chronicznym zmęczeniem nic nie wygra, nawet stres cywila, który nigdy w swoim życiu nie spotkał się z taką... sytuacją. Z obietnicą przemocy. Złapał się nawet na myśli „jak to się skończy, to jak ja zasnę w kompletnej ciszy?”.

Myślał też, jak bardzo przez ostatnie dwa tygodnie się zmienił. I jak otoczenie się zmieniło. Równo skrojone, zadbane, czyste ulice Hartford i starannie odmierzone działki, podzielone na ogrody, domostwa wolnostojące, garaże i altany, oddzielone od siebie różnokolorowymi picket fences. Dziś wszędzie było biało albo czarno. Biało od budowlanego pyłu. Czarno od popiołów. Drzewa spalone. Trawa wypalona albo zasypana na wpół zwęglonym drewnem, pyłem, jakąś kurde watą izolującą, masą szrotu i syfu. Przedmieścia w ogóle wyglądały teraz jak jeden wielki śmietnik. Jakby ktoś wrzucił wiązkę dużych petard do wielkiej papierowej torby na rzeczy z przeprowadzki.

Zresztą, nie musieli tego oglądać, wyparli ich stamtąd w pierwszym tygodniu. Teraz musieli tylko patrzeć na gruz, wapno i tynk z bielonych budynków i szkło. Jezu, jak wiele chrzęściło tego szkła pod nogami. Nigdy nie zwracał uwagi jak wiele budynków centrum jego miasta było „szklakami”... i jak łatwo to się sypało jak „tylko” ktoś walnął bombą burzącą albo serią z autodziała.

Równie migotliwe, mamiące i kruche, jak cała ta iluzja, którą sobie ukuli tutaj na tym zadupiu. Chcieli żyć na Pograniczu u boku tych... brudasów z pustyni... to mieli.

Niemniej jednak nie drażniły go hałasy, śmietnik, szkło, wszędobylski pył. Ostatni raz mył się kiedy, tydzień temu? On i chłopaki wyglądali jak czarno-białe bałwany, uwalone sadzą i kruszonką. To też go nie drażniło. Zaczynał mieć to gdzieś. Ale jedna rzecz zaczęła go bardzo irytować – to, jak mu nie dawali spać.

- Co? – zerwał się, zaspany. W dłoni już ściskał Redwooda.

- Jak myślisz, runie? – Harold, kolega ze studiów mechanicznych. Razem wstąpili do Ochotników – No, ten. – kiwnął głową na wysoki wieżowiec. Przedstawiciel sieci Stellar Hotels. Dwa, trzy tygodnie temu oszklony, ładnie podświetlony... i nie taki krzywy. Nie taki jakby złamany lekko w połowie (?). Któraś z lotniczych bomb musiała naruszyć strukturę. Ktoś powiedział, że wybuchła tam instalacja gazowa.

- Daj mi spać. – warknął Bobby. Ale zaraz zogniskował wzrok na tym, co robił jego kolega – Ale jak już budzisz, to daj zapalić.

Pomięta, ale pieczołowicie chroniona przed wszystkim paczka „Lucky Bullets” zmieniła dłonie. Szum palnikowej zapalary. W półmroku zaczęły ćmić się dwa czerwone punkty, nie jeden.

- Nie wiem. Myślisz,że runie?

- Może. Wygląda jakby chciało mu się paść na Bank Fundacyjny.

- Tam gdzie siedzą chłopaki Tetrisa?

Harry pokiwał głową.

- Może powinniśmy go ostrzec?

- Kogo, Tetrisa? Zoba. – Harry palcem obramował sylwetkę przekrzywionego wieżowca – Tetris wstanie rano, fińskie śniadanie ogarnie, przez okno spojrzy i zobaczy, że coś z klockami nie pasuje.

Po sekundzie obaj wybuchnęli śmiechem takim, jakim mogli tylko dwaj dobrzy znajomi przypominający sobie co odwalił ten trzeci kumpel kiedyś w przeszłości. Przerwał im trzeci, ochrypły głos, dochodzący z paru bliżej nieokreślonych kształtem barłogów.

- Co za chichoty? Spać ludziom, cholery, nie dają!

+++

W nocy nie dawali spać, za dnia nie dawali żyć. Skrzyżowanie ulic Turnbulla i Stonewalla było właśnie takim miejscem nie do życia. Zasypane gruzem i szkłem, zryte kraterami... A z tych kraterów wystawały jakieś kable, pręty, tworząc abstrakcyjne, powyginane konstrukcje. Jak spontaniczne rzeźby robione przez kogoś na kwasie. Po co tyle tych kabli i prętów? Dopiero teraz, kiedy ktoś zerwał zasłonę, można było zobaczyć jak wiele rzeczy było tam, gdzie wcześniej widziało się ład. Porządek, który prędko powszedniał w życiu człowieka. Nudny i niezauważalny... do momentu aż stało się coś, co go rozsypało. Jak domek z kart.

Głębiej w ulicy Turnbulla grzmiały wystrzały. Huknął jakiś wybuch. Jeden, drugi, trzeci. Cała seria. Krzyki, przetykane dalszą kanonadą. Szybkim grzechotem lekkiego kaemu.

- Bobby... Bobby!

Bobby spojrzał na Harry'ego i kiwnął. Siedzieli razem za barykadą na Stonewalla. Razem z nimi jeszcze sześcioro chłopaków. Wszyscy z ich grupy koledżowej. Dziewczyn nie było. W zasadzie to była jedna, Lisa, ale ona poszła na sanitariuszkę.

- Bobby, to Vedette. Oni ich tam masakrują.

- I co, mamy opuścić miejscówę, dać dupy?

Harry zmarszczył brwi i spojrzał na przyjaciela z wyrzutem.

- Nie pieprz. Mamy LAW-a. Tu po lewej stronie ci ze zmotu kafarami znieśli parę ścian w budynkach, da radę przejść. Weźmiem rurę, parę cytryn i się brudasom na łeb zesramy.

Bobby się zastanowił. Harry miał więcej odwagi niż rozumu, ale miał rację. Podejście było dogodne, a chłopcy sierżanta Stetsona nie strzymają czołgu. Stetson pewnie ich za to potem obsobaczy, ale lepiej to, niż potem grzebać pod gruzami za ciałami kolegów z drugiej grupy. Kiwnął głową na Harry'ego, który już szedł do 'kanciapy' po sprzęt. Bobby zwrócił się do reszty.

- Panowie. Idę z Harrym trochę pomóc Stetsonowi. Jeff, dowodzisz. Zostańcie tutaj, jasne? Nie idźcie za nami.

- Stetson nie będzie zadowolony. – powiedział jeden z co karniejszych chłopaków, komentując legendarną, wiecznie skrzywioną mordę drill sergeanta kompanii szkoleniowej.

- Nie to, żeby kiedykolwiek był. – prychnął Bobby. „Co, każe mi zmiotką i szufelką zamiatać całą Stonewalla z kurzu?” - ale tego już nie dodał. Sytuacja się sypała. Nikt na tym odcinku nie spodziewał się czołgu.

Harry wrócił. Przez bary miał przewieszonego LAWa, przez ramię pas z paroma granatami zaczepnymi. Kilka wcisnął w dłoń Bobby'emu, który szybko zaczął wsadzać „owoce” do kieszeni LBE.

- Zostawcie Redwoody, weźcie coś co wali szybciej. Jak się ujawnicie, to nie będą czekać aż skończycie pajacowanie z czterotaktem. – zauważył trzeźwo Jeff – My sobie poradzimy. Bob, weź rozpylacz. Harold, pistolet.

- Co pistolet? A czemu nie mi drugi peem? Co to ja...?

- A to, że obwieszony jesteś szpejem jakbyś na przebieżkę dwadzieścia klików marszobiegiem miał leźć, a tu już nie obóz pracy i jebania kotów. Jeszcze weź kostkę i wepchnij cegły do środka by się Stetsonowi przypodobać jaki ty twardy i mięski. – parę zmęczonych chichotów i krzywych uśmiechów wypełzło na twarze zebranych – Kurde, Harold, liczyć się będzie czas. No dawaj, o kutasa cię nie proszę.

Harold mruknął coś niecenzuralnego, ale Redwooda oddał. W zamian zgarnął półautomat. Klasyczną dziewiątkę. Nie potrafił sobie przypomnąć marki. Bob trzymał zaś w dłoniach pistolet maszynowy.

Kolejna seria eksplozji, znacznie bliżej. Kurzowa mgiełka uformowała się... praktycznie wszędzie, wzburzona drganiami. Dwaj chłopacy z mechanika uznali to za sygnał. Szybko ruszyli do pierwszego budynku po lewej. „Paul's Grocery Store”. Następne chwile, które wydawały się dłużyć i dłużyć, spędzali na szybkim pokonywaniu kolejnych metrów. Korytarze, pomieszczenia, framugi drzwi, dziury wybite w ścianach. Kupy gruzu. Siwy dym, siekiera z gryzącego pyłu. Bobby ledwo nadążał za kolegą. Harold był nie do zdarcia, dźwiganie ciężarów, biegi przełajowe, cholera – cały boot camp to były dla niego zabawy, a on na tych zabawach bawił się jak dziecko. Tylko czasem był uparty jak baran. Bobby w ich ekipie raczej robił za cichego, ale zawsze będącego tam gdzie koledzy potrzebowali pomocy. To on ogarniał technikalia, robił za starostę grupy, uspokajał wkurwionych cieci w akademiku jak raz Harry zrobił burdę. Jeff natomiast... chwilami był nieznośny, ale ten jego cięty język i szybki umysł niejeden raz bawił, ustawiał do pionu albo pomagał. Jak w tej chwili. Nadgorliwy Harry dwa razy zahaczył LAWem o coś. Jakby jeszcze biegł z Redwoodem i czym tam jeszcze, to jeszcze by go wsysło w te gruzy.

Wreszcie dotarli na miejsce. W samą porę. Cholerny czołg był może ze trzydzieści metrów od barykady. Pod ścianami zabudowań okalających ulicę, pośród kup gruzu i powyginanych latarni, koszy i przystanku autobusowego czaili się wrogowie. Ci cholerni żołnierze południa. Już nie byle brudasy w szmatach i z pianą na pysku, tylko autentyczni i w tej autentyczności przerażający żołnierze Armii Czerwonej Wstęgi. Ten wściekły kamuflaż: czerń, biel, szarość i krwista czerwień. Szare pancerze okrywające tors, barki, łokcie, kolana, uda, golenie. Hełmy z maskami przeciwpyłowymi i przyciemnianymi okularami. W łapach już nie byle samopały, czterotaktowce czy jakieś sztuki z szabru, tylko karabinki automatyczne z bajerami. Celowniki laserowe, przednie rączki, dwustronne magazynki, podwieszane granatniki bądź mini-strzelby 'pompki'. Pośród nich typy z bronią wsparcia – granatnikami rewolwerowymi lub ręcznymi kaemami. A pośrodku, krusząc pod sobą gruz, szkło i złom, jechał pięćdziesięciotonowy, wysoki potwór na gąsienicach. Mała półkulista wieżyczka nieco z tyłu pojazdu raz po raz pruła bardzo niecelnymi – ale bardzo gęstymi seriami z kaemu. Ci z przodu obstawy też walili, na zmianę. Taktyką „żabich skoków” na przemian osłaniali inne sekcje, potem sami biegli pod osłoną. Zza barykady chłopacy od Stetsona próbowali się odgryzać, ale nie mogli się skupić kiedy tyle pestek łoiło dookoła. Byli przyszpileni. Oni, ale nie Harry i Bobby.

Przygotowali granaty, rozwijając płótno i układając na nim po kolei „owoce”. Obok pistolet Harolda. Bob przewiesił peem przez ramię, sprawdził parę razy jak szybko go może złapać i siepać. Harry w tym czasie zdjął i rozłożył LAW.

- Nie wal w przód. Spróbuj w szybę.

Kolega ułożył rurę powoli i z namaszczeniem na ramieniu. Rozłożył celownik, zaczął przez niego obczajać pojazd.

- Może być słabo. Wąskie te szkło mają. Zejdzie.

- A w tego gdakacza?

- Mmm... szybciej...

Jakieś dwadzieścia metrów od barykady Vedette się zatrzymał. O przedni pancerz huknęły granaty kontaktowe z wyrzutni zza barykady, jednak 40mm fragi gówno mogły zdziałać.

- Wal! – syknął Bobby. A zaraz potem z głośnym „szuch” lufę opuścił profilowany granat o napędzie rakietowym. Dokładnie w tym samym momencie, kiedy przemówiła armata Vedette.

Szybka seria sześciu pocisków 80mm przeorała barykadę z praktycznie nożowniczego dystansu. Głowice HE bez trudu poradziły sobie z umocnieniem, przerabiając jego materiały na proszek bądź rozrzucając pokruszone fragmenty wszędzie dookoła. Betonowe płyty frunęły jak jakieś confetti. Parę dni temu Jeff rzucił komentarzem, tzw. „z dupy”, że ludzie żyjący w XX czy XXI wieku nie potrafiliby czegoś takiego ogarnąć. Armata, taka „normalna” czołgowa, ale strzelająca jak karabin automatyczny. Autodziało. Koncepcja niby prosta w teorii, ale w praktyce prawie niewykonalna... aż do czasów Gwiezdnej Ligi. Broń absolutnie mordercza, bardzo skracająca czas starć, bitew i wojen. Overkill.
Ale zaraz się „średniemu” czołgowi oberwało, bo ułamki sekund później siwa smuga z jednego z okien narożnego budynku trafiła w wieżyczkę typu „mini-kula”. Głowica HEAT spenetrowała cienki pancerz i zmasakrowała wnętrze. Szybkostrzelny kaem zaporowy zamilkł wreszcie.

- Teraz, teraz! – syczał dalej Bobby. Harold zwalił z ramienia pustą, kopcącą rurę, rwał za granaty. Bob rzucił się do okna, oparł automat i wystrzelił długą serię, a na dół leciały prezenty. Jeden, drugi. Potem trzeci. Okrzyki wroga, wrzask rannego. Ktoś padł martwy albo ranny, reszta rzucała się za osłony. Pierwsze pociski zaczęły łupać w ich miejscówę.

- Chodu! – krzyknął Harold.

Wieża Vedette już odwróciła się w stronę narożnego budynku. Nie była w stanie podnieść lufy tak, by zahaczyć o te okno, to wypuściła pełną serię po parterze, masakrując ściany, meble, sprzęty, całą klatkę schodową. W porę się zatrzymali by nie runąć razem z sypiącymi się schodami prosto w śmierć. Za nimi masa kul pruła całą fasadę i wbijała się do środka niczym nieproszeni goście, bzykając i rykoszetując.

- Na strych!

Zaczęli wbiegać po schodach na górę. Odstrzelili zamek do drzwi pomieszczenia serwisowego. Przebiegając obok maszynerii, chyba wentylacyjno-klimatyzacyjnej, dopadli do drabiny. Na strychu przyczaili się przy lufciku. Mieli nadal piękny widok na Turnbulla i na Wstęgowców.

- Trzeba było wziąć Redwooda. – z wyrzutem sapnął Harold – Nie dorwaliby nas tu, po schodach nie wejdą.

- I zaczęliby pruć lobem z granatników, daj spokój. Gówno możemy już zrobić.

- Ty, patrz!

Patrzyli. Spomiędzy budynków dalej na Turnbulla wyłaniał się BattleMech. Jeden z tych od Minutemanów. Nie czekał długo. Powietrze wypełnił głęboki pomruk i nagły blask lasera. W odpowiedzi salwa 80-milimetrówek poznaczyła fragment jego pancerza i budynek obok na wpół niecelną serią wybuchów. Drugie splunięcie lasera. Trzecie. Rumor detonacji. Przebiegli do drugiego okna. W miejscu gdzie był Vedette był słup ognia i dymu.

- Co mówimy śmierci? – Bobby skomentował sytuację sloganem Rangersów.

- Nie dzisiaj! – odwarknął bojowo kolega.

Ale nie wiwatowali więcej. Mech już ruszał w dalszy obchód, dalej walczyć. Wstęgowcy spieprzali. Trzeba było zejść, pomóc rannym na barykadzie. Dzień się dopiero zaczynał...


„Hartfordzki Stalingrad” był jedną z najdłuższych pojedynczych bitew tej wojny. Nawet Ishida potem powiedział, że za czasów pierwszych Minutemanów nie było czegoś podobnego... a i nawet nie przypominał sobie by w całej jego karierze oficera DCMS trafił się taki grind. Armia Czerwonej Wstęgi rzucała na Hartford wszystko co miała na froncie południowym. Dziesiątki, setki wozów – głównie terenowych, ciężarowych, technicali oraz gun trucków / mechanicali. Wiele z nich było uzbrojone we wszelaką ciężką broń wsparcia, w tym SRMy, LRMy, autodziała i lasery. Skąd oni to mieli w takiej ilości? W tych pojazdach, ale też nie tylko – bo i z buta i koleją Bennington-Hartford – przybywały tysiące bojowników. W tym kilkanaście kompanii dobrze wyposażonej i wyszkolonej piechoty o standardzie przypominającym peryferyjne związki międzygwiezdne czy pograniczne siły garnizonowe Wielkich Domów. Pełne pancerze osobiste o wartościach przeciwodłamkowych i przeciwlaserowych, jednolite umundurowanie w kamuflażu bloodshot, broń laserowa, granatniki z różnego typu specjalistycznymi pociskami, przenośne wyrzutnie rakiet, porządna broń palna, moździerze, działa bezodrzutowe, kaemy i lasery wsparcia. Mieli też czołgi – pluton średnich Vedette w oryginalnym wariancie z autodziałami klasy piątej. Na szczęście tylko tyle... Ale rekompensowali to sobie kilkoma lancami Krugerów, w typie tych, które poszły w diabły razem z Clippershipem IV. Doposażone w pancerze i uzbrojenie (rakiety, lasery, kaemy), nierzadko tak ciężkie, że ledwo potrafiły się poruszać, stanowiły potężne wsparcie bezpośrednie. Dzięki nim przełamano pierścienie obrony i pikiet wokół miasta i wdarto się do jego wnętrza.

Było też te cholerne lotnictwo. W pierwszym tygodniu walk nadleciała eskadra siedmiu... bombowców strategicznych, przypominających antyczne amerykańskie B-50 Superfortress z XX wieku. Konwencjonalne, o napędzie śmigłowym. Cholera wie skąd je wytrzasnęli, późniejsze badania wraków stwierdziły „chałupniczą” produkcję (chociaż jakość wykonania wskazywała na nisko-techowe, ale profesjonalne skunkworks). Wszystkie wypchane po brzegi bombami zapalającymi, którymi robiły zasłonę dymną i area denial na pożytek swojaków... i którymi walili w miasto, szczególnie w dzielnice mieszkalne i usługowe. Latały tak wysoko, że ich bomby były bardzo nieprecyzyjne – ale najwyraźniej Bandyci mieli to gdzieś. Liczyły się pożary, zniszczenia, terror, masowe straty ludności cywilnej i utrudnienia dla obrońców. Zostały na szczęście strącone tego samego dnia, kiedy zostały użyte – Leopard i Lightning dorwały skurwieli – niestety nie przed opróżnieniem ładowni z bomb.
Były też dwie pirackie maszyny, które zaatakowały w trzecim tygodniu – DropShip w typie Clippership V (nieco większy i tęższy aniżeli IV, ale w równie gównianym stanie technicznym) oraz prom dalekiego zasięgu KR-61. Ten pierwszy został przechwycony i efektownie (oraz efektywnie) zniszczony na przedpolach Hartford przez Leoparda (który jednak sam został prawie strącony przez mnogość wrażej broni – z poprutym na maxa pancerzem, poniszczonymi komponentami, ubytkami w załodze i naruszoną strukturą musiał wracać do bazy pod Wielką Górą Zieloną na wiele dni), ten drugi uszkodzony przez Lightninga i zmuszony do lądowania pod Williston, gdzie zdobyli go ochotnicy z 10 baonu (wkrótce potem zreperowano i przekazano go Minutemanom w podzięce za obronę Williston). Obydwie maszyny również miały zostać użyte do masowych bombardowań, tym razem z użyciem ładunków burzących, ale zostały w porę powstrzymane. Tego typu bomby sugerowały, że Czerwoni stawali się nieco zdesperowani. Nie interesowały ich już tylko pożary i taktyka terroru, tylko bardziej precyzyjne uderzenia kończące istnienie umocnień. Nie doczekali się.

Wreszcie, blisko półtora miesiąca po zauważeniu zwiadowców Bandytów w terenach podmiejskich, Bitwa o Hartford się zakończyła – chociaż lepszym terminem byłoby „wygasła”. Płomienie walk zgasły, i to dosłownie, kiedy w nocy z drugiego na trzeciego maja nastąpiło pierwsze w tym roku oberwanie chmury. Nastała pora monsunów. Pod osłoną ulewnych deszczy i ciężkiego zachmurzenia, północną linią kolejową do Hartford przybyły dodatkowe oddziały – wsparcie z Fort Ticonderoga, 20 batalion pancerny. Nie były to liczne, ale za to świeże siły. Ciężkie transportery opancerzone z chłopakami ze zmechu plus lekkie czołgi typu Galleon wystarczyły, aby zajechać na zaplecze Bandytów i zrobić im tam kipisz. Zdemoralizowane bandy obszarpańców zmuszone były podać tyły, acz jeszcze całymi dniami trwało wymiatanie ostatnich gniazd oporu w głębi miejskich zabudowań.

To było zwycięstwo, za które Vermontczycy zapłacili olbrzymią cenę. Blisko połowa miasta była zrujnowana, szczególnie południowe i zachodnie dzielnice. Trzynaście tysięcy zbrojnych ochotników straciło życie, garnizon gwardii i Rangersi utracili ok. 30% stanu osobowego i jedną trzecią pojazdów. Do tego dziesiątki tysięcy rannych (wartości wahające się w granicach 80-90 tys.), z czego wielu miało umrzeć w nadchodzących miesiącach z powodu niedoborów logistycznych, zdewastowanej infrastruktury i cholernie ciężkich warunków deszczowych (wilgoć i gorąc nie sprzyjały higienie, gojeniu ran czy wzmacnianiu organizmu).

Minutemani też wyszli z tego bardzo poturbowani. Każdy z MechWarriors i aerospace'owców miał obrażenia fizyczne – stłuczenia, otarcia, oparzenia, pęknięte żebra. Ci z Leoparda gorzej – jeden strzelec i dwóch techników poległo, większość pozostałych miała poważniejsze obrażenia, w tym złamane kości, rozcięcia, wstrząs mózgu. Asagao jako pilotka LTNa wyszła bez szwanku – o ironio, bo podczas Masakry w Newport i obrony bazy 77 baonu odniosła najpoważniejsze obrażenia ze wszystkich przyszłych Minutemanów. Co do maszyn natomiast: praktycznie każda z nich miała pancerz całkowicie pozdzierany, niejeden komponent i broń uszkodzone, a struktury ledwo trzymały się kupy. Leopard ledwo był w stanie załadować lancę i powrócić do bazy.

Nieprzyjaciel stracił niewiele mniej. Jego południowa ofensywa nie tylko ugrzęzła w lotnym monsunowym błocie, ale także pośród wypalonych wraków i gnijących trupów. Straty osobowe szacowano na dwadzieścia tysięcy, w przeważającej większości poległych w walce bądź zmarłych później, w tym wiele kompanii „elitarnej” piechoty. Do tego wszystkie kilkanaście Krugerów, każdy z pięciu Vedette i siedmiu bombowców, oraz ponad dwieście technicali.

To była dla nich prawdziwa próba. Ale przetrwali ją. Gdyby nie oni, nieprzyjaciel bezkarnie bombardowałby miasto, a jego Krugery z łatwością likwidowały by maszyny NVDF i umocnione punkty oporu. Miasto padłoby w kilka dni. Wieści o powrocie Minutemanów obiegły cały Nowy Vermont. Byli bohaterami.

Ale tej wojnie daleko było do końca.

[media]http://www.youtube.com/watch?v=-L2vnCl-rBg[/media]

Kiedy powrócili do bazy styrani i obolali, w bandażach i innych opatrunkach – doświadczeni, radośni, dumni, straumatyzowani, przygnębieni, spokojni, gniewni, bądź po prostu zmęczeni – ledwo zmrużyli oko, a już nazajutrz mieli odprawę post-operacyjną. Podsumowanie ostatnich działań i planów naprawczych (co najmniej dwa tygodnie gruntownych napraw machin bojowych), potem raporty z innych stron Ziaren. A działo się.

Siły Workmenów w ogóle nie wzięły udziału w Bitwie o Hartford, podobnie jak Loxley's Raiders (pomijając Clippershipa V i KR-61). Te bandy prowadziły własne operacje, zabezpieczając całe pozostałe wybrzeże Morza Chłodnego, z poważnym wsparciem jednostek morskich (nie różniących się od tych z Grand Lake)... oraz biorąc Essex w posiadanie. I to prawie bez wystrzałów. U bram miasta pojawiły się przeważające siły uzbrojonych IndustrialMechów i piechoty Workmenów pod wodzą niejakiego Juliusa Spencera. W obliczu ostatnich wydarzeń: Masakry w Newport, utraty Bennington, działalności piromanów i trwającej desperackiej wojny o Hartford, nietrudno było przekonać władze miasta do kapitulacji. 8 baon ochotników w większości złożył broń, tylko garstka uparciuchów stanęła obok 9 szwadronu kawalerii. Obrona miasta jednak nie miała sensu – NVDF wycofało się w dżunglę, ścigane przez Workmenów. Tylko części garnizonu udało się przedostać do Fort Ticonderoga wiele tygodni później. Essex z całą populacją, pozostałymi 5% rezerw żywności, świeżymi plonami i miejskim przemysłem wpadło w ręce nieprzyjaciela.

Kwestia nabrzeża była niewiele mniej poważna – Nowy Vermont stracił dostęp do Morza Chłodnego. Ponadto całe masy uchodźców z Newport i Bennington zostały przechwycone przez wroga. Wielu zginęło w nalotach i masakrach, ale przeważającą część obrabowano i zniewolono, zamykając w dawnych obozach uchodźców, pierdlach i innych podobnych obiektach. Bandyci rozbudowywali te obozy, pakując tam całe rzesze ludzi, żywiąc ich głodowymi racjami i nie oferując pomocy lekarskiej.
Do tego na kanałach telewizyjnych puszczali propagandowe filmy krótkometrażowe i przemowy tego całego „króla” Mwabutsy. Zwycięstwa w Newport, Bennington, Vergennes, Windsor i Essex z jednej strony, z drugiej...

...z drugiej było nagranie z egzekucji populacji bazy Workmenów. Ktoś wtedy najwyraźniej nie posłuchał sugestii aby grzecznie się zebrać z innymi na placu i dać się wymordować, tylko się schował, wyciągnął kamerę i nagrał całość. Teraz Armia Czerwonej Wstęgi używała tego do pałowania Minutemanów i Vermontu oraz wzbudzania żądzy zemsty u swojaków. Workmeni już oficjalnie zadeklarowali, że pozostaną w walce aż 'Minutemeni-zbrodniarze' zostaną ukarani. W odpowiedzi doszło do wielu samosądów na vermonckich jeńcach (co samo w sobie nie było niczym nowym w tej, młodej wszak jeszcze, wojnie).

Były też pewne pozytywy. Spokój w Fort Ticonderoga, Milton i Burlington po kasacji piromanów i „lekkim” utarciu nosa pirackiemu lotnictwu. To co zostało z wojskowych służb informacyjnych współpracowało z policją miast i wiejskimi szeryfami by wyłapać pozostałych infiltratorów (w samą porę, bo zasadzali się na rezerwy Ticonderoga i Burlington). Wszystkie trzy miasta opanowały „rozruchy” (a raczej zbrojne powstania, acz nie na tą skalę co w Newport) w swoich obozach uchodźców i przekształciły je w obozy internowania. Nawet w Middlebury się uspokoiło. Po niedawnej klęsce na 'Autostradzie Śmierci' nieprzyjaciel się tam nie pchał. Być może działał fortel z atrapami maszyn AeroSpace uknuty przez Asagao i Portneya z WSI – piraci stali się nad wyraz ostrożni i skupiali się swoimi latadłami na logistyce. Z drugiej strony to mogła być cisza przed burzą.

Niepokoiło to, co Bandyci robili z Newport i Bennington. Stolica była plądrowana, fortyfikowana i przemysłowo wykorzystywana. Fabryki produkowały nowe gun trucki, broń, amunicję i inne fanty pracą niewolniczą ludzi wtrąconych do obozów. Do Bennington natomiast... waliły całe pielgrzymki ludzi, wozami, samolotami i pieszo. Cywile. Ludzie z Bariery. W telewizji kapitolskiej pokazywali to jako „sprawiedliwość dziejową” – powrót „prawowitych właścicieli” Amerigo na zrabowane im ziemie i wysiedlenie „przeklętych kolonizatorów”.

Przesłuchania pirackich jeńców rzuciły też nieco więcej światła na kwestię relacji z innymi grupami oraz posiadanych przez nich zasobów. Nie dogadywali się z Bandytami i najemnikami tak, jak głosiła nieprzyjacielska propaganda. Przybyli na Amerigo przede wszystkim po szaber, precjoza i niewolników. Mwabutsa zaoferował im przy tym dobry deal, ale nie mają wobec niego lojalności, a przeszłe starcia z Workmenami na innych ciałach niebieskich Gromady Gwiezdnej 814 też nie sugerowały bratniej miłości między piratami a najmitami.
Natomiast pozostałe im siły (czyli odliczając ostatnie strącenia i straty) były nad wyraz pokaźne. Wciąż mieli do dyspozycji... ponad piętnaście lanc mechów bitewnych. Ponad sześćdziesiąt maszyn różnej klasy, głównie prymitywnych wariantów. Może i słabsze w jakości komponentów i odporności pancerza, ale to wciąż były dziesiątki machin bojowych. Do tego kilkadziesiąt pojazdów naziemnych, po kilkanaście latadeł atmosferycznych i myśliwców AeroSpace oraz siedem DroSTów i dwadzieścia DropShips, DropShuttles oraz logistycznych promów AeroSpace. Lekką ręką piraci byli najliczniejszą oraz najpotężniejszą nieprzyjacielską grupą na Amerigo... a i pewnie w całej okolicy astronomicznej. Jak unicestwić taką armię, albo chociaż zmusić ją do opuszczenia planety? Jedyne co powstrzymywało tą czeredę od kompletnego zdruzgotania Nowego Vermontu było... lenistwo? Personalna niechęć do ryzykowania własną głową? Hedonizm, chęć zysku? Brak dyscypliny, wewnątrzfrakcyjne tarcia?
Wiadomo było też, że swoją główną bazę zamontowali na Magellanie, mniejszym z księżyców orbitujących Amerigo. Mieli nawet współrzędne. Niemniej jednak dotarcie tam wiązało się z przełamaniem blokady orbitalnej, ew. obrony anty-AeroSpace i regularną bitwą na powierzchni martwego księżyca pozbawionego atmosfery i wystawionego na efekty kosmicznej próżni.

O najmitach nie wiedzieli więcej niż dotychczas. Dane wywiadowcze zebrane w Newport i bazie Workmenów poszły z dymem. Nie znali ich obecnej liczebności, planów itd. Jedyne co wiedzieli to to, że prawdopodobnie przenieśli swój ośrodek ciężkości do Newport, i że jednym z dowódców była czarna owca rodziny Spencerów. Reszta... zero konkretów. O Bandytach podobnie – ile tak naprawdę pozostało im sił na południu, a ile w Ziarnach? Jaką realną siłę polityczną i wojskową miała ta Armia Czerwonej Wstęgi i „król” Mwabutsa?

Była też garść technikaliów. Hangarowcy mówili, że zdołają zreperować machiny na sto procent, jednak pojawiła się sugestia by zacząć uważać – i nie mieli tutaj na myśli uważania na siebie, tylko prognozowane niedobory zapasów standaryzowanego pancerza BattleMech/AeroSpace oraz rakiet LRM i SRM. Póki co budulca pod reperacje struktur czy komponentów starczyło, ale także i one nie był niewyczerpane. Ishida, ostatnio sporo rozmawiający ze Starym Spencerem, zapewnił o zaprzęgnięciu konglomeratów przemysłowych New Vermont do zaopatrzenia bazy w pancerz i rakiety... acz przy takim przemiale materiału, utracie wielkiego procentu możliwości produkcyjnych i zwiększonych zamówień ze strony wojska, wkrótce mogło się okazać, że do bazy zacznie ściągać owszem pancerz, ale klasy prymitywnej. Albo co gorsza: komercyjnej. Lepszy jednak taki, niż żaden. Pewnym rozwiązaniem był też szaber bądź przechwycenie zapasów przeciwnika, ale to była skomplikowana operacja, która nie rozwiązałaby w pełni tego problemu.

Pojawiła się też kwestia Matara. Tak zwał się ten dziwny mech, który Minutemani zdobyli w willistońskim porcie – SAM-RS2 Matar. Kuriozalna machina o interesującej historii. Stworzona w sekrecie przez naukowców Cesarstwo Amarisów za czasów Wielkiej Wojny Domowej, która przyczyniła się do upadku Gwiezdnej Ligi, była jakby rymowanką XX-wiecznych projektów upadającej Trzeciej Rzeszy Niemieckiej za czasów staroterrańskiej Drugiej Wojny Światowej, szczególnie superciężkiego czołgu „Maus”. Potężnie opancerzony i uzbrojony Matar miał stanowić mobilne centrum obrony przed Lojalistami z Ligi, zdolny do odpierania ataków całej kompanii wyposażonej w sprzęt klasy LosTech. Był to też pierwszy mech z hipotetycznej klasy „superciężkiej”, ważący więcej aniżeli nawet najcięższe mechy szturmowe (sto dziesięć ton). Projekt jednak upadł (a nawet dostał łatkę „Głupoty Amarisa”) kiedy okazało się, że siłowniki nóg nie są w stanie poruszać nogami obciążone taką masą. „Cesarz” Amaris nakazał poddanie twórców egzekucji za „zdradziecką niekompetencję”. Próby odratowania projektu spełzły na niczym i nieudany design spłonął w ogniu katastrofalnej Bitwy o Terrę. Był wzmianką zagrzebaną w historycznych archiwach... aż do dziś. W pełni sprawny i nie noszący oznak upływu czasu, mimo ponad upływu ponad dwóch wieków od czasu Upadku Ligi. Jakim kurwa cudem...?

Padło kilka propozycji w trakcie odprawy. Zniszczyć... ale to szybko odrzucono. Rozmontować, wykorzystać opancerzenie, strukturę i komponenty, szczególnie zajebistą broń LosTech. Była też trzecia opcja rzucona po namyśle przez McKinleya – sprzedać za gruby hajs jakiemuś obrzydliwie bogatemu i wpływowemu typowi spoza Amerigo, najlepiej na ziemiach najbliższego Wielkiego Domu: u Marików, w Lidze Wolnych Światów. Gdyby jeszcze połatać ten kokpit, to byłby prawie jak nowy... i prawie bezcenny, choćby jako eksponat czy element prywatnej kolekcji. Być może był to jedyny zachowany Matar w całej Wewnętrznej Sferze, i to w pełni sprawny. Omówili tą kwestię przed końcem odprawy.

Była też kwestia tego, co mieli dalej robić przez te dwa tygodnie. McKinley za dwa dni miał wylatywać do Middlebury w „niecierpiących zwłoki sprawach”, co tylko pogłębiło kwaśny nastrój tak u niego, jak i u Kane (która już w Hartford odczuwała brak Jake'a choćby w Leopardzie ponad nią). Ishida natomiast zamknął temat większości wykładów – niezbędny materiał był przerobiony, mieli tylko go cyklicznie powtarzać i rozwijać na dużo rzadszych zajęciach i w grach strategicznych. W zamian za to zaproponował coś innego: technikom udało się przywrócić do pełnej sprawności kolejne cudo z czasów Ligi. Symulator szkoleniowy VR. Siadając na specjalnych fotelach i ubierając coś na kształt pełnych neurohełmów, MechWarriors i piloci AeroSpace mogli trenować w pełni symulowanym środowisku o praktycznie dowolnych parametrach scenariusze programowane przez „mistrza gry”.
Jeszcze tego samego dnia (i przez dwa następne) przetestowali machinę, pomagając technikom ją właściwie skalibrować i wyeliminować bugi. Czwartego dnia jednak Ishida (który sam brał udział w symulacjach u boku swoich podopiecznych jako pilot swojego Jennera) dojebał im z grubej rury – naprzeciw Minutemanów zaczęła stawać symulowana grupa nieprzyjaciół o dokładnie tych samych maszynach co Minutemani, ale o znacznie większym doświadczeniu bojowym pilotów i załogi Leoparda. Dostali ostrego łupnia. Raz. Drugi. Trzeci. W różnych środowiskach. Od porytych kraterami powierzchni martwych księżyców, poprzez spalone pustynie, zmrożone lodowe pola, wielkie borealne lasy, wzgórza, góry, równiny, gęste zabudowania, płytkie jeziora... Frustracja mieszała się z determinacją by wreszcie *napierdolić* tym pikselowatym klonom.

I tak zaczął się kolejny etap tej przygody. 'Dziwna wojna'...
 
__________________
Dorosłość to ściema dla dzieci.

Ostatnio edytowane przez Micas : 05-04-2021 o 11:50.
Micas jest offline  
Stary 12-04-2021, 15:38   #63
 
Lynx Lynx's Avatar
 
Reputacja: 1 Lynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputację
Informacja... słowo o szerokim znaczeniu. Może i bez nich człowiek żył by sobie szczęśliwy nieświadom tych wszystkich rzeczy. Prawda jest jednak taka, że informacja to wiedza, a brak wiedzy zabija. Może wiedząc jak to się skończy głosowałby inaczej, a może jednak to co zrobili było właściwie. Had wiele nocy spędził na kalkulacji. Minusy były takie, że głód to nie jest już tylko groźba, ale pewniak i do tego stracili Essex z okolicą. Plusy były takie, że solidnie łupnęli pod Lake Grand, a potencjalnie sprawiło również, że bitwa o Hartford była drogo okupionym zwycięstwem, a nie nad wyraz kosztowną porażką. Tak mijały mu bezsenne noce.

Hartford... stoczył wcześniej niby cztery, a nawet pięć jeśli rozbić operacje Lake Grand na bitwę o Williston i kontratak na bazę wroga. Wszystkie łączyło to, że były dość chaotyczne, ale też nikt z bezpośrednio z lancy nie był w prawdziwych tarapatach. Hartford pokazało jednak, że nawet Mechy New Minutemanów potrafią upaść, a w szczególności gdy w szczycie upałów pory suchej pilotowi zechce się na eksperymenty.

Było to nad wyraz gorącego dnia. Odnotowano podobno nawet tegoroczny rekord żaru. Spencer zainspirowany kłodą, którą posłużył się pod Williston, oraz historiami o pilotach Spiderów, którzy skakali na wrogie mechy, by kopnięciem rozbić kokpit i zabić wrogiego pilota często przypłacając to życiem, a prawie zawsze mech często tracił przy tym kończynę. Cóż Had myślałem, że jest jednak sprytniejszy i zamówił sobie do mecha coś ale włócznie. Naostrzony stalowy pręt i cóż nawet zadziałało. Skoczył walnął z lasera po czym spadając przebił wrogiego Krugera swą włócznią. Problem był taki, że znalazł się pod potężnym wrogim ostrzałem, aby się ratować wykonał bardzo daleki skok, który z poprzednimi jego ruchami plus temperatura plus wróg trochę dogrzał go miotaczem ognia doprowadziły do awaryjnego wyłączenia, a sam Mech wpierdzielił się w jakiś budynek i został zasypany gruzem. Na szczęście był to teren zajmowany przez siły republiki. Przeprowadzona dość sprawnie akacja ratunkowa podziałała. Spidera się jakoś połatało, a Hada opatrzono. Miał szczęście. Skończyło się na oparzeniach na kończynach i paroma siniakami. Boli, lecz nie jest niebezpieczne. Gorzej było z Mechem trzeba było zrobić przegląd konstrukcji i nałożyć cały pancerz od nowa.

Bitwę o Hartford jednak zwyciężono. Nieznaczny to jednak, że Had próżnował. Spać i tak nie mógł więc zbierał informację i szukał sposobu do działania. Poprosił wywiad o raport i wzmożenie działań w temacie piratów. Musiał o nich wiedzieć jak najwięcej, by odnaleźć sposób jak se z nimi poradzić. Sporządził też sobie szkic planu jaki chciał przedstawić na naradzie.


+++

Właśnie miała się zacząć trzecia godzina odprawy. Praktycznie wszystkie tematy z ostatnich dwóch miesięcy były obgadane. Od tego jakim cudem doszło do “tego wszystkiego”, aż po domknięcie kwestii bazowych technikaliów. Przerwa na obiad. Wrócili do sali odpraw z kawą, herbatą, energetykami czy innymi napojami. Skombinowali krzesła by siąść zmęczonymi, obolałymi od twardych wojskowych siedzeń dupami. Mieli zadecydować o kwestii tego całego Matara. Pierwszą z opcji było zniszczenie tego mecha, drugą wykorzystanie go w jakiejś zasadzce jako honey pot na piratów. Ishida, w rzadkim pokazie interwencjonizmu, kategorycznie wykluczył te opcje - ten mech był zbyt cenny aby go stracić “z głupoty młodzieńców”. Padły więc dwie kolejne opcje: rozmontować i wykorzystać komponenty, przede wszystkim lostechową broń. McKinley rzucił też luźnym pomysłem, który wzbudził dużo zamieszania - wysłać kogoś obytego poza Amerigo, do najbliższego związku międzyplanetarnego gdzie można było znaleźć kogoś obrzydliwie bogatego i wpływowego aby mu tego Matara wcisnąć w zamian za żywność, materiały wojenne, twardy hajs, demobil… albo wsparcie wojskowe. Technikalia były oczywiste: nie wysyłać mecha, tylko odpowiedniego negocjatora z “listem żelaznym” i niezbitymi dowodami na posiadanie towaru. Wyłapać termin, w którym kupiecki JumpShip odwiedzi układ Amerigo i przedrzeć się do niego promem dalekiego zasięgu KR-61 przejętym od piratów. Żeby to zrobić, trzeba by użyć Leoparda i Lightninga do przełamania blokady orbitalnej i/lub wywołania dywersji (albo nawet, jeśli byłoby to możliwe, to dowalić piraciarzom do pieca mocno - a może nawet zrobić zrzut na Magellana i rozwalić im bazę - spekulacje). Niemniej jednak rodziło to mnóstwo pytań: kto miał lecieć? Samemu, czy z kimś? Jak długo miał szukać? Gdzie dokładnie lecieć? O co prosić w ramach zapłaty? W czyim imieniu miał negocjować? Na te i inne pytania trzeba by było odpowiedzieć - jeśli zdecydowaliby się na ten krok. Ale to był ostatni temat do obgadania.

W agendzie odprawy była jeszcze jedna kwestia. Badania pojmanych i poległych Bandytów oraz raporty z akcji i zeznania świadków ułożyły się w dość paskudną całość - Armia Czerwonej Wstęgi była… armią ćpunów. Bojownicy byli napędzani nie tylko stymulantami i przeciwbólowcami (jak praktycznie każda armia), ale faszerowano ich także pochodnymi amfetaminy, szczególnie fenetyliną. “Lekiem” starym jak świat, opracowanym w XX wieku do leczenia ADHD. Gówno z tego wyszło, ale proch zszedł do podziemia, gdzie stał się niezwykle popularny pośród różnego rodzaju terrorystów, partyzantów i buntowników, kulminując w tzw. “Długiej Wojnie” jaką Western Alliance (przedtem NATO, później Terran Alliance), a przedtem ZSRR, toczyły z globalnym ruchem radykalnego islamizmu. Co jakiś czas to ścierwo potem wypływało u boku innych podobnych syfów by robić z walczących maszyny do zabijania napędzane nałogiem i “turbo”, tak typowym dla “białej mocy”. A teraz było na Amerigo w ilościach hurtowych, z domieszkami, robiące z bandyckich siepaczy potwory w ludzkiej skórze.
To dlatego nie cofali się i nie bali się. Normalna chemia została im wyjarana z mózgów białym płomieniem.

Niewiele w tej chwili mogli z tym zrobić. Przeszli więc do rozwiązania sprawy Matara. McKinley, wyraźnie zjechany fizycznie bardziej niż kiedykolwiek przedtem (nawet biorąc pod uwagę porównanie z poranionymi MechWarriors), reiterował opcje.

Umęczony z podkrążonymi oczami i kończynami owiniętymi bandażami siedział Had na odprawie sącząc swoją kawę.
- Tak właściwie skoro on tyle warty i tak niepraktyczny do wykorzystania w bitwie to czemu piraci sami go nie opchneli komuś? Na moje brak kupca. Takie białe kruki są wiele warte, ale to trzeba znaleźć odpowiednią osobę skłonną tyle dać. Na moje szkoda zachodu. Za dużo roboty za bardzo niepewny zysk. Zastanówmy się może lepiej czy nie da się go jakoś praktycznie u nas wykorzystać. - przemówił Had ze swojego miejsca.

- Trofeum, pamiątka, symbol. - odparł Julian znużonym głosem.

Po tym jak pojawiły się informację o tym że sabotażyści zdołali zniszczyć zapasy, a raporty z Hartford ujawniły ponurą prawdę o cenie zwycięstwa Jackson był w grobowym nastroju. Reszta wydawała się bagatelizować znaczenie zapasów, jednak już wcześniej powiedział o żarciu pasków i ludziny. Nikt się nie przejął.
Dobrze że zdołali ocalić sporo ludzi.
Ileż więcej pozostawało w rękach bandytów...

- Jeżeli jesteśmy w stanie odzyskać z niego komponenty to czemu nie. Acz rzeczywiście… możemy dzięki temu mechowi zyskać zasoby i uzupełnić zapasy, które utraciliśmy. - rzekł machając obandażowaną ręką w kierunku hologramu - Zdobyć dodatkowe siły. Ten konflikt będzie się ciągnął jeszcze długo. Piraci o to zadbają. - przyłożył palce do czoła - Nie wykorzystują pełnej siły by nas zmiażdżyć. Jakikolwiek jest powód - to my mordujemy się z bandziorami i najemnikami. A gdy obie strony zaczną przymierać głodem to oddadzą ostatni kawałek żyznej ziemi, ostatnią monetę i ostatni nabój za bochenek chleba.

-Chyba, że wcześniej sami doprowadzą do sytuacji, kiedy ostatni skrawek ich ziemi zmieni się w niezdatne do uprawy, wypalone zgliszcza - Kane też nie wyglądała specjalnie wyjściowo. Pomięte ubrania, siniaki,włosy związane na karku w byle jaki ogon i zapuchnięte oczy nadawały jej wyglądu kogoś, kto bardzo potrzebuje odpoczynku bez nadprogramowych obrażeń przynajmniej przez pare dni.

- Dlatego potrzebujemy chleba… i leków. Co by dalo rozmontowanie Matara i przerobienie naszych mechów jego komponentami? - Sarah popatrzyła po zebranych - Uchroni nas to przed ostrzałem lotnictwa i Piratami? Jakąkolwiek decyzję podejmiemy, wróg nie może go dostać z powrotem w swoje ręce.

W ciasnej, ciemnej sali odprawy, gdzie większość zebranych ludzi trzymała ponure miny, Doe dla kontrastu wyglądała na spokojną, ba!, nawet na swój specyficzny sposób radosną. Mimo sińców, otarć i bieli bandaży wystających spod ubrań, stała rozluźniona, bawiąc się zapalniczką.
- A kto powiedział, że te pirackie zjeby pozostają w dobrych kontaktach z kimś komu by opchnąć ten antyczny szrot? Albo że właśnie nie robią wszystkiego według planu? - podniosła papierosa do ust, lecz nim się zaciągnęła popatrzyła na filtr i zmrużyła oczy. Dmuchnęła na fajka, a parę psich kłaków oderwało się od niego i wesoło przeleciało w powietrzu, by finalnie opaść na konsoletę. Dopiero wtedy kobieta pstryknęła ogniem i się zaciągnęła.
- Nie trzymają nas odciętych bez powodu - odetchnęła dymem - Nikt nie mówi że nie wyruchali swoich kumpli już na wstępie i nie pracują dla kogoś spoza Amerigo. Kogoś kto w ostatnim momencie nie wpierdoli sie nam na rewir z bratnią pomocą, skoro sobie nie radzimy… znaczy uratują, wesprą, a potem dopierdolą sobie z nas kolonię. Nie trzeba być jebanym czarnuchem, albo żółtkiem żeby być traktowanym jak podczłowiek. Mięso, zasób zużywalny celem optymalnego drenażu dóbr naturalnych, czy tam kurwa gospodarczych. Częste jest przekonanie, iż miarą porządności porządnego narodu jest skolonizowanie kogoś. Wszystko jedno w sumie, kogo. Kogoś. Okazać się na tyle cywilizowanymi, żeby swoją cywilizacją pobłogosławić jakiegoś frajerskiego biedaczynę, który jej nie zaznał. Nauczyć, dać lepsze życie. Dać światło, bo ten, który niesie światło, czuje się jak Bóg i może walić do pamięciówy w każdej chwili - wzruszyła ramionami, opierając się biodrem o zimny metal stołu. Coś chrobotało jej w głowie, dobijając się od spodu w kamienną płytę amnezji. Uczucie było na tyle nieprzyjemne że zmuszało do potarcia miejsca za lewym uchem aby choć symbolicznie zamaskować wraże doznanie.
-Połatamy się blachami z tego prabadziewia i co dalej? Co za kwartał, za pół roku? Chuj na tym zyskamy - pokręciła karkiem - Trzeba to gówno opchnąć jakiemuś staremu, bogatemu skurwielowi o ciężkiej kabzie. Najlepiej celować w te burżujskie, szlacheckie kurewstwo. Wielkie rody zawsze srają po nogach byle udowodnić pozostałym kto ma więcej fejmu, lansu i nobliwego syfu typu czystość krwi… mają swoje pierdolone muzea chwały. - splunęła na ziemię, rzucając w to miejsce kiepa. Przydeptując go butem, wyjęła nową tytoniową pałeczkę.
- Jesteśmy odcięci od informacji spoza globu. Od dostaw, wsparcia. Trzeba nam hajsu, choćby po to aby spróbować nająć własną flotę powietrzną. Najemników w chuj, kwestia zapłaty. Wszystko da się kupić, wszystko ma swoją cenę. - uśmiechnęła się pod nosem, odpalając szluga - Przemycimy kogoś poza nasz mały wojenny pierdolnik żeby zwąchał o co kurwa chodzi i przy okazji poszukał kupca.

- Dodatkowe pieniądze na najemników czy zasoby zawsze się przydadzą. Bo sam mech nie będzie prezentował aż takiej wysokiej wartości bojowej. Jest bardzo ciężki i będzie zapadał się w grząskim gruncie, szczególnie jak zacznie się pora monsunowa. Można wymontować z niego broń i użyć jako wzmocnienie ogniowe jakichś fortyfikacji. A jego samego skitrać w jakimś magazynie, w oczekiwaniu na powrót negocjatora. Z bebechów tego mecha można jeszcze wyjąć transponder IFF (Identification Friend or Foe) i stosować go do straszenia przeciwnika. Można nawet postarać się o gumową replikę tego stalowego kolosa - z transponderem będzie wykrywalny przez wroga i zasieje niezły popłoch w ich szeregach. A jak fabryka się nie wyrobi, to podczas walki niech transponder zostanie użyty w jakimś obszernym magazynie, że niby mech tam jest. I już zmieni to sytuację taktyczną - Iroshizuku pociągnęła kolejny łyk zielonej herbaty i kontynuowała. - Negocjacje z przedstawicielami szlachty lub kogoś innego, kto dysponuje gotówką lub siłami zbrojnymi na wynajem trochę potrwają. Plus lot w obie strony, poszukiwania właściwych osób, i tak dalej. Miejmy w zanadrzu alternatywę dla użycia części Matara. małe prawdopodobieństwo, że jego lasery czy broń gaussa zniszczą na fortyfikacjach. O IFF też nie ma się raczej co martwić. A przysporzy to wrogom kłopotów.

-Możemy też podjąć działania.- powiedział Had wstając z swojego miejsca. Miał wielkie wory pod oczami były one jednak szeroko otwarte i zdradzały początki jakby zbliżającego się szaleństwa.
- Matar został stworzony do obrony określonego punktu i do tego bym go wykorzystał. Od razu proszę dajcie mi wyłożyć wpierw cały plan. - dalej płynęły słowa od Spencera, który zaczął wskazywać punkty na hologramie, które uznał za ważne do kontekstu jego dalszej wypowiedzi.
- Rozpocznijmy w końcu to co powinniśmy rozpocząć zaraz po zwycięstwie pod Hartford i zacząć grupować nasze siły pod Middlebury w celu odbicia stolicy. Oczywiście bezpośredni szturm jest głupi jednak chodzi mi o zasadę, że armia może szkodzić samą swoją obecnością. Oczywiście duże zgrupowanie naszych sił może skusić nieprzyjaciela do ataku i tu mam zastosowanie dla Matara. Ustawimy go na pozycji przy “Autostradzie śmierci” czy jak to się teraz nazywa. Pamiętacie naszą pierwszą bitwę w tej wojnie. Tam jest tylko autostrada i płaski teren. Idealne warunki dla tego mecha. Walka na daleki dystans i zero przeszkód terenowych. Siły tam będą relatywnie bezpieczne jeśli tylko się trochę okopią tak jak każde obozujące siły powinny i zrobiły jakieś stanowiska przeciwlotnicze dla wsparcia Matara w razie ataku lotnictwa. Będą one mogły skutecznie związać tak siły nieprzyjaciela w Newport i dać nam szansę do działania. Proponuje by siły zgromadzone w Middlebury zamarkowały atak na Newport. Nasza Lanca w tym czasie poleci na Essex w celu potencjalnego odzyskania tego terenu. Jeśli jest możliwe to ten zajęty pod Williston prom mógłby dowieść nam jakąś piechotę na wsparcie, która zajęłaby się zajmowaniem budowli itp. rzeczami kiedy my będziemy zajmować się wrogimi mechami i ciężkim sprzętem. Na południu za to do końca nie wiem jak wygląda obecnie front, ani jak daleko odbił się od Hartford, ale jeśli Panu Ishidzie zdrowie na to pozwala i relatywnie nie jest to daleko to lekka przebieżka Jennera i rozwalenie jakiegoś posterunku i samo pokazanie się kolejnego mecha w kolejnym miejscu może zadziałać dezorientująco dla wroga. Jeśli uda się ładnie zgrać to dojdą do niego raporty o atakach w trzech miejscach w dodatku w każdym z użyciem mechów.- zrobił krótką przerwę zanim dalej kontynuował wytłaczanie tego co mu do łba strzeliło. Gadał coraz szybciej i szybciej przy tym chcąc wszystko powiedzieć.
- Co do piratów tu zgodzę z Doe, że oni bardzo śmierdzą. Historia widziała przypadki by dość charyzmatyczna osoba była w stanie zjednoczyć takie bandyckie grupy, ale raczej nie zdarza się, że po zjednoczeniu znajdują one nagle technologie uważane za zaginione. Na moje lepiej nie wywoływać wilka z lasu tylko lepiej mu zapłacić, by robił za psa pasterskiego. Poprosiłem Dziadka, aby nakazał przygotowanie raportu co Republika może zaoferować w ramach trybutu i o wydanie jego osobistej opinii.- z tym słowami póki co skończył, bo już nie był w stanie mówić.

Victor słuchał pozostałych z mniej zbolałą “o-ja-biedny” minął niż zwykle. Kiedy w końcu się odezwał głos miał stosunkowo silny… a przynajmniej nie jąkał się i brzmiał jak mężczyzna…
- Powinniśmy wysłać kogoś poza system tak czy siak. Kogoś obytego z mediami. Ruszy dupę do pierwszej telewizji z kilkoma terabajtami zdjęć i wybranych danych. Koniecznie włącznie z tymi które wskażą, że walczymy z bandą psychopatycznych ćpunów-morderców. Tam go przyjmą jak króla bo media KOCHAJĄ takie tematy. Wtedy powinno się błyskawicznie roznieść po cywilizowanych światach, bo ponownie: media kochają takie tematy i inne stacje szybko podchwycą. Informacja, plus prośba o pomoc, najlepiej w oparciu o jakieś polityczne traktaty, plus powie o mechu którego chcemy sprzedać. Szczegóły do dopracowania, ale tak bym to widział.

- Do czasu ewentualnego spieniężenia mecha bym rozebrał, gdzieś bezpiecznie zapakował a uzbrojenie zamontował na fortyfikacjach w jakimś ważnym miejscu, chornione grubym żelazobetonem. Mimo wszystko ten mech jest najwięcej wart po wymianie na walutę. Co z nią zrobimy… do dalszego przemyślenia.

Julian pomasował czoło.
- Zanim ktoś znów zacznie gadać że debilnym byłoby rozmontować Matara to przypomnę że działka gauss spokojnie przebijają każdy powszechny pancerz bojowy od dropshipa po bojowego mecha. Nie zdzierają - przebijają. Na wrogie promy latające rzecz jak znalazł. Ale propozycja sprzedaży ma więcej chętnych. Ok. Cała maszyna ze wszystkim będzie warta fortunę. Zgłaszam się na tą delegację. - zakończył niespodziewanie ale nie dodał nic więcej.

Victor uniósł brwi na chwilę
- Uargumentujesz? Utrata jednego z pilotów byłaby dużym kosztem. Miałem nadzieję, że poleciałby ktoś mniej niezastąpiony.

-Nasi przodkowie przybyli na Amerigo uciekając od wojen. Takie rzeczy to dość często występujące przypadki w znanym świecie i jakieś galaktycznej opinii publicznej nie poruszy los dalekiej nieznanej planety.- argumentował Had, by po chwili kontynuować.
- Zgodzę się, że nie możemy posłać nikogo z nas i do tego dalej uważam że sprzedanie go graniczy z cudem. Dostanie się i podpisanie umowy z kimś takim wielkim i bogatym, który sam by się po Matara pofatygował, bo my go nawet nie mamy jak przewieźć do tego dośle tu prywatną armię, która cały transport zabezpieczy i wywiezie ze strefy działań wojennych. Naprawdę lepiej wykorzystać już to cholerstwo jako stacjonarną obronę i zabezpieczyć nim jakiś strategicznie ważny punkt, ale Julian ma rację. Działka gausa są potężne i w takiej sytuacji, by się marnowały. Zastępują one ręce Matarowi, więc może szło by je wymontować i zamontować do warhammera czy marudera.

Julian uniósł sam brwi patrząc na Profesora. Uniósł zaciśniętą dłoń.
- Nie mam problemów emocjonalnych i egzystencjalnych, mam podstawowe obycie ekonomiczne, planuję działania w perspektywie dalszej niż jedna czy dwie operacje… - wymieniając prostował kolejne palce - …nie myślę życzeniowo i huraoptymistycznie, biorę pod uwagę dalsze konsekwencje aktualnych działań, nie jestem zafiksowany na aspektach militarnych i prywatnych, mam o co walczyć i zależy mi by po wojnie ta kolonia była czymś więcej niż masowym grobem albo nienadającym się do życia grajdołem, nie mam kompleksu małego członka by mi odpierdoliło jak mnie ktoś znieważy, a i nie postrzegam wojny jako gry komputerowej lub tabelki z liczbami… mam wymieniać dalej? - zapytał po czym kontynuował - Skoro już się bawimy w zbawicieli Amerigo to wypada ubrudzić sobie dłonie i w tym. Kogo innego chcielibyśmy wysłać? Hmm? Biznesmena gotowego sprzedać kolonię za parę milionów kredytów? Może być wojskowy tylko że bez szerszej perspektywy za kilka miesięcy do roku nasi cywile z głodu gotowi wszcząć zamieszki lub nawet przejść na stronę wroga. Poproszę o kontrargumenty i kontrkandydatury. - zakończył i zamilkł.

Młody Spencer odwrócił się w stronę Juliana podejmując dyskusje.
- Patrząc w przyszłość nie można zapominać o dniu dzisiejszym. Prawda jest taka, że małe są nasze szanse, a koniec jest bliższy niż sądzimy. Nie wiem czy wszyscy są tego świadomi, ale my już tę wojnę przegrali wraz z jej rozpoczęciem. Teraz bijemy się aby skapitulować w miarę na własnych warunkach. Potencjalna pomoc z zewnątrz będzie późno. Nie wiadomo czy dotrwamy do ich przybycia. Trzeba zadać jak największe straty wrogowi w tej chwili i przystąpić do negocjacji.

- To nie wiec polityczny, Had. Poprosiłem o fakty i argumenty, nie o demagogię. Zdecyduj też się w końcu jakie stanowisko zajmujesz, bo zmieniasz je non stop. - odparł Julian niewzruszony.

- To argumenty na który dokładnie temat chcesz. O tym, że masz nie lecieć, czy o tym,że sprzedanie Matara to odległa rzecz? - odpowiedział Had.

- Obojętnie. Ani tu ani tu nie przedstawiłeś argumentów tylko jakieś plany na podstawie przypuszczeń. Plany które rozbija fakt że Matar potrzebuje do transportu ciężkiego dropshipa - de facto Leoparda, a trzymanie go non stop w bazie jest jego marnotrawieniem. Rozebranie na części i zamontowanie w innych mechach wymaga potężnej pracy inżynieryjnej. Zarówno rozmontowanie mecha na częsci jak i montaż by komponenty były w pełni funkcjonalne. Nie jest to niewykonalne ale na dzisiaj nie mamy na to sił i zasobów bo wszystko idzie na naprawę mechów. Jedyny sensowny plan wykorzystania całego mecha to wymontowanie z niego części broni i bebechów na tyle by mógł się poruszać i miał minimum mobilności.

- Czekaj czekaj. Mogłeś od razu gadać, że masz plan by zrobić z niego w miarę użytecznego mecha. Jeśli tak mogłeś od razu gadać zaoszczędzilibyśmy dobrą chwile czasu. Dobra przechodząc do konkretów co trzeba zrobić, by Matara ruszyć? - wtrącił się Had Julianowi.

- Wygrać głosowanie że jego zachowanie jest lepsze od jego sprzedania. - odpowiedział oschle Jackson.

- Cóż od początku chciałem go zachować, a reszta co powie? - powiedział zadowolony Spencer, że pojawiło się światełko na przełom w sprawie.

-Zgadzam się z Victorem. Julian nie może polecieć, nie z wszczepionym chipem i po szkoleniu w obsłudze battlemecha. Nie mamy czasu na trening kolejnego pilota. A co do naprawy mecha i przywrócenia go do sprawności bojowej oraz wymontowania z niego broni do użycia, to czy mamy jakichś techników, którzy mogliby oszacować czas i zasoby ludzkie potrzebne do tych operacji? - Iroshizuku spojrzała pytająco na Ishidę.

- Ale przecież Julian nie ma wszczepu - Kane w końcu zabrała głos, patrząc trochę podejrzliwie na wysokiego okularnika.

- Pani Kane mówi prawdę. Pan Jackson nie ma wszczepu. - potwierdził milczący do tej pory Ishida - Matar… to stara technologia. Ten egzemplarz ma standardowy szkielet i pancerz, większość komponentów zbliżona do standardu, ale Guardian ECM i cała broń oprócz flamerów to czysty LosTech. Jesteśmy w stanie go rozebrać… prawdopodobnie… bez uszkodzeń tej broni, ale pan Barnes nie daje gwarancji, że będzie możliwe ponowne złożenie go w działającą całość.

Odchrząknął, patrząc na McKinleya.

- Mieliśmy wspomnieć o tym na końcu odprawy, ale - mamy więcej MechWarriors. Obecny tu pan McKinley, a także pan Neyman przeszli operacje wszczepienia implantów i przez ostatnie półtora miesiąca szkolili się pod moim okiem. Pilotują zdobyczne i zreperowane mechy Swordsman i Mackie. Dla Hectora też planujemy rekrutację.

Ostatnia kwestia wywołała szeroki, dumny uśmiech na twarzy rudej sierżant, którym wycelowała prosto w porucznika. Po chwili kaszlnęła w pięść.
- Nadal jestem za tym aby go spróbować spieniężyć. Skoro jest tyle wart, da się za niego wynająć własną flotę powietrzną… załatwić zapasy które straciliśmy - uśmiech zszedł jej z gęby, przeniosła wzrok na hologram mapy - A my sami go nie użyjemy w pełni, zresztą słyszeliście. Albo go rozłożymy i może, z naciskiem na “może”, będzie coś działać. Albo go schowamy do szafy aby wróg go nie znalazł. Albo użyjemy jako straszaka… albo zyskajmy na nim ile się da. Wojna będzie trwała długo, wkrótce zabraknie nie tylko jedzenia, ale i leków. Nie wolno nam do tego dopuścić. Jednak jak chodzi o delegację… - na chwilę się zawahała, aby po krótkim westchnieniu odwróciła twarz do Juliana - Jesteś absolutnie pewien że dasz radę utrzymać neutralność i spokój skoro teraz ciężko ci pokonać zacietrzewienie? Na razie kiepsko idzie. Nikt z nas nie jest idealny - wzruszyła ramionami - Ale jest tu i teraz. Dlatego będę wdzięczna jeśli w końcu przestaniemy się zachowywać jak banda obrażonych przedszkolaków która się rzuca klockami lego. Skupmy się na meritum, nie wycieczkach personalnych i szpilach. Lecieć chce Julian i z tego co rozumiem Hadrian. Hadrian ma w sobie LosTecha, z tego powodu ja również odpadam. Porucznik McKinley tak samo. - sapnęła, splatając ręce za plecami i powiodła wzrokiem po reszcie obecnych. - Ktoś jeszcze się zgłasza?

Jackson tak jak Kane skinął oficerowi w geście gratulacji jednak odrobinę struchlał na uwagę policjantki.

- Jest jeszcze jedna rzecz odnośnie Matara o której nie… pomyśleliśmy. Brak dostaw z zewnątrz całą kampanię nastawi na walkę o zasoby. Na rajdy. Mamy nowy prom który można wykorzystać. Tylko gdy wróg zrozumie co się dzieje to zacznie głodzić jeńców, zastawiać pułapki i zatruwać część tego co moglibyśmy przejąć. Pokazali już że nie są głupi.

-No dobra to podsumowując. Sprzedajemy Matara, ale dalej proponuję do czasu znalezienia kupca wykorzystać jako element obrony Middlebury. Julian chce się podjąć negocjacji. Na korzyść tego przemawia jego znajomość technikaliów, a z drugiej przez nieokreślony czas nie będzie jednego Mechworiora. Proponuje, aby do delegacji dołączyć moja siostrę Theodorę. Ma doświadczenie medialne i może pograć ofiarę wojenną i według myśli Victora coś zdziałać. Do przełamania blokady proponuje wymieszać lance i do walki w przestrzeni wziąć cięższe mechy z większą ilością pancerza. Lżejsze i szybsze będą stacjonować w Middlebury i działać potencjalnie na odcinku między tym miastem, a Fortem Ticonderoga. Wróg pewnie zauważy kosmiczną batalię i będzie chcieć to wykorzystać wyprowadzając atak z Essex z potencjałem odcięcia części naszych sił.- wypowiedział się Had starając jakoś poskładać coraz mocniej rozlatującą się naradę. Widać zmęczenie i rany udzielały się wszystkim.

- Jeśli sytuacja na to pozwoli, wykorzystamy Matara do celów defensywnych, ale o ograniczonym ryzyku. Jest zbyt cenny aby go stracić. - zawyrokował Ishida - Poza tym będziemy go reperować na końcu, nie jest priorytetem. Do tego czasu pozostanie w bazie. Inne decyzje strategiczne podejmiemy jutro. Jest coś, o czym państwo muszą wiedzieć. Jutro o dziesiątej. A teraz… koniec odprawy. Niech państwo udadzą się do mesy, a potem dwie trzy godziny w symulatorze VR.

Jak powiedział, tak uczynili.
 

Ostatnio edytowane przez Micas : 12-04-2021 o 19:01. Powód: Dodatek sceny wspólnej z GDoca drużynowego.
Lynx Lynx jest offline  
Stary 13-04-2021, 23:17   #64
 
Micas's Avatar
 
Reputacja: 1 Micas ma wyłączoną reputację
Lightbulb Extra intro-post dla Witch Slap, bo nie mieści się w ostatnim wpisie MG.

Mytsa Gabor

Minął ponad miesiąc od jej dezercji z Loxley's Raiders i pojmania przez Rangersów (albo poddania się im, to była kwestia dyskusyjna). Przez ten czas wydarzyło się bardzo wiele. Słyszała o „Hartfordzkim Stalingradzie” - jak tubylcy zdołali wybronić te swoje miastko, płacąc za to małą rzeką krwi i kupą gruzów. Ale dali radę jakoś. Bandyci połamali sobie zęby, ich pasmo sukcesów zostało przerwane równie mocno i nagle, jak jazdę samochodem przerywa zetknięcie z betonowym słupem. Nieco przedtem jeszcze odparcie tej inwazji Williston. To ostatnie ją zaskoczyło... choć może nie powinno. To nie tak, że tylko Raidersi mieli w okolicy BattleMechy. Okazało się, że te stare legendy o Minutemanach wcale nie były wyssanymi z palca bzdurami i bajkami dla dzieci. Vermontczycy znów wystawili je do boju – z morderczym skutkiem. Przystopowali rozochoconych bandziorów i kolegów pod Middlebury (w tym eliminując całą lancę niedawnych braci i sióstr Mytsy), samodzielnie zniszczyli bazę Workmenów (i wymordowali mieszkańców podgrodzia – choć pytanie na ile to była prawda, a na ile propaganda przegranych), upolowali piromanów (po fakcie, ale jednak), a nawet strącili K-1 i obydwa Clippershipy (na Czwórce Mytsa miała swoje kwatery...) z lancą Krugerów pirackich „szczeniaków”. Brali też udział w tej maszynie do mielenia mięsa z gruzem, Hartford – posłali tam do piachu bandyckie Krugery, bombowce i czołgi Vedette. Ciężko było ich ocenić – zbrodniarze, bohaterowie, czy po prostu frajerzy? Niemniej jednak walczyć umieli, to trzeba było przyznać. Ale czy dadzą radę ciężkim i szturmowym lancom Raidersów?

Tak czy inaczej, ona już podjęła decyzję. I została za to najpierw „nagrodzona”... a potem nawet serio nagrodzona. Przesłuchiwali ją. Przetrzepywali na różne sposoby. Weryfikowali dane, które im dawała. Omijali mataczenie. Ściągnęli do tego chyba najlepszych ludzi z wywiadu wojskowego i policji, jacy im pozostali. Przebywała w tym czasie w areszcie w Fort Ticonderoga, tym „mieście wojskowym”. Aż wreszcie... pewnego dnia ją wypuścili. A raczej przekierowali gdzieś indziej. Załadowali do helikoptera i po paru godzinach nocnego lotu odstawili do kolejnego aresztu, gdzieś indziej. Widziała tylko góry – jedną z nich, wielką, biało-szaro-zieloną od śniegu, skał i gęstego zalesienia. Jeszcze tej samej nocy w pokoju przesłuchań odbyła rozmowę z jakimś strasznie starym Azjatą na wózku, w tradycyjnym 'wojskowym' kimono... o dziwo DCMS. Skąd na Amerigo oficer z Draconis Combine, w otoczeniu tutejszych trepów i gliniarzy? Czyżby jakieś wsparcie... ale to nie miało sensu. Kombinat był po przeciwnej stronie Ludzkiej Sfery. To musiał być jakiś fortel. A przynajmniej do momentu, kiedy typ się przedstawił jako Maurice Sakon Ishida, patron Nowych Minutemanów. Powiedział jej, że jest, podobnie jak jej Locust LCT-1E, w Montpelier pod Wielką Górą Zieloną. I złożył jej propozycję nie do odrzucenia.

Dołączyć do Minutemen albo wracać do pierdla w Ticonderoga. Decyzja mogła być tylko jedna. Potem wojskowi goryle zabrali ich terenówką do jakiegoś „opuszczonego” schroniska wysoko na tej górze. Oczywiście schronisko było tylko przykrywką – w jego wnętrzu była winda za pomocą której dotarli do podziemnej bazy Minutemanów, prosto do sali odpraw, gdzie została przedstawiona jej niedawnym wrogom, a od dzisiaj towarzyszom. Otrzymała swoją spartańsko urządzoną kwaterę, garść papierów do ogarnięcia (a i tak mówili, że bardzo mało – bo 'ogarniała temat'). Odbyli odprawę jeszcze tego samego dnia, z wykorzystaniem danych wywiadowczych, które przekazała NVDF. Wzięła udział w szkoleniach z tą bajerancką machiną VR u boku pozostałych, kopiąc dupsko pikselowym klonom. Miała okazję zapoznać pozostałych – choć „pana” Ishidy już nie było, poleciał z Minutemanką Doe nad Lake Varmint, gdzie... formowali drugą lancę, bazującą na zdobycznych mechach. Ex-pirackich mechach: Mackie, Hector i Swordsman. Takie buty. Mieli też przejęte od piratów cacko, Matara, oraz prom KR-61 (myślała, że zostały zniszczone). A wkrótce miały zostać dokończone naprawy maszyn pierwszej lancy i mieli wrócić do akcji. Z jej Locustem w drużynie.

Może jednak nie aż tacy frajerzy.
 
__________________
Dorosłość to ściema dla dzieci.

Ostatnio edytowane przez Micas : 15-04-2021 o 08:51. Powód: Korekta merytoryczna.
Micas jest offline  
Stary 14-04-2021, 02:22   #65
 
Witch Slap's Avatar
 
Reputacja: 1 Witch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputację
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=pzTPEn4_kos[/MEDIA]
Człowiek jest jak liść niesiony przez wiatr, z tą tylko różnicą, że wiatr zastępuje dlań nieomylne księgi przeznaczenia. Nie wie więc, co może się stać za chwilę, ani też czy wkrótce nie wyruszy w kierunku zupełnie przeciwnym zamierzonemu. Mytsa Gabor nigdy nie zakładała z góry, ani nie przewidywała co na nią spadnie. Los był przewrotny, niezrozumiały. Wiatr zaś nieustępliwy. Zamykała przed nim drzwi, a i tak wciskał się przez okno… wydmuchując z pozornie bezpiecznego, znanego terenu na szeroki świat i tak pędzili oboje: czasem na złamanie karku, czasem po prostu płynęli podziwiając widoki. Od przybycia na Amergio zdecydowanie przeważała pierwsza opcja, wydarzenia przelatywały tuż obok i tylko ich reperkusje odbijały się od cygańskiej skóry nie do końca chcianymi pamiątkami utwierdzając piratkę w przekonaniu, że nieważne, jakie decyzje podejmuje, i tak nieubłaganie dąży z wiatrem do swojego przeznaczenia. Jego nic i nikt nie zmieni. Nie dało się zmienić czegoś ustalonego od początku porządku Kosmosu.

Nie planowała buntu, ani dezercji. Patrzyła na kobierzec swojego życia z optymistyczną pogodą ducha. Przez większą część czasu - przez dziewięćdziesiąt dziewięć procent czasu - po prostu nie wiedziała, jak i dlaczego jego nitki się ze sobą wiążą, i nie było w tym niczego złego. Robiła coś dobrego, a zdarzało się coś złego. Robiła coś złego, a wydarzyło się coś dobrego. Nic nie robiła, a wszystko wybuchało - życie. Piękne w swej nieprzewidywalności. Tak jak nieprzewidywalni wydawali się ludzie, na jakich natknęli się z Dybukiem dwa dni po odejściu z Newport. Nic nigdy nie dano raz na zawsze, a koniec zawsze był początkiem...

Kilkunastu typów z Border Patrol trzymało ją i jej maszynę na muszkach. Locustowi tymi śmiesznymi karabinkami mogliby co najwyżej farbę poznaczyć… ale z nią mogłoby być krucho.

- Parley? - jeden z nich, nieco starszy gość się odezwał. Miał odznaczenia sierżanta - Kim jesteś, piratko? Ręce za głowę. Miller, rozbrój ją.

Jeden z żołnierzy opuścił Redwooda i zaczął do niej podchodzić. Pozostali wciąż w nią celowali.

- To jakaś pułapka? Nie wyjdziesz z niej żywa.

Sytuacja definitywnie wyglądała na pułapkę: oddział obszarpanych trepów prowadzący równie pokiereszowaną grupkę cywili stanął naprzeciwko wrogiego LCT-1E. W normalnej sytuacji pilot maszyny pociągnąłby salwą im po plecach i tyle. W końcu prowadzili wojnę.
- Parlè - kobieta która wyszła z maszyny powtórzyła raz jeszcze, bardzo powoli i wyraźnie żeby przez śpiewny akcent nie kaleczyć przesłania.
- Parlè… wychodzę rozmawiać, nie walczyć - przyglądała się temu, który do niej podchodził.
- Tchy magie pe minć - uśmiechnęła się do niego wesoło wbrew powadze sytuacji. Stała bez broni, pancerza i osłony naprzeciwko czarnym wylotom karabinowych luf. Raz jeszcze przeklęła się za ten pomysł, ale za bardzo nie miała alternatyw.
- Macie oddział tak mocny, że z mecha wyskoczyłam aby was wziąć sposobem bo same działa nie starczą. - rozejrzała się wymownie po ledwo żywych ludziach i niewzruszonym molochu który stał za jej plecami.

Sierżant z początku nic nie odpowiedział. Ten drugi trep sprawdził, obmacał piratkę, nie znajdując zbyt wiele - broń została bowiem w mechu. Zrobiło to stosowne wrażenie. Żołnierze wymienili się kiwnięciami głową. Lufy nieco zjechały w dół.

- No to słucham... piratko.

- Układ jest prosty - Cyganka skrzyżowała ręce na piersi, patrząc na tego od gadania - Ja i moje maleństwo odstawimy was do waszej najbliższej bazy w jednym kawałku, a wy powiecie swoim matom żeby się wstawili u kapitana. Oferuję swój kontrakt w zamian za amnestię dla mnie i Dybuka. I za dolce oczywiście - wskazała krótkim ruchem głowy mecha - Ujeżdżam go od dziesięciu lat, wy dostajecie ostro w dupę. Wiem co mają Raidersi. Potrzebujecie wsparcia, a ja akurat zakończyłam stary kontrakt i szukam roboty. Coś powtórzyć? - ponownie się uśmiechnęła wbrew powadze sytuacji.

- Skąd mamy wiedzieć, że to nie jest jakiś podstęp? Jakiś okrutny żart? Jeszcze nie skończyliście nam cywilów mordować. - odwarknął żołnierz - Nikt z nas nie potrafi tego gówna pilotować i nie mamy jak go załadować i na co. Jeśli mamy ciebie odstawić, to musisz siedzieć za sterami. Może chcesz nam rozwalić punkt ewakuacyjny? Może liczysz na to, że cię do niego doprowadzimy… i będziesz mogła więcej nas pozabijać? Może nawet parę dzieci odstrzelić, bo ostatnio to u was modne! Nikt normalny nie morduje dzieci za pieniądze! - ostatnie słowa wykrzyczał wręcz.

Rangersi i zbierający się cywile nie byli zadowoleni. Mieszanina emocji u tych pierwszych była aż nazbyt widoczna. Determinacja, gniew, smutek. U dwóch zaniepokojenie stanem emocjonalnym sierżanta (bo wiadomo, dowódca drużyny musi być małomówny i twardy). Tak czy inaczej sytuację trzeba było rozładować, bo póki co powoli zbliżała się do linczu.

Przypominało to stado wściekłych psów osaczających ofiarę aby po chwili zatopić kły w świeżym mięsie, choćby i pokrywały je w ponad 90% tatuaże. Co by nie mówić, sytuacja do komfortowych nie należała i nadchodził kulminacyjny moment.
- Pchande muj dziukli, małało - piratka nie traciła dobrego humoru, takie sprawiała wrażenie. Było to lepsze od pokazania strachu. Gapiła się na gadacza w mundurze, zadzierając odrobinę głowę do góry bo przy swoich półtora metra na wszystko, łącznie z klozetem, patrzyła wybitnie od dołu.
- Jakbym was chciała zabić już byście leżeli tam o - kiwnęła głową na drogę po lewo. Tam pierwszy raz się zobaczyli - Doliczyłabym sobie parę fragów i poleciała dalej po trzech minutach zapominając żeśmy się w ogóle spotkali… nie ma co kraść to nie ma czego pamiętać. Bo tak robią piraci, aj? - zrobiła krok w stronę sierżanta i jeszcze jeden. Patrzyła mu przy tym w oczy - No dawaj, kar. Davaj! Weź linę, zarzuć na drzewo i powieś na miejscu, bądź jak to z czym walczysz i czego nienawidzisz. Bądź jak my, jak ci źli - rozłożyła zapraszająco ramiona, szczerząc zęby i kiwając głową na boki przez co masa kolczyków brzęczała cicho - Dobry, dzielny żołnierzyku… gdzie ty problem widzisz? Boisz się to chodź ze mną, jak się popieści to się wszystko zmieści… w kokpicie. Weźmiesz mnie na kolanka, wyglądają na wygodne - prawe ramię wyciągnęła w jego stronę, kiwając zapraszająco palcem wskazującym. Zaśmiała się krótko.
- I w razie czego kark skręcisz albo wepchniesz trochę ołowiu. Problem?

Przez dłuższą chwilę nic nie robili. Zgrzytali zębami, warczeli, klnęli, może już chcieli coś więcej zrobić, ale sierżant wreszcie powiedział jasno i dobitnie, ucinając rumor. “Cicho!” Musiał mieć duży autorytet nawet pośród cywilów, bo (generalnie) się zamknęli.

- Zgoda. Ale jak coś odwalisz, to jesteś trupem. Młody, idź z nią. - kiwnął ręką na szeregowego, dość wysokiego blondyna, acz zdecydowanie… tykowatego młodziana. Może miał dwadzieścia lat, w co Gabor wątpiła - Oddaj Redwooda, tam się nie pomieści. Rewolwer i nóż.

- Ja mam jeszcze paralizator, weź. - jeden z cywilów wyszedł przed szereg - Potrzebujecie jej żywej, obojętnie co.

Sierżant pokiwał głową. Doszło do wymiany sprzętów. “Młody” podszedł do niej. Popatrzył na nią z góry, starając się groźnie wyglądać.

Piratka za to wyglądała na szczerze zadowoloną. Zadzierała kark i suszyła do nowego znajomego zęby. Sięgnęła do kieszeni skórzanej kurtki.
-Dzieci, dobrze! Dużo dzieci to dużo szczęścia! - zaświergotała, wyjmując garść pełną cukierków. Wyciągnęła je do młodzieńca - Wódki ci nie dam boś za młody, a mam tylko to. Ja nie pop, moja kabza ma dno… no ale pies który wędruje zawsze znajdzie sobie kość. - wzięła jednego cukierka i wpakowała sobie do ust po czym zwróciła się do gadacza - A ty głupi jak but, po co wy się broni pozbywacie? W kokpicie mam nóż i gnata. Do mecha mnie możecie na muszce trzymać, chłopak wejdzie pierwszy, powiem gdzie szukać...

- Z tym wejdzie? - potrząsnął długim, osadzonym na drewnianym łożu pełnym karabinem powtarzalnym Redwood z zamkiem czterotaktowym - Nie sądzę. Dlatego pistolet. I paralizator. - zawyrokował sierżant.

-Ehh… ubni. No po co ja wychodziłam, no po co… a mogłam iść w swoją stronę... - Cyganka spotkała swoją twarz z wnętrzem otwartej dłoni. Po okolicy rozległ się cichy plask.
- I może jeszcze frytki do tego… czy ja wyglądam na kogoś o posturze czołgu i tak samo grubej skórze? - musiała spytać, robiąc powątpiewajacą minę. Konsternacja długo nie trwała, chwila moment i wróciła do wesołości.
-Jak już skończycie dzieciaka zbroić i w pełną płytę odziewać to będę u siebie - pakując drugiego cukierka do ust, odwróciła się aby wrócić do mecha.

“Młody” zaraz ruszył za nią, przyzbrojony w rynsztunek herosa. Nie za bardzo wiedział co ma w takiej sytuacji robić, więc trzymał ją i na muszce rewolweru, i pod paralizatorem. Zapakował się za nią jako drugi, karkołomnie próbując się wspinać po drabince z zajętymi dłońmi. W ciasnym kokpicie musiał się nieźle gimnastykować, tym bardziej w obecności drugiej osoby (której notabene miał pilnować)… i tych wszystkich nawciskanych do środka cygańskich pierdół. Wreszcie jako tako się harmider uspokoił, dziewczyna budziła uśpioną maszynę. Jej Szarańczę. A szeregowy zadał niezręczne pytanie.

- To ja mam stać, czy siedzieć? - zadane zostało gdzieś z góry, gdzie pochylał się z tym karkiem w stylu “na Małysza”.

Piratka wychyliła się do szyby i pogrzebała tam, wyjmując jedwabną czerwono-pomarańczową poduszkę przyozdobioną złotymi haftami i całą masą frędzli przy krawędziach.
- Siadaj, droga pewnie długa. Co tak będziesz stać. - rzuciła poddupnik strażnikowi i mówiła dalej - Pewnie nigdy w mechu nie byłeś to słuchaj bo nie będę powtarzać. Niczego nie naciskaj, nie dopytuj co to za lampki i dlaczego świergoczą. Uważaj żebyś mi nie rozwalił pudła z akordeonem - wskazała gdzieś na śmietnik po prawo, następnie na śmietnik na lewo -A od tego tam się trzymaj z daleka i nie dotykaj. Wiem co tu mam… jak jesteś głodny to przy wejściu masz zielony plecak i tam są puszki. Woda też. Wódki ci nie dam boś za młody. Podczas walki lepiej się trzymaj… i mi nie celuj ciągle w kark nożem albo paralizatorem. Jak dojedziemy do waszej bazy wtedy sobie możesz być dumnym kapo, teraz jesteś moim pasażerem i za ciebie odpowiadam, rozumiesz? No na pewno rozumiesz bo wyglądasz na mądrego. Jak ci w ogóle na imie dzieciaku? Ja jestem Mytsa - Przekręciła kark, uderzając szczerym, poczciwym uśmiechem prosto w młodego - Albo cyganka. Taka prawdziwa, starej daty… bo teraz… cóż. - westchnęła teatralnie -Dziś prawdziwych cyganów już nie ma… - dorzuciła smutno. Ale szybko jej przeszło.
-Masz krótkofalówkę? Albo znasz częstotliwość waszych? Będzie łatwiej w komunikację po drodze.

Rozglądał się uważnie, słuchając jej i obserwując ją. Kiwał głową. Na twarzy miał mieszankę emocji, ale bardzo chciał zgrywać twardego żołnierza. Godnego Rangersów.
- Tommy. Thomas, znaczy się. - trochę spalił buraka - Mam. Ale nie działa na daleką odległość, więc się nie oddalajmy. Twój mech też pewnie będzie zakłócał. Bo masz tu działające sensory?
Może jednak nie był takim zielonym baranem, na jakiego wyglądał.
Pokiwała głową na potwierdzenie.

Po dłuższej chwili, kiedy już ruszyli w dalszą drogę, zapytał:

- Jesteś piratką. Byłaś w Vergennes? W Newport? Zabijałaś naszych, co nie? Po co?

-Bo mi za to płacili. Mojemu szefowi, a on płacił mnie i reszcie - Cyganka odpowiedziała prosto i zgodnie z prawdą. -Tak to działa: najmujesz najemników, sypiesz szekle i pokazujesz cel, a my go niszczymy, albo zdobywamy. To nic osobistego, żadnej ideologii czy… no życie. Zapłaciliby za zadymę na innej planecie, wtedy tam byśmy się znaleźli. - zrobiła krótką przerwę, sięgając po cukierka - Chcesz pokierować Tommy? Dam ci potrzymać stery, ale to musisz usiąść na fotelu, a ja usiądę ci na kolanach żeby w razie czego korygować.

Pokiwał głową. Już chciał coś powiedzieć, kiedy złożyła propozycję - a on znów zrobił się czerwony na twarzy. To pewnie ten gorąc.

- Jaa… ok, ale nic głupiego nie rób, ok? Jesteś spoko. - palnął zanim pomyślał - Znaczy się, wydajesz się być spoko, tak? Nadal jesteś naszym jeńcem, a ja mam ciebie pilnować.

Wstał. Zarył łbem o sufit, aż nim zachwiało. Nim się przetelepał na fotel, grzmotnął jeszcze ze dwa razy butem i golenią (boleśnie) o obudowy. Wreszcie oklapł.

- Cukierki pewnie z ćpaniem, co? Jak to u was piratów.

- Nie, to zwykłe karmelki. Lubię karmelki, chcesz? - zaproponowała ponownie, czekając aż się usadowi i zaraz sama wskoczyła na podwyższony fotel, teraz dla odmiany kościsty i mniej komfortowy od wersji oryginalnej. Trudno.
- Ćpię poza mechem. W mechu trzeba być trzeźwym i to lekcja numer jeden: każda substancja zaburzająca percepcję jest zabroniona przed pilotażem - powiedziała wiercąc się aż wreszcie znalazła w miarę komfortową pozycję. Zdjęła przy tym kurtkę zostając w podkoszulku z krótkim rękawem. Ramiona też miała wytatuowane, od czubków palców przez całą długość kończyny i dziary znikały pod rękawkami.
-Też jesteś spoko Tommy, mogłabym cię polubić… ha! Już cię lubię -złapała go za ręce i położyła na drążkach. Nakryła je swoimi.
-Wyczuj rytm… prawa noga… lewa noga… płyń i trzymaj pion.

- W sumie wezmę, tylko nie mów nikomu. - wpakował sobie cukra do gęby. Ku swojemu zdziwieniu, nawet się nie zatruł.

Jak można było się tego spodziewać, pilotaż nie szedł mu za dobrze. Locust był bardzo popularnym mechem, relatywnie łatwym w pilotażu, ale na nic to, jeśli się nie miało choć trochę przeszkolenia - i sprzężenia z neurohełmem. A ten wciąż spoczywał na skroniach Mytsy. Zgranie jej błędnika z drugą osobą było trudne. Poza tym, miała wrażenie, że go strasznie rozprasza.

- Uff… może lepiej już sama prowadź, bo zaraz się rozbijemy i pomyślą, że to jakiś podstęp czy ze sobą walczymy. Wolałbym z tobą nie walczyć. - wypalił równie topornie, co szczerze. Nie wyczuwała kłamstwa. Biorąc pod uwagę jego mundur, sposób wysławiania się i akcent, to musiał być “poczciwy chłopak z prerii”. A raczej buszu. Sawanny.

-Na pierwszy raz i tak całkiem nieźle. Nadajesz się do tego - piratka poklepała młodego po kolanie wystającym po prawej stronie jej własnych, przykrótkich nóg i zaśmiała się pogodnie, jeszcze raz łapiąc go za dłonie i kładąc je na drążkach. Po raz drugi nakryła je swoimi dłońmi.
-Rozluźnij ramiona - razem z młodym prowadziła maszynę biorąc na siebie główną robotę, a on sobie trzymał i przyzwyczajał do rytmu.
- Mądry chłopak, są lepsze zajęcia niż walka. - dorzuciła wesoło, na krótko odwracając głowę do tyłu i w bok żeby mu puścić oko i wrócić do szyby przed nimi - I spoko, nie powiem nikomu. Ja nic nie wiem, nie widziałam… stałam tam o, za drzewem i w ogóle to wtedy akurat obrabiałam dom sąsiadów. Twoich. Tych co ich nie lubisz. Ale ten klocek na stole w salonie to już tam był.

- Znaleźliby się tacy. - parsknął - Prawdziwa piratka.

Jeszcze parę minut udawał, że pilotuje. Wreszcie zaczęli zostawać trochę z tyłu i poleciało kulturalne pytanie z krótkofalówki, zakończone uniwersalnym kodem wojskowym “kurwa”. Na dłuższą godzinę skwasiło to sytuację i przywołało młodego Toma do porządku. Niemniej jednak ciekawski to był typ, nie potrafił się powstrzymać przed stopniowym zadawaniem pytań. Skąd przyleciała, czemu robiła dla Raidersów, czy Amerigo spodobało się jej i czy nie chciałaby zostać, skąd ma mecha i dlaczego taki mały, wreszcie nie zgadzał się (uparcie i z lekkim gniewem), że piraci to jak najemnicy. I tak czas mijał.

-Ale co ci nie pasuje? - jeśli na większość pytań Mytsa znalazła jakąś zabawną albo nawet trochę prawdziwą odpowiedź zbywającą to przy ostatniej kwestii naobracała się oczami że prawie jej wypadły.
- Dostajesz forsę za zlecenie i je robisz. Czyli najemna robota. - podjęła ten trud podejść do sprawy z innej strony - Są grupy najemników co się zajmują konwojami albo jakimiś stricte ochroniarzowymi fuchami. Z tego żyją, są stacjonarni. My się od nich różnimy jedynie tym, że jesteśmy koczownikami. Tam nasz dom, gdzie akurat statki dolecą… no i może jak przypadkiem się po drodze nawinie fregata transportowa z bogatymi jeleniami to wpadnie parę szekli. A jak są biedni to przynajmniej się można dobrze bawić przez chwilę… i nie - popatrzyła mu w twarz uprzedzając pytanie - Nie chodzi mi o zabijanie ich. U starego Żyda zwykle trzymaliśmy takich przez parę tygodni. Mówię ci, taki przykuty do łóżka koleś to wygodna sprawa. - pokiwała głową do wspomnień, uśmiechając się nostalgicznie zanim nie wyskoczyła - Ale żaden nie narzekał… lepiej mów co tam z tobą. Tu powinna paść kwestia domowa, ale zaraz się zrobi chujowo gdy wyjdzie że moi ludzie ci kogoś zajebali. Niezręcznie, nie? To zamiast tego mi powiedz jaki masz znak zodiaku, młodzieńcze.- zakończyła, poprawiając się niby przypadkiem na jego kolanach.

- No nie wiem. - nie brzmiał i nie wyglądał na przekonanego - Najemnicy nie bawią się w niewolnictwo, grabieże i okrutne zabijanie bezbronnych. Nie znam tego starego Żyda, ale u nas te pedały z gwiazd niejedno skurwielstwo odwaliły. Bez urazy.

Pomyślał chwilę.
- Nie to, żeby tutejsi najemnicy byli lepsi. Znasz Workmenów? Musisz znać, to koledzy twoich kolegów.

- A ty znasz ciotecznego brata-szwagra swojej stryjecznej babki od strony kuzyna matki chrzestnej twojej przyrodniej siostry? - czarnowłosa przewróciła oczami bardziej symbolicznie niż ze szczerej potrzeby. Na kwestii “pedałów z gwiazd” się skrzywiła.
-No kar… wypraszam sobie. Nie jestem pedałem. - pokręciłą głową przybierając urażoną minę -Lubię wszystkie dziury, czy to u faceta czy u babeczki… albo cycki - pokiwała mądrze głową - A Ty Tommy wolisz cycki czy ptaszki?

Tommy wybałuszył oczy. Na zmianę bladł, to palił buraka. Nie mógł przez chwilę wydusić nic, aż wreszcie wyjąkał:
- Yyy… ja ten... cycki? Nie jestem pedałem. - poszedł za jej przykładem.

-Cycki są spoko, też lubię. Czasem bawię się swoimi jak nie ma innych pod ręką - zgodziła się bez zająknięcia i już przeskoczyła na kolejny temat - A ten twój sierżancik to jakiś niedorżnięty. żona mu nie daje, albo daje listonoszowi? Chyyyba że mu ją zabiliśmy, to wtedy po części jest rozgrzeszony. Ale tylko po części - wzięła nowego cukierka.

Tommy spochmurniał.
- Jego żona i córka były na wczasach w Vergennes. Twoi koledzy ich zabili. - spojrzał gdzieś za szybę kokpitu i zauważył trzeźwo - Najwyraźniej jest rozgrzeszony w pełni i z bonusem.

Cyganka za to wciąż pozostawała wesoła.
-A twoi kumple zdjęli nam medyczkę kompletnie ze sprawą nie powiązaną. Za to że chodziła obok nas i pierdoliła żeby pomagać tym komu się da. Laska była w ciąży i to widocznej. Nie mówię że nie powinni jej zajebać skoro wróg, ale czemu ze snajpery gdy otaczała ją zgraja Raidersów? - wzruszyła ramionami - Ten kto strzelał definitywnie wybrał cel i to w pełni świadomie. Co z tego? Wojna tak ma, przywykliśmy.

- To nie żaden od nas. - żachnął się Ranger, wkurzony - My takich rzeczy nie robimy. Strzelać do ciężarnej? Pojebało? Co jeszcze, będziemy po cywilach gaz rzucać? A może do własnych miast wirusa wpuścić? Bylibyśmy nie lepsi od was, a pewnie i gorsi. To nie my, nie Vermont!

Przez chwilę się nie odzywał. Grały mu mięśnie zaciskanych szczęk.

- Po co tu przylecieliście? - to nie było pytanie - Zabijać i umierać? Co to za życie?

-Od was, od was. Potem go znaleźliśmy - piratka machnęła ręką i raczej nie musiała dodawać co typkowi zrobili. - Po każdej ze stron trafiasz na normalnych ludzi jak ty czy ja i na zjebów jak ci co strzelają co ciężarnych albo każą zabijać dzieci. Zresztą w Vergennes to sorry, nie było mnie tam. W Newport za to większością byli ci stąd. Miejscowa miłość ponad podziałami - prychnęła na sekundę tracąc maskę wesołka. Szybko ją poprawiła, sięgając po cukierka.
-Jak to co to za życie?! - zrobiła dramatyczną pauzę nim nie krzyknęła entuzjastycznie -Najlepsze z możliwych! Zero podatków, zero przykucia do jednego miejsca… zero nudy! Byłam w takich miejscach... o istnieniu połowy nich byś nie uwierzył. Moim domem jest droga, nie dla mnie ściany z betonu. Duszę się w nich… bierzesz co chcesz, za nic nie przepraszasz i nigdy nie wiesz co przyniesie jutro: może twój zgon, może wielki hajs? A może przygodę twojego życia… czy to nie lepsze niż jebanie etatu od poniedziałku do piątku po 12 godzin i czasem w weekendy? - Zrobiła przerwę na nowego cuksa. Mogło się odnieść wrażenie że nie powie nic więcej, jednak dodała - Jesteś wolny.

Znów długie parę chwil milczenia, przerwane wreszcie kolejnymi pytaniami. Ciekawski chłopak z buszu pytał o coś, co przykuło uwagę - inne miejsca. Gwiazdy, planety, miasta, życie na statku. I tak upływał czas, w nawet już miłej atmosferze (pomijając lewo wyrabiającą wentylację Locusta przy dwóch osobach w 40 stopniach w słońcu).
Żeby nie widok zmarnowanych, uciekających od wojny cywili i resztek oddziału pod nogami mecha, to Gabor mogłaby zapomnąć, że nie przyjechała na ten świat sawann i buszów na wczasy. Chociaż teraz też było safari. I to niedługo bardzo ekscytujące… z nią jako zwierzyną łowną.

+++

Nie wiedziała, ile tygodni spędziła w tym cholernym Fort Ticonderoga. Z początku szło nieźle. Odstawiła tamtych Rangersów i cywilów do punktu ewakuacyjnego kilkadziesiąt kilometrów dalej jakąś czwartorzędną drogą przełajową przez sawannę (o mały włos się przy tym nie gotując z tym młodym w kokpicie). Towarzystwo nawet miłe. Na miejscu trochę kwasów, ale też bez szału - rozkaz to rozkaz, rozejść się, “chuj cię to boli”, “wracajcie do swoich zajęć”. Było tym punkcie mnóstwo ludzi. Wielu z nich czmychało z wybrzeża i Bennington wgłąb kraju, ku Ticonderoga i Hartford. Jak miał pokazać czas, ten pierwszy wybór wydawał się być lepszym. Nie dane jej jednak było się napatrzeć na wielki, acz mizerny korowód cywilnych aut, busów i ciężarówek poprzetykanych gdzieniegdzie namiastką jednostki wojskowej. Jakieś inne trepy przejęli ją od sierżanta Młodego po wyjściu z mecha i wyjaśnieniu sytuacji, zaraz ją zmacali pod kątem broni, skuli w kajdanki i odprowadzili do baraku. Tam ją przesłuchali. Nerwowo, ale bez rękoczynów… czy tortur. A potem trzymali w zamknięciu o chlebie i wodzie trzy dni. Znowu transport, tym razem bez mecha. Załadowali ją do awionetki i pod milczącą strażą kolesi w innych mundurach (tych z gwardii republikańskiej) przenieśli do tego właśnie miasta. A tam aż do porzygu: przesłuchania, testy, weryfikacje. I od nowa. Ale bez tortur i o normalnym (choć racjonowanym) żarciu. Nikt jej nie niepokoił w trakcie snu, nie było hałasów, odpierdalania… ale też nie było kontaktów z ludźmi. Klawisze mieli ją w dupie, współwięźniów nie było.

Szło się zdziwić, niby dzikusy z prowincji, a jednak ludzie. Dla Mytsy tortury przy przesłuchaniu były czymś oczywistym jak oddech poruszajacy klatkę piersiową. Liczyła na razy, na parę nowych blizn które już zawczasu obmyślała jak zakryje nowymi tatuażami. Przygotowała się na głodzenie, wykańczanie psychiczne i terror wyzierający z każdego kąta, aby wreszcie ją złamać… a tu chichot losu. Dostała pokój na wczasach, chociaż obsługa była do dupy i czepialska ponad wszelkie normy. Jak wtedy, gdy naprędce sporządzonymi ze sprężyn materaca wytrychami otworzyła drzwi celi aby wyjść do kanciapy socjalnej po herbatę. Wróciła jak człowiek, zamknęła nawet za sobą kratę, a ci jej zrobili kipisz ledwo ogarnęli że opuściła swój penthouse. Żeby nie zaogniać sytuacji nastepnym razem tak długo waliła w kraty i darła mordę, aż wreszcie któryś z ponurych strażników przychodził zobaczyć co tym razem się odcygania… i tak leciał czas. Jego większość Gabor wykorzystała na odpoczynek. Ostatnie tygodnie jej nie rozpieszczały, wolała nie myślec o minusach, a pozytywach: nie padało na głowę, Raidersi daleko. Łapała okazję w obie dłonie, wyciskają ile się da.

Wreszcie przyszli po nią znowu, ale tym razem nie do pokoju przesłuchań. Znowu załadowali do latadła - tym razem helikoptera. Czarnego, szybkiego. I przerzucili w drugą mańkę. Dolecieli dopiero wieczorem, nadkładając drogi, tankując po drodze na wiejskich lotniskach rolniczych i czasem przysiadając pośród buszu. W powietrzu wtedy huczały inne dźwięki. Wiedziała co to oznacza - przelatywali jej dawni bracia i siostry. Ale wreszcie, takimi żabimi skokami, dotarli do nowej miejscówy. Opuszczone, ale ładne miasteczko w górach. A w zasadzie pod jedną, jebitnie wielką górą. Do połowy zalesioną, od połowy szaro-białą od skał i śniegu. Była imponująca. Jeszcze takiej nie widziała.
A potem znowu przesłuchanie. Ze trzy godziny ją maglowali wieczorem. Po kolei dwóch typów i typiara. Było jednak jakoś tak inaczej - zadawali te same pytania co tamci, a nawet co oni sami, skupiali się na jakichś pierdołach, dopytywali o bzdury. Wreszcie dali jej żreć i spać, a o poranku dnia następnego nawet przenieśli do jednego z tutejszych hoteli, dali śniadanie i kazali się umyć nawet. I mogła sobie wybrać pokój. Oczywiście penthouse, skoro tak. Ale w pewnym momencie kazali jej wyleźć. Miała kolejne spotkanie. Marudziła trepim gorylom o tym przez całą drogę aż do hotelowego salonu. Tym razem jednak jej rozmówcą miał nie być kolejny fagas z WSI czy policji… a jakiś cholernie stary Azjata jeżdżący o wózku, w tradycyjnym, oficerskim kimonie. Kojarzyła Draconis Combine, ale to po drugiej stronie Sfery. Co to za typ, co on tu robił?

Wskazał jej gestem fotel naprzeciwko. Duży, skórzany, kuszący. Luksusowy ten hotel. Na stoliku stały już parujące: kawa, herbata, “osprzęt” cały i dodatki, jakieś ciastka.

- Pani Mytsa Gabor. Callsign “Dybuk”. Wstałbym się ukłonić, ale obawiam się, że to niemożliwe. Nazywam się Maurice Sakon Ishida, callsign “Warlock”. Jestem patronem Nowych Minutemen. Słyszała o nas pani?

Na pierwszy ogień poszedł stolik. Cyganka ominęła fotel i bez skrępowania zaczęła wpychać ciastka do gęby… i pośrednio do kieszeni na potem.
-Wybhylhce cyfyly na pokhogiu - powiedziała z pełnymi ustami, gdzieś w międzyczasie ze stołu zniknęła posrebrzana łyżeczka i dwa spodki.
-Tak mówili - dodała po przełknięciu. Wtedy sięgnęła po herbatę i cukier… a raczej cukierniczkę. Wsypała z niej na oko pół szklanki, dopiero potem zalewając gorącym płynem. Popatrzyła na staruszka - Też chcesz herbaty, Naike?

- Podziękuję, nie pijam czarnej. Innej nie mieli. - na sekundę jego twarz przyjęła wyraz zdegustowania, po czym obserwował ją beznamiętnie. Po ładnych kilkudziesięciu sekundach się dopiero odezwał znowu:

- Czytałem raporty z przesłuchań i weryfikacje podanego przez panią intela, pani Gabor. Myślę, że będę miał dla pani stosowną propozycję. Ale najpierw muszę zadać pani jedno pytanie. I proszę o szczerą odpowiedź.

Przez chwilę znowu się w nią wpatrywał. Ciemnymi oczyma, niczym dwoma okruchami czarnego lodu.

- Dlaczego pani zdezerterowała z Loxley’s Raiders?

Piratka podniosła rękę jakby stopując jego zapędy. Siorbnęła herbaty, uzupełniając puste miejsce dodatkowym cukrem.
- Odpowiem pod jednym warunkiem - dzieliła uwagę między zajęcie manualne a dziadka na wózku - Jesteś Naike, nie możesz mi mówić “pani”. Tak się nie godzi, to wbrew zasadom i kodeksowi. - przyznała z czymś podobnym do niechęci.

- Kultura tej planety nakazuje używanie formy mr i ma’am. - uniósł brew. Miała wrażenie też, że lekko zadrgały mu usta. W jednym procencie uśmiechu.

-Ach kar! - Cyganka westchnęła. Z zapasem herbaty i ciastek podeszła do fotela. Usiadła na nim bokiem, przekładając nogi przed podłokietnik.
-To nie moja planeta, ani nie twoja. My nie urodzili się tu - siorbnęła herbatki po raz drugi - Poza tym sami gadamy Naike, ty i ja. Bez tych smutnych śledzi - kiwnięciem brody wskazała w bok na drzwi, gdzie ludzie co ją tu przyprowadzili.

Zmarszczył brwi i wydawał się uśmiechać na zasadzie “niech będzie, zagrajmy w twoją grę”.
- W takim razie jak mam się do ciebie zwracać?

-Mytsa - odpowiedziała krótko.

- Zatem dobrze, Mytso. Zdaję sobie sprawę, jak ważna jest dobra trupa dla pirata. I dla Cyganki. Bez ważnego powodu nie uciekają. Jaki był *twój* powód?

- Jestem piratem - broda Gabor podjechała dumnie do góry. Straciła też część pozy wesołka na rzecz powagi - Prawdziwym Golemem, nie skundlonym Raidersem. Mój stary Naike wziął mnie za małego i z brudnej, pylistej gliny bezsensu i szczeniactwa wylepił w prawidziwego człowieka, do klatki piersiowej wkładając kamień duszy pirata. Jestem jego Golemem i nim pozostanę. Jemu wierna i wierna kodeksowi. Wy w nas widzicie jeden tabor, a to nieprawda. Cyganie to dzieci wiatru… tu przysiądą na chwilę, to tam na moment przykucną, ale razem ze swoim ojcem gnają zawsze do przodu. Nie zatrzymasz wiatru w miejscu. Ty coś o tym wiesz, Naike. O honorze i kodeksie. - pokręciła karkiem, dmuchając w szklankę. Wymownie popatrzyła na kimono wojskowe- Przyjdzie czas, kiedy zima zapyta nas co robiliśmy w lato... ja nie zamierzam jej wciskać głodnych kawałków ani...- siorbnęła głośno - ... spuszczać wzroku. Nigdy tego nie robię.

Obserwował sobie ją przez chwilę. Wyrok padł niespiesznie, ale był niebezpiecznie blisko prawdy.

- Zrobili coś tobie, albo komuś z twoich.

- A wy wyrżnęliście ludzi z podgrodzia ich bazy - wróciła poza lekkoducha, piratka zagryzła ciastkiem herbatę. Chrupała przez długi moment nim dodała - Dostaliście prawdę i to za darmo. Wyszłam do was, a nie musiałam. Ani razu nie skłamałam w tych najważniejszych informacjach. To wystarczy.

Zastanowił się. Poobserwował. Ktoś mógłby powiedzieć, że to przez wiek - ale to byłaby słaba wymówka. Ishida najwyraźniej był człowiekiem, który nie spieszył się z wydawaniem osądów. Kiedy jednak wreszcie przemówił, o mały włos się przez to nie zakrztusiła.

- Chcę, żebyś dołączyła do Minutemen.

- Nie będę chodzić w tych pedalskich mundurach, golić głowy, wyciągać kolczyków i czapkować każdemu debilowi co ma bardziej nasrane przez gołębia na pagon. - siorbnęła dla lepszego efektu - Jak mi jakiś wasz mat zacznie mordę piłować z byle powodu to mu wybiję zęby albo kosę ożenię, bo żaden ze mnie podnóżek ani wycieraczka. Nie boisz się Naike że was wystawię?

- Nie, bo wtedy znajdziemy cię i zabijemy. - uśmiechnął się rozbrajająco szczerze, ukazując imponujący garnitur zębów. Jak rekin.

- Chcesz łapać wiatr na planecie, gdzie nie zurbanizowaliście nawet 30 jej procent… podczas wojny. Powodzenia Naike - piratka zaśmiała się szczerze. - Raidersi też próbowali, ale to nieważne. Nie trzeba iść do piekła aby zakurzyć fajkę - wychyliła się żeby powtórzyć manewr z cukrem oraz herbatą.
- Po coś tu jestem, musisz zrozumieć jedno. - wróciła na poprzednią pozycję i poprawiła się wygodnie - Jeżeli mnie będziecie chcieli zmusić do zrobienia czegoś przeciwko kodeksowi to zniknę - pstryknęła palcami - Puf, poniesie mnie wiatr, dalej i dalej. Macie tu sawanne, ja na pustyni się wychowałam. Lepiej niż w domu, prawie jak wakacje - parsknęła wesoło - Mogę ci skórować ludzi, przesłuchiwać ich i ciała potem wyrzucać przez śluzę. Mogę ich torturować tygodniami, głodzić i przypalać. Truć, wieszać i zarzynać jak prosiaki we śnie. Ale nigdy, przenigdy, nie podniosę ręki na tych, co sami nie dorośli jeszcze aby chwycić nóż.

- Jesteś tu, bo Raidersi zabijali dzieci na twoich oczach. - pokiwał głową - Ja nikogo do niczego nie zmuszam. Oferuję wikt, opierunek, miejsce w hangarze i tyle przemocy, ile twój Locust jest w stanie udźwignąć. Nie będę ci patrzył na ręce. Pośród Minutemenów nie ma formalności. Mamy tylko jeden cel. Wygrać tę wojnę.

Spojrzał trochę ponad jej głowę, zastanawiając się, po czym dorzucił coś jeszcze.

- Nie oferuję ci nic ponad płomienie, cierpienie i śmierć. Złom, ruiny i zimne martwe ciała. Ogień laserów, rakiet i dział. A kto wie, jeśli przeżyjemy, ty przeżyjesz, to może będziesz mogła samej sobie… a nie mi… mówić, że jesteś wolna jak wiatr.

Spojrzał na nią znowu.

- Albo i nie. Kto wie? Ty? Ja? Czas pokaże. Przyjmujesz moją ofertę?

- Niewiele wiesz, Naike - renegatka podniosła się płynnie, stawiając szklankę na stole. Z szeroki, poczciwym uśmiechem Cygana ruszyła na Azjatę.
- Mądry tak… że brak słów podziwu, a wciąż tak niewiele wiesz - nucąc cicho podeszła, nachylając się nad nim. Wytatuowane dłonie oparła na podłokietnikach wózka.
-Jestem piratem - wyszeptała kiedy ich twarze znalazły się na jednym poziomie - Nie psem, Golemem. Nie łudź się, że mnie utrzymacie inaczej niż przez pocałunek Kostnej Pani. Mam swoją cenę. - nachyliła się jeszcze odrobinę.
- Dasz mi Sonny’ego Modeno

Zacisnął wargi w kreskę. Wreszcie odpowiedział tonem wręcz odrobinę zadowolonym.

- Mamy więc imię do wykreślenia. Chcesz go żywego, czy od razu jego głowę, Mytso?

- Żywego Naike, oczywiście że żywego - piratka wymruczała tonem kota któremu pod nos podają michę pełną śmietany. Odkleiła jedną rękę od podłokietnika i poprawiła klapę wojskowego kimono - Głowę straci jak z nim skończę po wielu długich i namiętnych tygodniach, gdy będzie błagał o śmierć i myślał o niej w każdej sekundzie swojego marnego żywota. - jej uśmiech zrobił się zębaty - Może miesiącach, zależy kiedy mnie znudzi. Mam dla niego i jego ducha odpowiednią skrzynię. Stary demon już zasłużył aby go wypuścić. - zmrużyła jedno oko - Jestem twoja Naiko. Masz swojego Dybuka.

- Nie wyleci z Amerigo żywy. Natomiast czy ty, mała Mytso, jesteś w stanie spalić wszystkich dawnych towarzyszy, by złapać tego… Sonny’ego za kark?

-Wszystkich którzy staną mi na drodze - kiwnęła głową - Jednemu mogę okazać… lepszą drogę, ale tylko i wyłącznie jeśli nie stanie pomiędzy mną a Modeno. Jest u Raidersów medyk, Dino go wołają. Będzie mądry przeżyje. Będzie głupi, zginie… taki biznes. Mało miejsca na sentymenty. Jeżeli przyjdzie mi wybrać ratować go, a dopaść cel.- wzruszyła ramionami - Dopadnę cel. A ty jesteś gotów trzymać swoje psy na krótkiej smyczy? Mordowałam ich rodziny w Newport.

- W kwestii Sonny’ego sama ich utrzymasz. W innych nie będzie to miało znaczenia. Pokaż po czyjej stronie stoisz.

 
__________________
'- Moi idole to Kylo Ren i Ojciec Dyrektor.'
Witch Slap jest offline  
Stary 14-04-2021, 02:24   #66
 
Witch Slap's Avatar
 
Reputacja: 1 Witch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputację
Zastanowił się chwilę.

- A co do mordowania rodzin. Może powinnaś na ten temat milczeć? Niektórych to może… zdenerwować.

- Do tej pory to od was codziennie słyszę ten tekst - zachichotała - Mówię żebyś trzymał swoje psy krótko, bo moja cierpliwość ma swoje granice. Ile można przerabiać te same kotlety na śniadanie obiad i kolację? - wyprostowała się, wracając na fotel. Po drodze zgarnęła szklankę ze stolika, gdzie nigdy nie było żadnej cukierniczki. Usiadła, siorbnęła i pokiwała głową bo nawet odpowiednio słodki jej wyszedł ten płyn.

Przekrzywił lekko głowę, przyglądając się jej. Trochę jak pies kiedy patrzył na coś dziwnego. Nie był to jednak ruch ze szczerej emocji, tylko sygnał. Poza.
- Ty decydujesz o tym, co do nich mówisz. Chcesz im o tym powiedzieć, o Newport?

- Dowiedzą się prędzej czy później. Nie różnicie się od nas za bardzo - siorbnęła - Plotka zawsze w końcu przebije się przez ziemię i wystawi kiełki do słońca. Nie powiesz im ty, dowiedzą się przypadkiem gdzieś w terenie. Przewinęłam się przez całkiem sporą załogę mundurowych i cywilnych gąb. Gęba do gęby przeniesie wieści… w końcu dotrą po setnej gębie. Już łatwiej od początku powiedzieć na czym stoimy, niż potem walczyć z kłamstwami narosłymi na prawdzie jak czyraki na kundlu bezpańskim.

- Prawda. - wypluł te słowo z siłą, a potem się uśmiechnął. Wyglądał teraz jak dobroduszny staruszek - A dlaczego, mała Mytso, myślisz, że masz prawo rozgrzeszyć się, dzieląc się tym co zrobiłaś, z cudzym sumieniem?

Piratka podniosła dłoń, stopując jego słowa.
- Jak byłam dzieckiem, zmory, strzygi i upiory żyły pospołu z nami na Astrokaszy i nikomu to dziwne nie było - rozłożyła teatralnie ramiona, a na pomalowanych na ciemną czerwień ustach przewinął się uśmiech - Nie potrzebuję waszego rozgrzeszenia, chcę Sonny’ego. Na nim się skupić a nie płaczach ludzi pobitych w szczepionkę. Albo tłumaczeniach, to strata czasu.

Długo się zastanawiał nad odpowiedzią. Miał skubany dużo czasu.
- Sonny’ego dostaniesz. Tak powiedziałem. A jakie będą twoje relacje z resztą? To zależy od ciebie. Pod tą górą nikogo do niczego nie zmusiłem, tak jak i ciebie nie zmuszam.

Spojrzał gdzieś na bok, potem znowu na nią.
- Obawiasz się, że ciebie zabiją? Może, jak im dasz powód. Obawiasz się, że odbiorą ci zemstę? Nie musisz. Rozumieją zemstę.

- Dasz mi swoje słowo honoru Naike - palec z pomalowanym na czarno paznokciem wycelował w staruszka - Że jeśli pójdzie na noże nie powiesisz mnie jako tę winną całemu złu. Bo pirat i Cygan. Dam ci swoje, że na siłę nie będę szukać waśni - oczy się jej zwięzły - Ale będę się bronić jak ktoś postanowi mieć do mnie problem. Jestem tu, nie tam. Ich sprawa jak to sobie przetrawią.

- Nie widzę przed sobą piratki. A przynajmniej nie członkinię Loxley’s Raiders. Informacje, które przyniosłaś ze sobą przeważyły na szali twojego życia, Mytso Gabor. Twoi dawni towarzysze dopłacą swoim życiem. A ty będziesz robiła za ich grabarza. Pokaż to pozostałym.

Popatrzył na stół. Zmarszczył lekko brwi. Miał wrażenie, że było tam wcześniej o kilka rzeczy więcej. Zaczął się zbierać do wyjazdu.

- Chodźmy. Twój mech czeka już w naszym hangarze. Niedługo mamy odprawę w sali narad, z wykorzystaniem twoich informacji.

- Liczę że nic w nim nie ruszyliście. Wiem co tam było i ile dywanów trzymałam pod fotelem. Jakiś kąt mi dacie już bez krat? - czarnowłosa przewróciła oczami, podnosząc tyłek z fotela. Dopiła herbatę i już bez skrępowania schowała szklankę do kieszeni.

- Kąt już czeka. W środku jest karton z twoimi rzeczami. Technicy musieli je wyjąć z mecha. Dopilnowałem, by nic nie zginęło. Musieli zrobić kompletny przegląd pojazdu, stąd trzeba było zrobić tą… przeprowadzkę. Niemniej jednak Locust został przywrócony do pełni sprawności. Mamy do niego całkiem sporo części.

-Locusty są dosyć powszechne, łatwo na szrocie o zapas… - Gabor urwała w pół zdania, łypiąc w dół na Azjatę. Poprzyglądała mu się dokładnie, aż nagle z przerysowaną żałością opadły jej ramiona i westchnęła przy tym boleśnie. W jej dłoni znikąd pojawiła się mała i stara, ale z pewnością gustowna i elegancka kopertka.
- Jesteś teraz moim Naike, Maurice - wyburczała, kładąc mu ją na kolanach - Nie mogę cię obcyganić… mówiłam. Cyganie zawsze trochę kradną - dodała przy prostowaniu pleców. - Ale nie u Naike. Starszyznę i Nestora się szanuje.

Wpatrywał się chwilę w kopertę. Widać było, że dusi emocje. Gniew? Czy coś innego? Niemniej jednak ze spokojem zen zabrał swoją własność i ponownie umieścił w kieszeni kimona.
- Nie kradnij takich rzeczy. To niegodne.

Cyganka ponownie przewróciła oczami.
- Przecież nie ukradłam, oddałam. To więcej niż może liczyć… a w sumie to cała reszta - dodała obrażonym tonem i jedynie po oczach dało się wyczuć że to poza.
Stanęła przy wózku, gapiąc się gdzieś do góry.
- Kazał nam wybić wszystkich w kwartale mieszkalnym. Sonny. Kobiety, starcy, mężczyźni, jeden pies. Rozsądne, zrobiliśmy to. W końcu wojna, a nas do tego najęto - przyznała przyciszonym głosem. Splunęła przez lewe ramię.
- Ukryli się w piwnicy, całkiem spora grupa. Całe rodziny. Część naszych zaczęła zabijać te najmłodsze dzieci… więc ja i paru chłopaków się sprzeciwiliśmy bo to wbrew kodeksowi. Poszło na noże, tak to już jest. - zrobiła przerwę na wsadzenie do gęby cukierka - Złamaliśmy rozkaz pierwszego oficera, więc bunt. Złapali nas, postawili pod ścianą i połowę Sonny posłał do piachu. Kumpla z mojej prawej, kumpla z mojej lewej. Los zadecydował… a głowy tym dzieciakom roztrzaskał osobiście butem. Specjalnie po to je podkuwa - łypnęła w dół - To wiedza dla ciebie, nie dla reszty. Każdy pirat musi dbać o renomę, nie stanowię wyjątku. W podobnych kwestiach na mnie nie licz, resztę poślę do piachu bez mrugnięcia okiem. Ale moje słabości lepiej żeby zostały… - skrzywiła usta - ... tylko cygańską balladą.

Wysłuchał tego ze stoickim spokojem. Nawet nie mrugnął okiem.
- Spodziewałem się tego. Cóż. Należy tego człowieka i jego towarzyszy oraz sojuszników usunąć z Amerigo. Permanentnie. Póki stoją na tej ziemi, stoją w kolejce po swoją śmierć.

Spojrzał na nią.

- Bez znaczenia co zrobią. Ilu zabiją. Co myślą, co czują. Nie wyjdą z tego żywi.

- I tego się trzymajmy - piratka zgodziła się bez mrugnięcia okiem, podchodząc do drzwi i otwierając je, by jej nowy Naike swobodnie wyjechał. I wyjechał, a za nim szedł jego nowy… dybuk.

Zanim jednak pokazano ją reszcie, zdążyła spędzić trochę czasu w pokoju na piętrze. Potem nastąpiła relokacja do bazy pod górą. Znowu towarzyszyły jej same ponuraki, spoglądając krzywo gdy umilała (przede wszystkim sobie) czas śpiewając w języku którego nie rozumieli. Waliła przy tym piętami o blachę siedziska i kiwała się w rytm melodii. Sama baza przypominała jej grób: klaustrofobiczny, śmierdzący zaduchem dawno niewietrzonych korytarzy i subtelną wonią smaru roznoszącą się wszędzie wokoło. Przypominał jej rodzinny statek, brakowało jedynie zapachu przetrawionej wódy, potu oraz dymu z fajek i cygar. Nawet jej pokój przypominał dawną kajutę gabarytowo: ciasna klitka, z początku bezpłciowa. Szybko jednak Romka rozpakowała własne graty i sprawdziła mecha, aby poczuć się odrobinę bardziej domowo - na tym wolała skupiać uwagę. Proste, niewymagające słownej gimnastyki czynności pozwalające na zajęcie rąk oraz głowy. Mogli usypiać jej czujność, lecz w przewrotny sposób ufała staruszkowi na wózku. Zawarli kontrakt, znalazła nową załogę i kapitana. Wiatr na moment przycichł aby oboje mogli poszukać szczęścia w nowym miejscu.

Ludzie pragną szczęścia, ale nie lubią być oszukiwani. Zadziwiające, że poznając bliżej ludzi przywiązujemy się do nich. Zwyczajni ludzie są niezwykli, sami nie zdają sobie sprawy ze swojej potęgi. Współpraca z ludźmi daje jednak niesamowite możliwości - pozwala dokonywać wielkich rzeczy wręcz przez przypadek.
O ile w życiu istnieją przypadki...
 
__________________
'- Moi idole to Kylo Ren i Ojciec Dyrektor.'
Witch Slap jest offline  
Stary 15-04-2021, 09:52   #67
 
Arvelus's Avatar
 
Reputacja: 1 Arvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputację

W czasie oblężenia Hartford Heisenberg był… jakby odcięty. W czasie walki nabrał dzikości i agresji. Gniewu którego wcześniej nie było u niego widać. Przez chwilę rozważał zmianę callsign’u z Krieger na Mengele. Jakby chciał symbolicznie przypieczętować i tym samym utrwalić wewnętrzną przemianę ze złamanego starca w… kogoś bliżej kibola czy barbarzyńcy. Ostatecznie była to krótka losowa myśl jakich miał wiele ostatnimi czas.

Nie szanował tego drugiego Victora którym się stał. Ale widział, że jest potrzebny (bo zdawało się, że chociaż spowalniał degradację osobowości i kierunkował traconą stabilność emocjonalną). Poza tym też palił jak smok w każdej wolnej chwili w której miałby mieć dość wolnego czasu aby myśli mogły błądzić w złe miejsca.

~ * ~

- Zemsta? - zapytał niedowierzając gdy propaganda próbowała z minutemanów zrobić tych złych
- No dobra… tego można się było spodziewać - wciąż wkurzało jak jasna cholera po tym co zobaczyli przy autostradzie śmierci, dziesiątkach tysięcy zamordowanych cywilów i tym co zrobili w Newport, ale nie… to oni byli źli za zabicie morderców co zaraz by wrócili do mordowania cywili…
Oczywiście rozumiał to. To były zwierzęta i chcieli wśród swoich wywołać zwierzęce reakcje. Półprawdy to naprawdę było wciąż mniej niż można było po nich oczekiwać…
- Ale to było okrutne i złe… - dodał po chwili momentalnie tracąc swój gniew. To, że było to konieczne nic nie zmieniało.

~ * ~

Walki w Hartford były ciężkie. Z jednej strony niski profil maraudera pozwalał mu znacznie skuteczniej korzystać z osłon budynków, ale z drugiej strony marauder miał dużą ilość broni dalekozasięgowych i ich wykorzystanie zwykle dalekie było od optimum...

+++

Jak Ishida zażądał, tak nazajutrz odbyła się druga odprawa, równo o godzinie dziesiątej w zwyczajowym miejscu. Na miejscu już był stary samuraj oraz McKinley grzebiący przy odpalonym stole holograficznym (i wyglądający dużo lepiej po odespaniu prawie całego dnia i całej nocy oraz randce z lazaretem). Mimo to Minutemani byli w najlepszym przypadku zaskoczeni. W sali była bowiem trzecia osoba. Niska, drobna kobieta egzotycznej urody, w czarnych ciuchach, czarnowłosa i wytatuowana chyba od stóp do głów. Plus wykolczykowana.

- Zasiądźcie. - zaczął Ishida - Szanowni państwo, przedstawiam wam panią Mytsę Gabor. Callsign “Dybuk”. Dezerterka z “Loxley’s Raiders”.

Dał chwilę na przyjęcie tej informacji, a potem dodał suchym, twardym tonem.

- Pomyślnie przeszła weryfikację. Leopard jest właśnie przerabiany. Od tej pory jej Locust LCT-1E będzie zajmował drugi hangar zrzutowy, zajmowany przedtem przez Lightninga. Asagao-sama. - zwrócił się do Draconisjanki - Od teraz będziesz lecieć w eskorcie Leoparda i we wsparciu lanc, za sterami LTN. Załoga DropShipa jest w trakcie uzupełnień.

Wskazał na składającą się właśnie do kupy mapę holograficzną.

- Pani Gabor była łaskawa udzielić nam potwierdzonych informacji dotyczących jej dawnych towarzyszy i ich… partnerów. Panie McKinley.

- Jasne. - chrząknął oficer - No to tak… priorytetem dla naszych mechaników jest jak najszybsza reperacja myśliwca i desantowca. Już w niecały tydzień będziemy mogli przerzucić Lancę Bravo, pana Ishidę w jego Jennerze i naszą nową towarzyszkę do nowej misji. KR-61 też lada moment zostanie zreperowany, przemalowany i przygotowany do przyszłego wylotu. Potem mają się zająć mechami, priorytetuzując Craba, a Matara zostawiając na sam koniec. Z Crabem pójdzie szybko, ale naprawa pozostałych zajmie sporo czasu, dwa tygodnie od dzisiaj.

Nacisnął parę klawiszy. Na mapie Ziaren podświetlił się jeden punkt - Vergennes. Dokonał zbliżenia. Zdjęcia Vergennes Airport.

- Dzięki informacjom od Gabor wiemy, że to jest główna baza logistyczna ‘Loxley’s Raiders’ na naszej planecie. Dokonali paru przeróbek i mają tam magazyny, hangary, miejsce do lądowania statków kosmicznych. To tam przenoszą towary spoza atmosfery, rozładowują i rozsyłają. Wiemy, że służy im do tego co najmniej sześć ciężkich promów kosmicznych, ale okrojonych z broni i pancerza aby było więcej miejsca na ładunek. Do tego jeden zrzutowiec klasy Manatee, cywilny cargo. Sporo samolotów wojskowych, w tym uzbrojonych. Zawsze jeden klucz myśliwców na patrolu. Dwie lance battlemechów jako obstawa. I to nie byle jaka. WAM-B, pierwotniakowy Firebee, dwa jakieś eksperymentalne LAMy… to raczej jako tarcze strzeleckie. Potem gorzej, jeden mech typu Hebi w drugiej konfiguracji, jakiś nowszy model starodawnego Eisenfausta, “królewski” wariant Ostwara, pierwotna wersja Oriona i standaryzowany Gladiator.

- Większość tych maszyn posiada prymitywny pancerz i komponenty lub mniejszą ilość uzbrojenia, ale współdziałając stanowią poważne zagrożenie. Mogą doprowadzić do strat pośród waszych maszyn. - skomentował Ishida z pełną powagą.

- Racja, do tego parę pojazdów naziemnych i ryzyko alarmu, który ściągnie nam na głowy odsiecz lotniczą z Newport. Kolejne myśliwce, może nawet DroST. Niemniej jednak to jest kluczowy cel. Eliminacja tych promów zmusi piratów do tego, by w celach logistycznych zaczęli używać maszyn wojskowych. A jak ich latające czołgi będą robić za taksówki i dostawczaki, to nie będą tak często na froncie. Dobra. To jest jeden cel. Mamy dwa kolejne.

Zmienił mapę. Przez chwilę zgromadzeni nie wiedzieli co przedstawiała… aż zajarzyli. To była powierzchnia księżyca, sądząc po jednostajnym krajobrazie i kraterach.

- Magellan, nasz mniejszy księżyc. Mieliśmy rację, to tutaj piraty mają swoją ukrytą bazę. Na stałe bronią jej tylko trzy fortyfikacje, ale za to z solidnym opancerzeniem i bronią. Jeden LRM-20, jeden AC kl. 20, jeden SRM-6. Gorsza jest obstawa. Dwa Firebee, z czego jeden to prymityw. Von Rohrs… Hebi, znaczy się, w pierwszej konfiguracji. Jakiś eksperymentalny wariant Zeusa, dowódca. Może nawet sam “Loxley”. I aż pięć tak zwanych FrankenMechów “typu Corsair”. Są to machiny sklepywane z części innych, najczęściej ciężkich i szturmowych, nadźgane różnymi zestawami broni. Nie takie nie do zdarcia jak się je maluje, ale to nadal śmiertelnie groźni przeciwnicy, szczególnie w grupie. Zniszczenie tej bazy będzie kluczowe dla powodzenia wojny, jakkolwiek by się nie potoczyła. Nie możemy pozwolić by Raidersi zadomowili się w naszym układzie, i to tak blisko Amerigo. Tu natomiast mamy trzeci cel.

Mapa wróciła na Amerigo, tym razem zwracając się nie ku Ziarnom, a pędząc na drugi brzeg Morza Chłodnego, na Pogranicza.

- W tym miejscu, ukryta w klifach, jest baza floty morskiej Bandytów. Mają tam zebrane masę zapasów i łodzi transportowych oraz logistycznych. Będą chcieli użyć tego jako szybkiego i wygodnego kanału przerzutowego dla mas bojowników… a może nawet osadników. Tam też zawijają ich główne okręty. Trzy łodzie podwodne klasy Neptune, trzy nawodne klasy Mauna Kea. Do tego w obstawie parę pojazdów naziemnych. Z panem Ishidą myślimy, że to w te miejsce powinniśmy uderzyć jak tylko zreperują nam Leoparda. Damy radę Jennerem, Locustem i lancą Bravo. Wątpliwe, by przyleciało jakieś poważne wsparcie Raidersów, a w okolicy nie ma większych armii Bandytów czy Workmenów. W odpowiednim momencie łapiąc wszystkie te łajby na logistyce będziemy w stanie im unicestwić projekcję siły na wodach morskich. Definitywnie. Pozostałe cele ruszymy jak będziemy w pełni sił.

- Mamy też informacje na temat blokady orbitalnej. - nakierował go Ishida.

- Racja. Nad Ziarnami i orbitalną okolicą kręci się Leopard typu CV, ‘lotniskowiec’ dla sześciu myśliwców aerospace. Do tego patrolowiec starożytnej klasy Intrepid. Mogą się pojawić desantowce, ale one są ciągle w ruchu albo rozładunku czy załadunku. Jeśli dobrze wymierzylibyśmy czas i mieli trochę szczęścia, bylibyśmy w stanie przełamać blokadę, uderzyć na bazę księżycową, a zaraz potem puścić KR-61 z Julianem i siostrą Hada w podróż. Ale najpierw baza morska za tydzień. Co wy na to?

Niewiele mówiącym spojrzeniem Jackson zlustrował Gabor, skinął jej na powitanie głową a potem wsłuchał się w to co mówią dowódcy.

- Baza morska… dobry cel. Pytanie - jeżeli składują tam zapasy… jakie mamy możliwości przejęcia tych zasobów. Czy mamy ludzi i maszyny by zgarnąć chociaż część tego co tam mają?

- Może być z tym kłopot, bo nawet jak odkorkujemy morze, to nie mamy już żadnego portu czy liczącej się ilości łodzi. Lotnictwo dałoby radę coś stamtąd wynieść, ale nie ma tam porządnego pasa startowego. Eliminuje to udział samolotów cargo. Więc jedyne co byśmy wepchnęli do awionetek, helikopterów, Leoparda i KR. Czyli mało.

- Lepsze to niż nic. Swordsman z pewnością się przyda do przenoszenia po walce kontenerów do Leosa. Wezmę go i pomogę. - stwierdził Julian.

Przez cały początek rozmowy rozwalona na krześle piratka szczerzyła białe zęby do okolicy i słuchała, a przy każdym poruszeniu brzdękała sporym kompletem biżuterii upodabniającym ją do żywego wieszaka.
- Ehhhh… ubni - nagle się odezwała, przewracając najpierw oczami. Miała niski, melodyjny głos. Popatrzyła na porucznika - Patrzę tu i tam i dalej, gdzie srebrny księżyc kąpie się w fali jak młodziutkie dziewczę w ciepłej strudze podleśnej… Cóż to się dzieje? Wszystko się chwieje, to świat się śmieje! - zaśmiała się dźwięcznie i dodała ironicznie - Z was. I prawie przy tym gubi papcie. Portem się najpierw zajmijcie, to dobry pomysł. Najlepszy na chwilowe wymagania. Na niebie gwiazdy drżą, migocą i rozmawiają nocą… Gwiazdy. Kto je rozumie, ten spać nie chce i nie umie. Patrzy, gdzie droga mleczna - oto droga szczęśliwa, bezpieczna… ale nie dla was. - pokręciła głową dzwoniąc kolczykami - Od portu zacznijcie, bo żeby nas z morza wyciąć to trzeba wypalić żelazem do gołej ziemi. I gruzu. Raidersi będą musieli oddelegować część ekipy do przerzucania łupów, a to odkorkuje trochę powietrze. Lotniskiem i waszą stolicę zostawcie na potem. Teraz was zjedzą i nawet nie zauważą że jedli… ale gratuluję - zaklaskała teatralnie - Okraść złodzieja… szanuję.

- Chyżych łodzi napowietrznych co nieboskłon przecinają wiele mają woje Loxleya, nieprawdaż? Wątpliwości trzewia me trapią czy dość tam dóbr wszelakich coby ich na więcej niż jedną noc ciemną i jeden dzień jasny zająć. - odparł Jackson, po czym dodał - A nie dość mamy gromów do bicia po niebie, by chytrze zasadzkę nań w ten sposób zastawić. I wyborny myśliwy czasem odpuścić musi i jedynie soczystym udźcem się uraczyć choć zwierz wielki jego ręką usieczon.

Sarah słuchała tego, a jej oczy robiły się coraz większe. Jej mina wyrażała za to coraz głębszą konsternację i zagubienie. Rzuciła szybkie spojrzenie na Jake’a, aby skakać nim potem od renegatki do Juliana.
-Ekhm- chrząknęła - Czyli rozumiem, że… hm - chrząknęła ponownie - Nikt nie ma przeciwwskazań odnośnie wzięcia na cel najpierw portu i spróbowania wydostania stamtąd potrzebnych nam zapasów, jednocześnie niwelując przynajmniej częściowo zagrożenie morskie… póki się… ekhm… nie rozleje nam po wodach do tego stopnia, że sparaliżuje późniejsze próby naszej żeglugi… znasz kogoś z… - zwróciła się do kobiety i uśmiechnęła się do niej. Skoro Ishida ją zwerbował raczej wiedział co robi - Dobrze że przeszłaś na naszą stronę… i skąd masz mecha? - musiała spytać.

Mina Gabor zrobiła się skonsternowana, z cierpiętniczymi odcieniami.
-Ukradłam - stwierdziła ze szczerym, rozbrajającym uśmiechem - Jestem w końcu Cyganką, a Cyganie zawsze trochę kradną. U was nie ma co kraść, biedniście… to przynajmniej kradnę wasz czas. Znudzili mnie Raidersi, zresztą jeśli pot twój pada na jedno miejsce, drąży dół, który się może zmienić w twój grób. - rozłożyła ręce w parodii gestu “no co ja mogę?”, zakładając przy tym nogi na stół konsolety. Łypnęła na rudą - Skaczę na drążku Dybuka dłużej niż ty składasz literki, więc nie masz co sobie główki zaprzątać pierdołami… cuksa? - spytała z czapy, wyciągając skądś torebkę karmelków.

Kane popatrzyła na torebkę i pokreciła głową.
-Dziękuję, nie jestem głodna - postawiła na kulturę. Dwa powolne oddechy później popatrzyła na holomapę - Wezmę Hectora… chyba żę… cóż. Wolałabym Swordsmana - zerknęła na Juliana, uśmiechając się do niego prosząco - Bliżej mu do Commando, a nie jestem w tych klockach na tyle dobra aby sobie wybierać… jak ktoś na czyim systemie VR trenujemy.

- Jakże rycerz może odmówić prośbie nadobnej niewiasty. - odrzekł Julian uśmiechając się półgębkiem.

Cyganka wpakowała kolejnego cukierka do ust. Gapiła się przy tym na wysokiego okularnika krzywiąc gębę w poczciwym, cygańskim uśmiechu.
-Pchande muj dziukli - symbolicznie machnęła ręką - Chcecie ich dopaść trzeba podejść od morza i od góry. Spaść im na kark jak sęp, wypluć co fabryka dała i zniknąć w ciemności. Los się uśmiechnie oberwą Kee, a hałas wywabi Neptuny… albo je zmusi do chwilowego wynurzenia aby rozpoznać sytuację i ratować żeby ktoś nie rozkradł tego co zostało. Sami się podadzą na widelcu. Będą słabi jak Cygan w legalnej pracy - dodała.

- Potrzebujemy dokładniejszych danych na temat samego akwenu. Spodziewane wiatry, stan, głębokość, wysokość fali - Iroshizuku przypatrywała się holomapie. - Coś takiego z pewnością jest na mapach hydrograficznych. - dodała. - Mamy tydzień aby przetrenować walkę na klifach, blisko zbiornika wodnego i warto wykorzystać ten czas jak najlepiej - zgrać się, przygotować taktykę, plan B w razie jak coś pójdzie nie tak. W walce musimy zmaksymalizować tempo niszczenia statków wroga i zminimalizować zniszczenia własne, żeby zarówno mechy jak i Leopard były sprawne i gotowe jak najszybciej do kolejnych misji. Skoro tym razem mamy dane wywiadowcze z pierwszej ręki, warto zrobić z niej jak najlepszy użytek
- Iroshizuku nie była pewna dlaczego cyganka przeszła na ich stronę i planowała wypytać Portnoy’a o to jak przydatnym i pewnym źródłem była. A do tego czasu wolała trzymać swoje rzeczy na oku.

-No coż… Po pierwsze to miło mi powitać Panią Gabor u nas i aby nie tracić czasu na naradzie liczę, żę uda się nam porozmawiać w wolnej chwili. Nad wyraz jestem ciekaw twojej historii. - zwrócił się Had ku Mytsy
- Po drugie zgadzam się z Asagao. Nawet kosztem łupu trzeba wziąć siły zdolne zmiażdżyć wroga z jak najmniejszym ryzykiem uszkodzenia czy zniszczenia sprzętu. - tym razem zwracał się ku szerokiej publice.
- Jak zniszczymy eskortowce to potencjalnie, jeśli realnie mamy jakieś śmigłowce do wykorzystania bojowego to szło by za ich pomocą zajmować wrogie transporty morskie i kierować statki ku skałom. Leopard ma ograniczony udźwig, więc jakieś mechy można by oddelegować do sił frontowych w celu przepchnięcia frontu do morza i przecięciu drogi lądowej między Bennington, a Newport. Sklecić jakieś złomomechy tragarzy z zdobycznych rupieci i liczyć, że morze będzie skłonne oddać nam coś ze zdobyczy. - i na tym Had zakończył swoją mowę.

Gdzieś w jej trakcie piratka zaśmiała się, posyłając Spencerowi zalotnego całusa i powachlowała rzęsami.
- Możesz mnie ukraść, piękny młodzieńcze… przynajmniej spróbować - odezwała się gdy skończył, lecz na tym nie skończyła. Wychyliła się w bok, częstując, dla odmiany, wysokiego rudzielca uśmiechem.
- Panienka taka zmartwiona, aż serce się kraje. Nad przyszłością duma, zaraz włosy z głowy rwać zacznie, a szkoda. Takie piękne włosy - brzęczała biżuterią gdy jej własna głowa kiwała się potwierdzająco do słów. Wyciagnęła dłoń - Daj rękę, kochaniutka! Cyganka ci pomoże, część trosk z karku zdejmie. Nie musisz się bać Cyganki, dar o samego Boga dostała, aby dobrym ludziom pomagać, a ty na dobrą duszyczkę wyglądasz.

Kane zamrugała nie do końca będąc pewną do czego Romka zmierza.
- Dziękuję, ale nie sądzę… - zaczęła, ale druga kobieta zaraz jej przerwała.

-Nie bój się, panienko, Cyganka ci prawdę powie - nie patrząc na sprzeciw złapała dziewczynę za nadgarstek mocnym chwytem, obracając dłoń wierzchem do góry. Pochyliła się nad nią.
- Oj co ja widzę! - aż się zatchnęła z wrażenia, brzdęk biżuterii przybrał na sile - Toż szczęście cię czeka, tuż za progiem! Serce masz czyste i dobre, a wkrótce samo ono nie będzie, oj nie! Młodzieńca widzę, jak z obrazka. O licu gładkim i jurnego, dzieci ci dużo da i dom zbuduje. Szczęśliwa ty będziesz, sędziwego wieku doczekasz! Ale! - zrobiła dramatyczną pauze, nachylając się jeszcze odrobinę - Co jeszcze tu Cyganka widzi… taaaak… oj panienko, woda ci pisana. Bóg Wszechmogący w niebiosach tako ci mówi moimi ustami. - wzięła głębszy oddech - Widzę… wodę, ciemną i głęboką, aż po horyzont się ciągnącą. Zimna jej toń jak pocałunek topielca, jak jego palce skalne okruchy wystają ponad powierzchnię, sięgając ku niebu i gwiazdom… ale cóż to? - skrzywiła się w zamyśleniu - Och dobrze żeś do Cyganki przyszła, bardzo dobrze! Widzę ludzi, o sercach równie czarnych co morska czeluść otaczająca ich schronienie… ach, lecz ludzie z piachu chuja się znają na żegludze - w jej ton wdało się zniesmaczenie - [i[Wodę znają tyle, co w rezerwuarze wiry tworzą, albo wlewają do gęby. Żadnej u nich rozsądnej rotacji, co trzy-cztery dni zlatują do portu, jak muchy do świeżego gówna. Wszyscy naraz, bez sensu i ładu… całą flotą. Widzę sześć łajb, co pływa w i ponad powierzchnią. Ty dobrze wymierzysz, a trafisz na przegląd w suchym doku i szkieletową załogę, co portki zabrudzi prędzej niż stawi czynny opór… ani nie zrobi Neptunami chlup do wody i szukaj rybki w morzu… rybek - [/i] zaśmiała się dźwięcznie, puszczając rękę. Wróciła do rozwalenia na fotelu, z nogami założonymi na konsoletę - Neptuny mają po jednym dużym laserze, reszta to torpedy niezdatne do walki na lądzie. Port należy do waszych, tutejszych idiotów… a oni mało wiedzą o walce morskiej, oj mało. Skupią się na walce lądowej, powietrznej choć symbolicznie. Sami się proszą aby im ich błędy wyjaśnić. - gdzieś zza pazuchy wyjęła mały termos i po odkręceniu nalała do nakrętki parującej herbaty i siorbnęła dobitnie.

Kane za to czerwona na twarzy ponad wszelkie pojęcie zabrała rękę i z całych sił próbowała nie patrzeć na porucznika. Ani nikogo innego.
- Więc… ekhm. - chrząknęła zażenowana, próbując mimo tego wziąć się w garść - Mówisz co kilka dni… - niestety zacięła się, więc tylko pokręciła głową wyciskając na koniec - Trzeba ich dopaść podczas prac naprawczych.

- Na to wygląda. - skomentował McKinley, też pąsowiejąc - Wyślemy cynk do Rangersów, by samolotami zwiadowczymi Quick Dart mieli baczenie na tą bazę. Kiedy będziemy gotowi, a Bandyci zawiną do portu, to zaatakujemy.

- No to sprawa portu chyba przyklepana. Potem rozumiem próbujemy przebić blokadę poprzez atak na tą bazę księżycową za pomocą mechów i wrogi lotniskowiec z bagażem za pomocą Leoparda i LTN-a. Tu ktoś ma jakieś pomysły? - mówił Hadrian, mało przejęty popisami wróżbiarstwa piratki.

Victor był… skonsternowany nową pilotką. Cyganka robiła na nim złe wrażenie a tłumaczenie “zdradziłam bo tamci mi się znudzili” ani trochę go nie przekonywało… no ale Ishida za nią ręczył mówiąc o weryfikacji. Ergo: musiało być w tym coś jeszcze, o czym samozwańcza wieszczka nie wspomniała. To mu wystarczyło.

W dyskusji brał quasi-pasywny udział przytakując tylko. Szła ona w kierunku za jakim sam by głosował, więc nie dodawał swojego głosu do chóru statycznego. I tak nie podobało mu się, że choćby decyzje o pasywności w kwestiach taktycznych zrzucali na jego głowę.

Jane Doe zachowała podobne milczenie, co Victor Heisenberg. Skupiała swoją uwagę głównie na “nowej”, filując piratkę bez zbędnych krępacji. Po drodze kilka razy zerknęła na hologramy, szybko zapamiętując je, oraz miała długą wymianę spojrzeń z Ishidą. Na sugestię chronologii przyszłych działań mruknęła z pewną aprobatą.

McKinley natomiast odpowiedział Spencerowi:
- Będziemy analizować ten problem z panem Ishidą. Wstępnie: będziemy chcieli za pomocą dywersji odciągnąć pirackie dropshipy od orbity i Magellana. Tak, żebyśmy nie mieli zbyt dużo na głowie kiedy przyjdzie czas przełamywania blokady, uderzania na księżyc i wysyłania Juliana. W tej kolejności, ale tego samego dnia, zgranego z przybyciem kupieckiego JumpShip do systemu gwiezdnego. Itan-sha. - tu zwrócił się do pilotki - Trafne spostrzeżenia. Wyciągnemy mapy hydrograficzne i przeszkolimy się na symulatorze jak tylko uporamy się z tymi pixelowatymi klonami.

Zebrani popatrzyli po sobie. Nie było czego dodać ani czego ująć, więc Ishida zarządził koniec odprawy. Resztę dnia mieli spędzić w symulacji VR.
 

Ostatnio edytowane przez Micas : 15-04-2021 o 10:26. Powód: Dodatek drugiej wspólnej sceny z GDoca drużynowego.
Arvelus jest offline  
Stary 16-04-2021, 22:25   #68
 
Azrael1022's Avatar
 
Reputacja: 1 Azrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputację
Milton

Poczuła przypływ adrenaliny gdy na wyświetlaczu wielofunkcyjnym błysnęły dobrze znane napisy MASTER ARMS ON oraz MASTER LASER ON. Zaczynała się walka, ale tym razem siedząc za sterami Lightninga miała za przeciwnika solidnie opancerzony pojazd latający K-1.

Iroshizuku przełączyła radar w tryb walki manewrowej, włączyła system namierzania celów i z dostępnych opcji wybrała HUD scan. Odległość do ciężkiego i powolnego K-1 nie była duża, więc takie ustawienia przyrządów powinny sprawdzić się najlepiej. Szybkie sparowanie laserów umieszczonych pod skrzydłami i była gotowa na pierwsze starcie. Zaatakowała, orząc pancerz na dziobie przeciwnika, jednak LTN sam doznał uszkodzeń. Na szczęście niewielkich. Iroshizuku minęła K-1, zrobiła półpętlę a w jej skrajnie górnym położeniu półbeczkę, wykonując manewr popularnie zwany zawrotem lub immelmannem. Dzięki temu zyskała przewagę wysokości i ponownie miała na celowniku drop shuttle Ridersów, jednak tym razem zdecydowała się uderzyć w słabiej opancerzony prawy bok. Dziób K-1 był zbyt twardy i zniszczenie go zajęłoby wiele czasu, które LTN musiałby spędzić w zasięgu efektywnym wrażych laserów. Taktyka okazała się skuteczna, drop shuttle odniósł ciężkie uszkodzenia, sam próbując się odgryźć jedynie strzałem z broni zamontowanej na prawym boku. Fioletowa wiązka niegroźnie zadrapała tylko skrzydło Lightninga. Po minięciu przeciwnika Iroshizuku wykonała szybką półbeczkę i lecąc głową w dół ściągnęła drążek aby wykonać półpętlę a następnie zrobiła ślizg na skrzydło aby podlecieć do przeciwnika ponownie od prawej strony. Pilot K-1 zaczął wykonywać manewry uniku, ale w jego wykonaniu wyglądało to tak, jakby stracił panowanie nad maszyną, lub prowadził po spożyciu. Solidnej dawki. Draconisjanka ponownie zaatakowała uszkodzony bok drop shuttle i wykonała zawrót a następnie zwiększając szybkość zaatakowała. Chwilę później, zanim jeszcze minęła K-1 zdławiła ciąg, poderwała gwałtownie dziób do góry, aż LTN uzyskał bardzo wysoki kąt natarcia, stając pionowo a nawet lekko pochylając się na plecy. Iroshizuku chciała wykonać kobrę Pugaczowa, manewr pozwalający wyhamować maszynę, aby zaskoczyć przeciwnika i zaatakować jeszcze raz podziurawiony jak rzeszoto prawy bok. Niestety, pięćdziesięciotonowy Lightning nie zatrzymał się jak pilot przewidywała, tylko przemknął pod K-1, zbierając ostrzał w skrzydło i rufę. Iroshizuku zwiększyła ciąg i oddała drążek, kładąc maszynę z powrotem do lotu poziomego. Podczas kolejnego ataku wybrała bezpieczniejszy manewr - immelmann a następnie ostatni atak na K-1. Broń Lightninga przebiła pancerz, uszkodziła silniki a drop shuttle momentalnie stanął w płomieniach i spadł na ziemię.

Baza. Obecnie.

Po odprawie Iroshizuku udała się do swojej kwatery i skontaktowała z Portnoyem. Chciała wiedzieć, dlaczego Gabor jest w drużynie Minutemen a nie w jakichś kazamatach, gdzie odbywa zajęcia z waterboardingu. Niby powinna ufać działalności wywiadu, szczególnie że obecnie agenci działali na 300%, aby zatrzeć negatywne wrażenie po katastrofalnym zawaleniu sprawy i umożliwieniu wrogom infiltracji jednostek policji. Jednak… dobrze było dowiedzieć się u źródła kim była Mytsa i czego należało się po niej spodziewać. Oraz, co ważniejsze, na co uważać.
 

Ostatnio edytowane przez Azrael1022 : 17-04-2021 o 13:40.
Azrael1022 jest offline  
Stary 17-04-2021, 09:39   #69
 
Micas's Avatar
 
Reputacja: 1 Micas ma wyłączoną reputację
Lightbulb Sceny dialogowe Micas-Makao.

Pierwszego wieczoru po Bitwie o Hartford, kiedy tylko z ledwością wrócili do bazy, liczyła na to, że na płycie lądowiska będzie czekać na nią Jake. Od kiedy Ishida zatrzymał go w bazie i przekierował do "innych projektów"... nie mieli żadnego łącza między sobą. Sama nie spodziewała się, jak okropne może być takie coś. Zamartwianie się, gniew, poczucie opuszczenia czy czegoś na wzór zdrady, obojętność, wreszcie znów miłość i cała gama uczuć od nowa. Jedyne, co ją trzymało w kupie to kwestie związane z wojaczką i mechem. Próbowała się kontaktować, jednak próby te rozbijały się o “ściśle tajny status projektów, do których przekierowano pana McKinleya” i odmawiano dalszego komentarza.

Liczyła na to spotkanie. Na wyjaśnienia. Na przeprosiny. Przeliczyła się. Nie było go w hangarze. I tak jak wcześniej, nikt nic nie wiedział (albo nie chciał mówić). Czyżby... nie, na pewno nie. Musiał być inny powód.
Po wizycie w lazarecie zahaczyła o jego kwaterę. Nie było go tam. U dyżurnych 'Mały Johnny' nic nie wiedział. Oczywiście nie byłby sobą jakby nie plotkował. Powiedział, że Jake McKinley i Martin Neyman mieli jakąś "randkę z lazaretem na poważnie" już miesiąc wstecz... i od tamtej pory wyparowali jak kamfora. Nigdzie ich nie widziano. Jedni mówili, że wysłano ich poza bazę na tajną misję, inni - że nie żyli.

Tego wieczoru obawiała się zasnąć i obawiała się, czy zaśnie. Ale prochy z lazaretu robiły swoje. Ułatwiały sen na zimnej pryczy. Nie trwał jednak długo. Kiedy tylko prochy przestały działać, wstała. Gdzieś przed szóstą, ponad dwie godziny do śniadania i ponad dwie i pół do odprawy post factum. Ledwo zdążyła się ogarnąć i już (chyba z nerwów) chciała ogarniać pokój i szpargały, kiedy usłyszała pukanie. O takiej pogańskiej godzinie? Na wezwanie "kto tam?" był tylko jakiś pomruk - ale coś ją tknęło. Otworzyła drzwi.
Stał w nich Jake. Naraz zalała ją fala emocji. Widać, że jego też. Chciała już coś powiedzieć, kiedy zobaczyła, że wyglądał okropnie. Chudszy nawet niż kiedy go poznała. Cera pobladła. Oczy podkrążone do granic i przekrwione. Wyglądał jak po jakiejś chorobie.

- Cześć. - powiedział głosem równie słabym jak uśmiech, którym ją zaraz potem obdarował - Mogę wejść?

W pierwszej chwili chciała odpowiedzieć, że tak i cieszy się na jego widok. Wyciągnęła nawet rękę w jego stronę żeby ułamek sekundy później wyhamować lecącą do klasycznego liścia dłoń na framudze, udając że po prostu się o nią opiera i pośrednio zagradza drogę do dalszej części pomieszczenia. Półtora miesiąca absolutnej ciszy, złość, nadzieja. Pustka z dnia na dzień wypierająca coś co dla własnej higieny psychicznej Kane uznawała roboczo za “epizod potraumatyczny związany z instalacją chipa”. W teorii brzmiało dobrze i pomagało nie zwariować, w praktyce rozsypało na kawałki ledwo McKinley pojawił się na progu.

Patrzyła na niego długo, naprzemian zaciskając szczęki albo zgrzytając zębami. Zewnętrzny kącik lewego oka drgał niekontrolowanie. Powinna odpowiedzieć, choćby uśmiechem, jednak to też przerastało możliwości mimiki na ten moment.
Wreszcie bez słowa cofnęła się do tyłu, ruchem głowy zapraszając gościa do środka.
Gościa, bo raczej nie współlokatora, chociaż pewnie wrodzone czarnowidztwo brało górę nad realnym postrzeganiem świata… lecz skoro wciągnęli podporucznika do tajnych projektów i Ishida go promował kwestią czasu…
Zdusiła potok myśli, potrząsając głową energicznie. Sapnęła krótko idąc do stołu aby zająć miejsce na swoim krześle, tym od strony łazienki. Jakoś tak się utarło, że do tej pory przez ten krótki okres gdy się znali, zawsze na nim siadała. A on na drugim.

Nie wchodził. Obserwował ją. Jej ruchy. Dopiero zobaczyła to, kiedy usiadła. Lekko zataczał głową i wyglądał jak ktoś, z kogo właśnie zeszło pół wiadra… czegoś. Nawet nie powstrzymywał łez formujących się w oczach i zalewających twarz, która jednak wciąż pozostawała spokojna… i przemęczona. Wszedł. Podszedł do krzesła, złapał za nie, przysunął bardzo blisko niej. Usiadł bokiem do oparcia… i tyłem do niej. Przez ułamek sekundy były jakieś głupie myśli…
...które wyparowały, jak tylko dojrzała jego kark. Miał te same blizny pooperacyjne co ona, ale dużo więcej. Krojono go tam kilka razy.

Wziął głęboki oddech i na wydechu powiedział:
- Pilotuję. - krótką chwilę potem dodał - To był ten tajny projekt.

Sięgnął dłonią do tyłu, chcąc coś znaleźć. Jej dłoń, bo kiedy ją znalazł, zacisnął z siłą… a raczej ze słabością.
- Komplikacje. - wydusił jeszcze.

Widok sprawił że dziewczyna nie dała rady się powstrzymać i syknęła krótko przez zęby.
- Nie… - wydusiła wreszcie głucho jakby ją ktoś zamknąć w ciemnej, kamiennej piwnicy. Zdawała sobie sprawę co oznaczają te ślady, z czym się wiążą. Jake dołączał do wojny na pierwszej linii, już nie będzie siedział bezpieczny w HQ, tylko latał pod ostrzałem na równi z innymi Minutemen. Honor, zaszczyt, szansa zmiany środka ciężkości szalek wojennej wagi.
- Nie… - powtórzyła jeszcze raz, tym razem ciszej. Kręciła głową na boki w chociaż tak symbolicznym sprzeciwie i niezgodzie. Więc oboje wylądują na polu bitwy, a ona zyska całkiem nowy powód do błyskawicznego siwienia, oraz materiał na całkiem nową gałąź koszmarów.

Przełknęła ślinę i wstała z krzesła, zabierając rękę. Nie wolno było myśleć o sobie, a o priorytetach dobrych dla losów Ameryganów w tej przeklętej wojnie oraz po niej. Ona była tu tylko szeregowym wysrywem który za dużo myślał.
- Nie… ruszaj się - powiedziała oficjalnym tonem, znikając na chwilę w łazience. Gdy z niej wyszła, widziała tylko rozmazany kontur męskiej sylwetki, siedzący grzecznie w tej samej pozycji tak jak prosiła. Podeszła do niego żeby w ciszy położyć mu na kark ciepły kompres zrobiony z ręcznika.
- W… st-tań- próbowała wydać rozkaz, głos odmówił współpracy. Wyszedł więc rwący się szept. Palcem wskazała na pryczę trzymając dłonią mokry materiał w odpowiednim miejscu.

Wstał… a raczej powoli przewalił się na pryczę. Popatrzył na nią przy tym przez chwilę zastygając. Kiedy już się ułożył, zrobił parę oddechów, uspokoiwszy się i zebrawszy siły do sentencji:
- Próbowałem się kontaktować. Zabronili. Bo szpiedzy wroga, bla bla. Byłem w Middlebury. Teraz jest… jestem. Mówili o Hartford. Plotka, że ktoś z Minutemanów zginął i…

Głos mu się załamał. Nie musiał dodawać co podpowiadała mu wyobraźnia przez ten miesiąc.
- Żyjesz. - zdołał wychrypieć spod zalewu emocji, które wylewały się wraz z wodospadem wody z jego oczu. Uśmiechnął się.

- Cii…- zganiła go, klękając obok na podłodze. Sama miała momenty, gdy myślała czy stary Azjata nie posłał go na misję która nie zakończyła się dobrze, choć zakończyła życie oficera sztabowego definitywnie.
- Mnie to pomaga - jakoś dała radę wydusić, kładąc mu na czole drugi kompres, dla odmiany zimny. Ułożyła go tak aby opadał na skronie, które ją samą potrafiły łupać tak koszmarnie, że ledwo dawała radę funkcjonować.
- Martinowi też wszczepili lost-techa?

Przez chwilę chłonął doznania z obydwu kompresów. Uśmiech mu się poszerzył, zrobił się bardziej cwaniacki.
- Mhm. Wiesz jak to przeżywał? - zachichotał - Wsadziliśmy go… do Mackiego. Bo skoro robi za magnes… na Wpierdol… to musi mieć dużo pancerza. Ja wziąłem SWD. Swordsmana. Fajny.

Wziął parę oddechów.
- Ishida nas trenował. Z Middlebury wylecieliśmy nad Lake Varmint. Mają cykora, bo za cicho tam. Jeszcze jednego pilota kołują, do Hectora.

Otrzeźwiał trochę kiedy zobaczył jej bandaże. Zaraz mu uśmiech zgasł, zastąpiony przez troskę.
- Rannaś…

- Nic mi nie jest, to tylko powierzchowne rany - sierżant odpowiedziała automatycznie i zaraz zatopiła się z powrotem w milczeniu. Patrzyła na niego, głaszcząc po krótkich włosach oszczędnymi ruchami. Odwzajemniła uśmiech gdy opowiadał o Neymanie i wyborze mechów dla nich obu. Pasował mu Swordsman. Idealny mech dla idealnego żołnierza.
- Też… próbowałam się skontaktować. Za każdym razem kazali mi spierdalać, aż wreszcie nie odbierali ode mnie połączeń - przyznała wreszcie, uciekając spojrzeniem gdzieś w bok.

Popatrzył na nią ze strasznym smutkiem. Wystawił drżące ręce do góry. Nieme zaproszenie i prośba zarazem.

Ruch Kane dojrzała kątem oka i już miała ponowić prośbę aby się nie ruszał. Wróciła wzrokiem na poprzednią pozycję, gapiła się mu prosto w twarz przez moment aż powoli skinęła głową. Wstała i ostrożnie ułożyła się od ściany, na boku.
- Pewnie sądzą, że masz stalkerkę, albo psychofankę. Niepoczytalną, nieumiejącą panować nad emocjami i z pamięcią jętki, bo już nie pamięta jakie oddział dostał priorytety… ale już… chyba. Chyba nie muszę… ciągle… ojciec i tak nie widzi, bo nie żyje - rzuciła kwaśnym dowcipem bez grama wesołości. Oparła głowę na jego barku, przytykając czoło do policzka. Objęła go też ramieniem, mocno przytulając ale nie tak aby udusić. Dojrzała oznaczenia porucznika na jego mundurze.
- Gratuluję awansu, Jake. - dodała, zamykając oczy i wreszcie trochę się rozluźniła. - Cieszę… a do diabła - urwała, wczepiając palce w materiał bluzy - Nie znikaj mi tak więcej… podobno bez ciebie zmieniam się w “smętną pizdę którą trzeba jebać prądem albo glanem. Na ryj. Żeby się, kurwa, ogarnęła w miarę do pionu”. Koniec cytatu - parsknęła.

- Chuj im w dupę. - wydyszał z zadziwiającą ilością gniewu, zmęczenia i “a weźcie spierdalajcie” - Wszystkim. Jesteśmy tutaj… tylko my. Ty i ja.

Pogładził ją wolną dłonią po policzku.
- Kiedy to się skończy… pierdolę beret. Chcesz mieć normalne życie ze mną? Dom, praca. Nie służba i nie oni, co chuj im w dupę. Bez implantów.

- Rodzina. - dodał po chwili.

Cisza znowu się przeciągnęła. Sarah odpowiedziała niewerbalnie, wzmacniając uścisk.
- Szybko się nie skończy, po wszystkim będziemy mieli masę pracy w odbudowaniu… domu - odezwała się spokojnie, po raz kolejny odwlekając jakiekolwiek deklaracje - Każda para rąk będzie na wagę złota. Postawienie tego kraju na nogi swoje zajmie, przecież nie można zostawić cywili i reszty samym sobie. W miastach zmienionych w morze gruzu i piachu. Bez jedzenia, bez… pomocy. - westchnęła, podnosząc tułów i oparła się na łokciu, zawisając twarzą około trzydzieści centymetrów nad twarzą porucznika.
- Tak - wreszcie wycisnęła z siebie konkret na który czekał - Chcę.

- Cieszy mnie to, skarbie. - powiedział ciepło - I hej, nikt nie powiedział, że będzie łatwo.

Pomyślał nad czymś chwilę i zachichotał.
- Auber. Od aubergine. To chyba po francusku “bakłażan”. Mój callsign. A Neyman to Mandaryn. - chichot przerodził się w głośne parsknięcie śmiechem.

Kane wybałuszyła oczy, aby zaraz zaparskać i roześmiać głośno, mrużąc przy tym oczy. Dlatego też dopiero po pewnym czasie zorientowała się że nagłe drgnięcie pod nią ma konkretną przyczynę…
- Jezu… przepraszam! - jęknęła, przecierając żołnierzowi czoło i policzek obandażowanym wierzchem dłoni. Paliła przy tym buraka, jednak wciąż się uśmiechała. Ale już bez plucia.
- Bakłażan… gdzieś to już słyszałam - ściągnęła usta, a potem okręciła kark, rechocząc do ściany - I Mandaryn… musimy mu pomalować mecha na niebiesko! I wypchać kabinę srajtaśmą… ale to najpierw masz wydobrzeć - wróciła do patrzenia mu w oczy, grożąc do kompletu palcem - Inaczej będziesz spał w brodziku… bo rozumiem że - symbolicznie powiodła spojrzeniem po pokoju - Kwaterunku nie zmieniamy.

- Nie, nie zmieniamy. Ale… nie przyjechałem na długo. - mówił powoli, ale pewnie, jakby słowa Sarah dodały mu sił - Tylko teraz będziemy mieli kontakt nareszcie, zdjęli łatkę “śćiśle tajne”. Mam poprowadzić odprawę dzisiaj, przygotowałem się podczas przelotu. Potem się walnę do wyra, nie spałem prawie dobę. Dalej... mam pomóc ogarnąć start VR. Zobaczysz co to. Jak już ogarniecie na tyle, żeby Ishida mógł was zostawić samych, to lecimy znowu nad Varmint. Nie wiem czy będziemy tam dalej trenować, patrolować czy siedzieć w ogóle, czy polecimy gdzie indziej. Do czasu naprawy waszych maszyn będziemy robić za lancę w obiegu. Jako takim, bo Leoparda też nie ma. - skrzywił się - Ale powinno być spokojnie, nie martw się. Deszcz tak łoi, że nic nie przejedzie przez te bagna varminckie, a i jakby pieszo szli, to do błotnego grobu. Tylko Ishida to stary uparty siwy baran.

- Znowu cię pchają w teren? - Sarah sposępniała, przymykając oczy i otworzyła je dopiero kiedy przezwyciężyła smutek. Nie potrzebowali go teraz, zwłaszcza że nie dano im dużo czasu.
- Pora monsunowa, czego on się spodziewa? Teraz trzeba mieć amfibię, aby jakkolwiek przebić się przez drogę. Wszystko co cięższe od transportera grzęźnie w błocie. Poza tym wilgoć działa korozyjnie na wszelkie sprzęty metalowe. Siłowniki rdzewieją, stawy mechów zaczynają skrzypieć. Więcej maszyny spędzają w serwisie niż na polu walki. Powinien to wiedzieć, swoim wózeczkiem raczej się nie pcha na ulewe bo mu szprychy w kołach rdza łapie - skrzywiła się ironicznie i pokręciła głową
- Tiaa… powiedz to staremu. I Bandytom.
- Dasz radę pilotować w takim stanie? - zadała to najważniejsze pytanie - W razie czego… mogę lecieć za ciebie, mnie nic nie jest. Ty odpoczniesz i dojdziesz do siebie. Mówiłeś o komplikacjach… nie dam im cię zabić.- skończyła mało przyjaznym warkotem.

Milczał chwilę.
- Ty też jesteś ranna i wyczerpana po Hartford. Zobaczymy. Neyman nie miał komplikacji prócz tam paru pierdół. Może on i Ishida starczą i ten ostatni pilot do Hectora, co go kołować mają. Albo kto inny z ekipy poleci. Albo nawet jak polecimy, to na parę dni max, stary ogarnie, że leje. Reuma w kościach się odezwie i siup z powrotem przed kominek. - prychnął.

Spojrzał na zegarek.
- Jeszcze trochę czasu do pobudki i śniadania. Odeśpijmy jeszcze te parę minut. Rano mi wciśniesz stymulant w żyłę. Bo zasnę na stojąco przy hologramie, tak przyjemnie szumi. Mi ręce za bardzo drżą do strzykawy. Ok? - wyjął strzykawkę z kieszeni i położył na stole - Zdjąłbym te szmaty, ale pierdolę… I tak lepiej wyglądać nie będę.

- Nic mi nie jest, to tylko powierzchowne rany. Mogę służyć - Kane powtórzyła równie uparcie, co poważnie. Sięgnęła po zrolowany na półce koc - Śniadanie wydają o 8:00, odprawa zaczyna się 8:30. Przyniosę ci żarcie i obudzę 8:15. Zjesz na szybko i pójdziemy do sali wojennej. - nakryła ich kocem, zaczynając od nóg - To zawsze pół godziny, mnie się już nie chce… spać- łypnęła na niego, wzdychając cierpiętniczo - Ale dam tobie odpocząć. Teraz moja kolei na przyniesienie kawy… i rozmawiałam z Doe - sapnęła ciężko, kładąc się z powrotem obok porucznika. - Jeszcze w Hartford.

- Pogadamy o tym… - zaczynał powoli odpływać - Dziękuję… jesteś kochana. - głos stawał mu się cichszy i bardziej bełkotliwy, zasypiał błyskawicznie - Ja cię kocham…

I cyk. Chrapanie.

Ruda sierżant okryła ich ostrożnie aż po szyje, wtulając w drugie ciało. Ułożyła głowę na poruszającej się miarowo klatce piersiowej i z nieobecnym uśmiechem wpatrywała w błyskające zielenią holograficzne cyfry ściennego zegara. Po omacku znalazła dłoń Jake’a ściskając ją delikatnie, a w głowie jego ostatnie słowa zagłuszały nosowe pochrapywanie. Leżała nieruchomo, puszczając uciekające minuty gdzieś obok. Jeżeli poprzedniego wieczora zasnęła dopiero po solidnej porcji prochów nie mogąc sobie poradzić z pustką i strachem rozrywającym od środka, teraz wreszcie czuła spokój, a chłód został zastąpiony przez kojące ciepło.
Też go kochała, musiał się o tym w końcu dowiedzieć.

*

Dwie godziny minęły nie wiadomo kiedy. Minuty bezruchu zmieniały się w kwadranse, a te łączyły w czteropaki, ulatując gdzieś całkowicie obok, podczas gdy Kane leżała wpatrzona w zegar jakby pierwszy raz od dawna nie był jej najgorszym wrogiem. Ciepła strefa pod kocem zniechęcała do ruszania gdziekolwiek poza łóżko, a obecność śpiącego obok mężczyzny koiła skołatane nerwy. Oddychał spokojnie, a jego śpiąca twarz utraciła ten rozpaczliwie smutny wyraz. Wyglądał… tak normalnie. Może trochę blady i wymizerowany, ale patrząc na niego chciało się móc zatrzymać zdradziecki czas. Ten niestety płynął dalej swoim tempem, aż fluorescencyjne cyferki wskazały 7:40, zmuszając dziewczynę do wstania. Zrobiła to ostrożnie, nie chcąc budzić partnera póki ma on wciąż szansę na te parę dodatkowych minut zasłużonego odpoczynku. Ubrała się szybko i na palcach wyszła z pokoju, by dopiero na korytarzu założyć ciężkie, wojskowe buty.

Drogę do kantyny pokonała w ciszy, zatopiona we własnych myślach. Milczała w kolejce i kiedy nakładała podwójną porcję śniadania na tacę. Unikała patrzenia na innych ludzi, skupiając uwagę na przygotowaniu posiłku, a gdy był gotów, szybko obrała w drogę powrotną. Znów pod drzwiami zdjęła buty, aby w skarpetkach wejść do pokoju. Taca wylądowała na stole, a sierżant na palcach pokręciła się dookoła, aż wreszcie postawiła obok śniadania dwa kubki z parującą kawą. Wtedy dopiero kucnęła przy łóżku. Już miała potrząsnąć ramieniem porucznika, lecz zamarła patrząc jak spokojnie śpi. Westchnęła cicho, przykładając dłoń do jego policzka. Pogłaskała miękką skórę kciukiem.
- Jake…- powiedziała, nachylając się i pocałowała lekko rozchylone wargi. Z ust przeniosła się na policzki, stemplując je tak samo jak skronie, powieki i czoło.
- Wstajemy - dodała, pocierając nosem o jego nos.

- Hy? Of. Uh. Nie… tak… jakie autodziało… nie, nie zacięło się kurde… przecież zamieniliśmy na laser... - zaczął mamrotać w sennym letargu - Spierdalaj, Neyman.

- Dawaj kurtkę… i niebieską mandarynkę - Sarah powstrzymała śmiech i zmieniła ton na niższy, bardziej ochrypły i gruby. Nadal drapała nos żołnierza swoim - Gdzie moja mandarynka? A pas? Oddawaj mój pas. Zabrałeś mój pas z Mackiego.

- To nie twój pas. Jej pas. Zabrałeś jej… prawem pięści… w porcelanowym władztwie… ty tyranie ty.

Dziewczyna musiała za chwilę zacisnąć usta żeby nie parsknąć.
- To dlatego że cię kocham- podjęła udając dalej Neymana - Bądź mój, razem zasiądziemy na porcelanowym tronie w krainie kawą i kakałem płynącą.

- Ja nie gae… a ty jesteś szpetny… smutna Sarah... Nie!
Jake gwałtownie się obudził, zerwał… uderzając swoim czołem o jej czoło.

- Uh!- szarpnęło ją do tyłu, dźwięk zderzenia czaszek rozszedł się po pomieszczeniu głośnym echem. Na chwilę pociemniało, nie klęła jednak. Zaśmiała się, siadając tyłkiem na podłodze i przykładając dłoń do zbitej skóry.
- Zaczynamy etap przemocy domowej? - zapytała chichocząc - Jeszcze nie próbowałeś zupy, nie wiesz czy jest za słona.

Potarł czoło i z westchnieniem ulgi opadł na poduszkę.
- Przez ten implant mam pojebane sny prawie co noc. Ostatnio śnił mi się Neyman… zapinający mojego Swordsmana w lufę lasera. I co najgorsze, czułem się zdradzony. Dasz wiarę?

Kane pokiwała potakująco.
- Pogadaj z lekarzami, niech ci dadzą te same leki co mnie. Po nich nie mam snów… - spoważniała, a w jej oczach pojawił się smutek. Pogłaskała Jake’a po włosach i policzku - Albo to podprogowy przekaz twojego mózgu, że tak naprawdę wolisz twarde, jędrne pośladki Martina niż wgniatanie się w jakieś miękkie, babskie dupsko - tym razem pokiwała mądrze głową - Chcesz to zweryfikować? Spokojnie nie wymagam od ciebie żadnej nadprogramowej aktywności.

Zamrugał przez chwilę, zapominając o pocieraniu czoła - i w ogóle o swoich dłoniach.
- Yyy… - zamknął usta na parę sekund - Ja… ten. Uh… teraz?

- A czemu nie? - sierżant posłała mu powłóczyste spojrzenie. Jej dłonie wślizgnęły się pod koc, zaczynając majstrować przy pasku spodni. W pewnym momencie przestała patrzeć na zaspaną twarz, zaciskając szczęki i zatrzymała zabawę w rozpinanie guzików.
- Chyba że nie chcesz. - dorzuciła neutralnie.

Uniósł brwi w lekkim zdziwieniu. Westchnął.
- Nigdy nie zrozumiem, dlaczego jeszcze kobiety pytają swoich facetów “chyba, że nie chcesz”. Jakby odpowiedzi nie znały..

- Żeby nie wyszło wymuszenie, ani nic… wbrew woli i na siłę, a nie o to chodzi - Sarah i po przełknięciu śliny uśmiechnęła się, zabierając dłonie.
-Zrobiłam ci kawę i przyniosłam śniadanie - dodała w miarę pogodnie - Nie słodziłam, ani… jest czarna. Tosty jeszcze powinny być ciepłe.

Uśmiechnął się, mrugnął, kiwnął głową jednocześnie. Oparł się łokciami i powoli wstał. Trochę sprawiło mu to wysiłku, “niby bólu”; jak ktoś kto był spracowany. Zasiadł. Zanim zaczęli jeść, złapał jej dłoń i pocałował.
- Dziękuję. Nie wiem, co bym bez ciebie zrobił.

- Z pewnością wiódłbyś spokojniejszy żywot bez dodatkowych i nadprogramowych nerwów - usłyszał w odpowiedzi, Kane wbiła spojrzenie w talerz, zabierając za jedzenie. Przeżuła dwa gryzy tosta zanim nie podjęła - Jeżeli szybko się uwiniemy… a do diabła z tym. Po śniadaniu podam ci szprycę, na razie jedz. Trzeba ci jeszcze czegoś? - siorbnęła kawy - Chyba nie zapomniałam o niczym ważnym.

- Hmm. - udał zamyślenie - Jeszcze potrzeba mi płatnego urlopu rocznego z taką jedną rudą, miliona C-bills i pokoju na świecie. - przy ostatnim wargi zadrżały mu od tłumionego śmiechu.

- Szprycę daj mi pod prysznicem. Śmierdzę. Jak się parę minut spóźnimy to nic się nie stanie. Ishida daleko na wózku nie odjedzie, a reszta jest pewnie jeszcze gorzej poobijana od ciebie, docenią dziesięć minut spokojnego siedzenia na dupie. - odzyskiwał dar mowy i przekleństwo gadatliwości. To ta kawa.

- Wczoraj mówiłam prawdę, porozmawiam z Ishidą i zgłoszę się na ochotnika za ciebie. Zostaniesz tutaj i odpoczniesz. Prawie jak urlop. Po… tym wszystkim… ekhm. Kiedy już świat wróci do normy i na nowo otworzą uczelnie… mam prawo do tantiemów za książki wydane przez ojca a także autoryzowane wywiady i wykłady w formie audio. Milion to to nie będzie, ale zawsze coś - popatrzyła na niego krótko, nim nie wróciła do gapienia się w talerz.
- Może być i prysznic - pogmerała widelcem w jajecznicy aż w końcu sapnęła - Chcę żebyś poszedł ze mną do Ishidy. Jeśli wczoraj pytałeś na poważnie… z tą - przełknęła gorzką ślinę i dodała głucho - Rodziną .

- Tak. - odpowiedział po prostu, poważnym i pewnym tonem, ale zaraz dodał z sarkazmem - Ten urlop to miał być *z* rudą, nie *bez* niej.

Parę kęsów i łyków później nie było co zbierać, chyba, że naczynia do mycia. Bez słowa kiwnął głową na nią. Zaczął się rozbierać, tak do rosołu, nie krępując się. Był… wychudzony. Ostatnie półtora miesiąca ostro dało mu w kość. To był przykry widok. Ale nie było tak źle. Wsysał żarcie jak odkurzacz. Chwila spokoju i prochy na sen i odzyska wagę.
Najpierw zaaplikowała mu szprycę, potem poszli do kabiny. I, sądząc po przypływie sił u Jake’a po stymulancie, zostali tam parę nadprogramowych, ale jakże… potrzebnych im minut.
Wkrótce potem prawie biegli na odprawę, poprawiając wymięte ciuchy w locie.

+++

Zaraz po odprawie, kiedy wszyscy już rozchodzili się do swoich zajęć, McKinley rozmówił się chwilę z Ishidą. Poinformował potem Kane, że przyjmie ich o osiemnastej w swojej kwaterze. Po odprawie generalnie mieli czas wolny, który Jake wykorzystał w bardzo ważnej kwestii: nic-nie-robieniu, popartego snem. Po prawdzie, to jego rude nieszczęście do pary także (za namową). Wkrótce przed godziną zebrali się do kupy, ogarnęli, zjedli i udali w gościnę (jeśli tym czymś można było nazwać przejście paru korytarzy w tej samej bazie, do innej kwatery) do tutejszego daimyo.

Przyjął ich w nieco przestronniejszym, spartańskim, ale urządzonym na klasyczny - schludny i estetyczny - styl starojapoński. Podjął ich herbatą, odziany w “casualowe” kimono. System audio wbudowany w ścianę puszczał dźwięki kominka i deszczu, poparte systemem grzewczym. Parę chwil small talku, raczej aby kupić sobie czas. W pewnym momencie jednak Jake zaczął zerkać na swoją partnerkę, a Ishida czekał.

Nie przyszli tu przecież po to aby mu spijać herbaciane zapasy i wygniatać kolanami maty przy niskim stole. W głowie Kane pojawiła się głupia myśl, że brakuje tylko wystrojonej i wymalowanej jak piękna, porcelanowa laleczka gejszy… klęczącej w kącie pokoju i grajacej cichą, kojącą melodią ku uciesze gości.
Ona sama czuła się nie na miejscu, na szczęście nie była sama. Rzuciła porucznikowi szybkie spojrzenie.
- Tak po prawdzie… to przyszliśmy żeby… ekhm. - chrząknęła, paląc buraka do tego stopnia, aż zaczęła ją piec twarz. Łypnęła ponownie na Jake’a spanikowanym spojrzeniem, potem przeniosła oczy gdzieś w bok na ścianę. Odetchnęła bardzo powoli i wciąż czerwona odwróciła twarz do gospodarza.
- Powiedziałabym że doszło do przejawów fraternizacji w jednostce pod pana dowództwem, gdyby nie fakt, że porucznik McKinley i ja należymy do kompletnie różnych formacji między którymi nie ma ujednoliconego regulaminu. Prawem precedensu… trochę... - przełknęła ślinę, aż echo poszło. Trzymała jednak głowę prosto, tak jak wyprostowane miała plecy - Trochę wyszło, jakbyśmy wykorzystali lukę w procedurach, jednak n… nie było to zamierzone działanie przeprowadzane celowo i z premedytacją. Po prostu s… s-stało się i… - zamknęła na moment oczy, wypuszczając resztę powietrza z płuc.
- Nie jest to znajomość powierzchowna, kocham Jake’a i gdyby nie warunki wojenne, a także niestabilna sytuacja niepozwalająca na podobne skupianie na sprawach mniej priorytetowych niż zadania stawiane przed New Minutemen, pobralibyśmy się… zostaje to jednak odwleczone w czasie póki sytuacja wojenna nie zostanie opanowana, a podstawowe jednostki administracyjne ponownie uruchomione dzięki cz… - zacięła się, poruszając przez chwilę niemo ustami, a w głowie słyszała szyderczy głos ojca. Tyle że był to już raptem głos zza grobu.
- Wiecie z pewnością co spotkało pułkownika Kane’a o-oraz resztę mojej rodziny. Mam tylko Jake’a - wbiła spojrzenie w oczy Azjaty - A przez ponad półtora miesiąca nie widziałam co się z nim dzieje. Czy żyje, jest zdrowy, czy go nie zabili. To że odchodziłam od zmysłów to takie… dość łagodnie powiedziane. Jake też się martwił i odbijał od ściany informacyjnej. Dlatego do pana przyszliśmy i zajmujemy czas. Chcieliśmy prosić… nie o specjalne traktowanie, albo ulgi związane z… - zacięła się znowu, ale na krótko. Kaszlnęła w pięść.
- Nosimy chipy, bywa ciężko. Mamy unikać skoków negatywnych emocji i tak dalej… poza tym jak mówiłam. Jake to moja jedyna rodzina. Muszę wiedzieć czy żyje, czy go porwali, albo… czy jest bezpieczny. Rozumiem procedury i utajnienie informacji aby wróg ich nie wyłapał i nie wykorzystał. Jednak jeśli jest szansa na to, aby… - uciekła na krótko wzrokiem na partnera jakby w jego twarzy szukała siły do kontynuacji [/i]- Bylibyśmy niezmiernie wdzięczni gdyby zgodził się pan ustalić chociaż podstawowe zwroty szyfru, które będziemy… nie wiem, znać tylko my i pan, nawet nie łącznościowcy. Same proste informacje odnośnie stanu tej… drugiej osoby: MIA, KIA, WIA… OK. Nic skomplikowanego, a nam by odjęło dużo zbędnego… [/i]- spuściła wzrok na czarkę herbaty - Mamy dość na głowie aby jeszcze wariować z niewiedzy i braku informacji czy jeszcze mamy do kogo wracać.

Ishida wysłuchał całej argumentacji z typowym dla niego, lekko surowym a zarazem spokojnym wyrazem twarzy, wyrażającym absolutnie zero intensywnych emocji. Zerkał tylko to na jedno, to na drugie. A Jake na zmianę pocierał czoło czy dłonie, albo kiwał głową. Stary Draconisjanin nie zastanawiał się długo.

- Zgoda. - po chwili dodał więcej - Wkrótce otrzymacie materiały. Ten szyfr i ta metodologia przydadzą się także do innych komunikatów.

Dopiero po paru sekundach sierżant zorientowała się że wstrzymuje powietrze. Wypuściła je, a na czerwonej twarzy wykwitł szeroki uśmiech.
- Dziękujemy, sir! - krzyknęła radośnie, podrywając się do pionu. Stojąc na baczność strzeliła regulaminowo obcasami. Zaraz też zamrugała i jeszcze bardziej speszona wróciła do siedzenia na klęczkach.
- Przepraszam - burknęła w czarkę herbaty, zalewając nią wyżyny zakłopotania.

Jake wyglądał, jakby chciał się schować pod matę. Ishida pokiwał tylko głową. Przez dłuższą chwilę milczeli.
- Czy jest coś jeszcze do ustalenia? - wreszcie zapytał stary.

Sarah pokiwała głową zanim przełknęła co miala w ustach.
- Tak. Operacja Jake’a przyniosła ze sobą pewne… komplikacje - spochmurniała, a jej twarz z czerwonej stawała blada jak papier - Mnie nic nie jest, tylko powierzchowne zranienia. Zgłaszam gotowość do służby w zastępstwie za niego. Pilot z chipem za pilota z chipem. On pomoże panu tutaj na miejscu i przy okazji wróci do pełnej sprawności psycho-fizycznej, a… mogę prowadzić jego mecha do walki w polu. Naprawy naszych maszyn trochę potrwają, bardziej się panu przydam na froncie niż… tutaj. Jestem żo… jestem jednostką nastawioną na walkę bezpośrednią, brak mi wyczucia logistyki aby robić cokolwiek użytecznego w…

Przerwano jej - ale zrobił to Jake, a nie Ishida.
- Taa, jasne. Ty chcesz lecieć, a ja mam zostać i się zamartwiać. Bo nie chcesz sama tu zostać i się zamartwiać, kiedy ja lecę…

Przerwało mu zirytowane prychnięcie.
- Tak i dlatego mam patrzeć jak sam ledwo stoisz na nogach - sierżant popatrzyła na niego - A się pchasz do walki… potrzebujesz odpoczynku i rekonwalescencji. Nie kolejnych tygodni w mechu. Nie pozwolę żebyś się przedwcześnie wykończył w imię nieważne jak słusznej sprawy… - zacisnęła pięści, czarka chrupnęła ostrzegawczo czego dziewczyna nie zauważyła - Jeszcze się nawalczysz. Najpierw dojdź do siebie, w tym czasie cię zastąpię. Po coś, do cholery, mnie masz.

Schował twarz w dłoniach, przecierając ją nimi. Parę razy zbierał się do odpowiedzi, ale ostatecznie westchnął ciężko. Ishida natomiast przemówił:
- Wezmę pod uwagę pani gotowość i stan pana McKinleya. Kwestia powrotu do obozu przy Lake Varmint i tak została odwleczona na kilka dni. Pan McKinley musi pomóc w organizacji dalszych szkoleń.

Stary uśmiechnął się.
- Możliwe jednak, że wasz udział nie będzie potrzebny. Pani Doe zgłosiła się przed wami. Nie jest zainteresowana ciągłym przebywaniem na terenie bazy przez następne tygodnie, nawet biorąc pod uwagę pracę nad naprawą maszyn. - pokiwał głową - Kiedy program szkoleń zostanie wdrożony, polecę z nią i panem Wintersem do rejonu Varmint.

Jake już chyba miał zaprotestować, ale zobaczył wyraz twarzy Sary i popatrzył za to gdzieś na ścianę, w milczeniu. Kane natomiast zamrugała.
- Winters? - spytała, marszcząc brwi. Łypnęła na porucznika i wbrew procedurom złapała go za rękę, ściskając pokrzepiająco.
- Jej kumpel z Newport. Czy chłop nawet, nie wiem. Rezerwista, wciągnęliśmy go na roster bazy. - mruknął Jake.
Mruganie rudzielca wzmogło się. Zrobiła do tego mało mądrą minę, patrząc uważnie na swojego oficera jakby nie do końca pewna czy mówi serio, czy sobie żartuje.
- To ona ma kumpli? Albo… nieeee, chłopa? Ona? - pokręciła przecząco głową. Jakoś nie potrafiła sobie wyobrazić że ich naczelna harpia potrafi koegzystować z kimś dłużej bez rozszarpania go na kawałki przy pierwszej rozbieżności zdań. Albo gdy ten nie umie skleić symbolicznej pizdy.
- Na to wygląda. Jest jeszcze jeden, mechanik o nazwisku Hanson, ale on jest ciężko ranny. Dokańczają sklejanie go w lazarecie, dołączy do załogi hangaru.

Ishida zauważył, że herbata została całkiem wypita. Zaczął rytualne sprzątanie.
- Coś jeszcze ze spraw do załatwienia, czy zostaniecie na zupę? - zapytał tonem w stylu “pada dzisiaj” - Z wodorostów.

Sarah wymieniła z McKinleyem spojrzenia i uśmiechnęła się jakoś tak bez ciągłego spięcia. Zupełnie jakby kończyli spotkanie ze starym wujkiem gdzieś podczas urlopu… a raczej tak sobie wyobrażała, że to może wyglądać. Nie miała wujków, ani tym bardziej nie piła z nikim z rodziny herbaty.
- Dziękujemy, ale… chyba dostatecznie nadużyliśmy pańskiej cierpliwości oraz czasu. Naprawdę… - kiwnęła starcowi głowa - Dziękujemy panu, panie Ishida. Za wszystko.

Pokiwał po prostu głową. Na odchodnym dodał:
- Pamiętajcie o agendzie na następne dni, szczególnie pan, panie McKinley. Trzeba przygotować maszynę i scenariusze.

- Pamiętam, panie Ishida. Wstępny raport będzie już jutro.

Starzec raz jeszcze kiwnął głową i ukłonił się ceremonialnie (na tyle, na ile mógł - pozostając na wózku). Zaraz potem wyszli i skierowali się do swojej kwatery.

- Nawet nieźle poszło. - skomentował to Jake, z wyraźną ulgą.

- Nieźle? - sierżant powtórzyła za nim i roześmiała się zaraz potem. Chwyciła porucznika pod pachy, unosząc nad podłogę jakby był trochę wyrośniętym dzieciakiem. Śmiejąc się po wariacku zaczęła nimi kręcić wokół. Udało się! Dostali pozwolenie na kontakt w sytuacjach gdzie do tej pory napotykali jedynie procedury tajności i złowrogie milczenie. Sytuacja z ostatniego miesiąca miała się więcej nie powtórzyć.

Śmiech zaczął się Sarah rwać, w głowie zaczęło wirować. Straciła lekko równowagę przez co przy nowym okrążeniu zniosło ją w bok. Uderzyła o ścianę, siła pędu wcisnęła w nią McKinleya, a potem oboje wyrąbali się na podłogę. Tam znowu dziewczyna zaczęła niekontrolowanie chichotać. A wraz z nią Jake, kręcący głową z lekkim niedowierzaniem.
Nie dość, że dostali te pozwolenie, to jeszcze przez następne dwa tygodnie mieli siedzieć w bazie - odpoczywać, kurować się, pracować nad szkoleniem. Po raz pierwszy od początku wojny otrzymali namiastkę spokoju. Przedsmak tego, czego chcieli od życia.

Zanosząc się śmiechem Kane łypnęła cwaniacko na zwłoki obok. Jej zwłoki. Nawet nie zwłoki. Chociaż oboje wydawali się ostatnio średnio sprawni i mobilni.
- A wiesz co? - wypaliła nagle, przekręcając na bok frontem do oficera. Leżenie na korytarzu było jakoś mało poważne, tylko ciężko było się tym przejmować w takiej chwili, gdy większość myśli pochłaniały raczej radosne motywy.
- Skoro powiedziałam Ishidzie, tobie też mogę - wciąż zanosząc się urywanym rechotem, podniosła się do pionu, wyciągając rękę aby pomóc partnerowi wstać.
Przyjął jej pomoc i wstał.
- Słucham. - zapytał, patrząc na nią równie cwaniacko, co ona na niego.
- A nic wielkiego - wzruszyła teatralnie ramionami - Po prostu kocham cię. To co, idziemy coś zjeść i wracamy do nas? Czy chcesz złapać Martina żeby go ostrzec żeby teraz lepiej nie próbował ładować Swordsmana w lufę bo może zostać rozkurwiony na atomy… a na wszystko narobi pies. - zgarnęła go pod ramię opiekuńczym gestem.
Tego wieczoru jeszcze wiele razy korytarze rozbrzmiewały ich śmiechem.
 
__________________
Dorosłość to ściema dla dzieci.

Ostatnio edytowane przez Micas : 17-04-2021 o 09:53.
Micas jest offline  
Stary 17-04-2021, 15:43   #70
 
Stalowy's Avatar
 
Reputacja: 1 Stalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputację
Hartford (by Makao/Stalowy)

Przysłuchujcie się starym przedmiotom
Bo jak pewien chasyd powiedział
Stare rzeczy gadają ze sobą
Stare rzeczy lubią pośpiewać

Przysłuchujcie się starym przedmiotom
Pochylajcie nad nimi się częściej
Może kiedyś pod zimną powłoką
Usłyszycie bijące tam serce


Przy prowizorycznym piecyku zrobionym z gruzowego paleniska na którym nałożono kawał blachy siedział Julian. Paląca się pod blachą kostka paliwowa rzucała odrobinę światła poza palenisko rzucając na ściany długie cienie. Na metalu grzał się w czajniku woda. Mechwojownik podśpiewywał kawałkiem szmaty przecierając spoczywające na jego kolanach ostrze.

Przysłuchujcie się starym przedmiotom
Bo jak pewien chasyd powiedział
Stare rzeczy gadają ze sobą
Stare rzeczy lubią pośpiewać

Uklęknijcie przy siwym zegarze
Co latami godziny wybijał
O z minionych opowie coś zdarzeń
On niejedną opowie wam miłość…

Innym razem zajrzyjcie do lustra
Które dawno zaczęło już szarzeć
Jeśli tylko nie zwiedzie was pustka
To gdzieś z głębi wyłonią się twarze…

https://www.youtube.com/watch?v=t2OtFowtnSI

Z oddali słychać było też szum spawarek. Ukryte w przepastnych trzewiach zrujnowanej hali przemysłowej mechy przechodziły doraźne naprawy pod okiem techników i monterów. Piloci mieli chwilę wytchnienia i odpoczynku.

Nie wszyscy jednak spali, co dało się dostrzec choćby po Jacksonie, lecz nie on sam pełnił swoją wartę przy ogniu, łapiąc te parę rzadkich chwil wytchnienia w, zdawałoby się, niekończącej potyczce ostatnich tygodni, gdzie poszczególne dni zlewały się w jedno, ciągłe pasmo nerwowego działania i stresu wypalającego komórki mózgowe sztuka po sztuce. Mogło się odnieść wrażenie, że tkwią w ruinach od zawsze, a ich przeszłość stanowiła jedynie sen, blaknący w perspektywie długich, frontowych godzin.

W noce takie jak ta szło się pogubić, stracić wiarę w wyrwanie z matni zasiek oraz okopów. Kane wydawało się, że już zawsze będzie ich witać ciemne, pochmurne niebo i wszechobecny zapach smaru, a potem krwi i palonego prochu, gdy dostawali te nikłe momenty, aby móc zamknąć oczy. Sen jednak też nie przynosił ukojenia, jedynie rozpoczynał nowe natarcie wśród gruzów i popiołu, gdy zrujnowanymi uliczkami zamiast z ocalałymi kompanami, kroczyło się ramię w ramię wśród umarłych. W podobnej perspektywie lepiej już było po prostu się przejść… po prostu spróbować przetrwać do świtu, gdy nadejdą nowe rozkazy.

Może z tego powodu światło ognia zwabiło sierżant z mroków alejek między reperowanymi mechami na w miarę otwarty teren hali, a może chodziło o coś tak absurdalnie irracjonalnego jak… śpiew? Co by to nie było, zadziałało jak magnes na udręczoną duszę. Nogi w ubłoconych butach szurały ciężko po podłodze, aż cała, wysoka sylwetka rudzielca znalazła się w ciepłym blasku. Wtedy też dziewczyna kucnęła, obejmując ramionami kolana i słuchała, nie chcąc burzyć magii chwili. W ich teraźniejszym świecie mało kto śpiewał.
Chyba że była to pieśń pogrzebowa nad grobem kogoś znajomego.

Woda się zagrzała, więc Jackson zdjął czajnik z blachy, nalał wrzątku do metalowego kubka i podał go Sarze. W środku na powierzchni parującej wody pływała torebka z herbatą od której rozchodził się powoli ciemny kolor. Pachniało owocami.

- Cała moja audioteka została na komputerze w domu. Na telefonie miałem zaledwie jej ułamek. Czasem próbuję je śpiewać by zapamiętać chociaż trochę z tego co miałem. - powiedział spokojnie - Dopóki jeszcze pamiętam. A już zaczynam zapominać jak wyglądał mój pokój. Jakie książki stały na półkach. Najwyraźniej pamiętam… prastary plakat z warhammerem. Tym samym którego pilotuję. A minęło tak niewiele czasu...

- Wierzysz w przeznaczenie? Może właśnie to była twoja przyszłość, na którą patrzyłeś od małego nawet nie zdając sobie z tego sprawy. - Kane mruknęła cicho, patrząc jak powoli płyn w kubku zmieniał barwę. Podniosła naczynie do twarzy i zaciągnęła się, zamykając na moment oczy. Metal przyjemnie grzał zziębnięte dłonie, wlewając w ciało tak potrzebne pokrzepienie.
- Znajdziesz mi gitarę i chwyty do swoich piosenek, a mogę ci robić za podkład… chyba jeszcze pamiętam jak się gra. Dawno nie grałam, w sumie odkąd... - zakręciła lekko kubkiem oraz głową, a potem upiła łyk i westchnęła.
- Dobra herbata… dzięki - posłała okularnikowi blady uśmiech, chociaż w kącikach jej oczu szkliły się mokre krople - Dużo tego miałeś? Czego najchętniej słuchasz? Może coś znam .*

- Proszę bardzo. Wątpię by istniało przeznaczenie. Co najwyżej naturalne predyspozycje do czegoś. - Julian wstał ze swojego miejsca i podwinął rękaw - Niestety… żadnych nut i chwytów… a i gitarry bym nigdzie nie znalazł. Mam tylko to co mi zostało w głowie z tych kilkudziesięciu gigabajtów… wszystkiego. - lekko stąpając skierował się ku wolnemu kawałkowi podłogi.

Zaczął pstrykać palcami, rozłożył ręce szeroko i postąpił parę kroków do przodu nucąc pojedyncze nuty, wykonując potem stąpnięcie i powrót.

- Nie mam gustu muzycznego. Albo inaczej… czasem instrument, czasem śpiew, czasem muzyka żenująca, czasem podniosła, czasem mocna i ostra, czasem spokojna i łagodna.
Nucił dalej wykonując ten przedziwny taniec.

- Wiesz… całe życie unikałem kłopotów. A ktoś kiedyś powiedział że nawet z kłopotów powinniśmy się cieszyć. Bo życie to kłopoty… tylko śmierć nie jest kłopotem.

Na widok pląsów Sarah wybałuszyła oczy nie do końca pewna co właśnie widzi. Patrzyła zakłopotana, zmieniając po chwili minę na zaintrygowaną aż wreszcie parsknęła w herbatę.
- Nieważne, jak bardzo życie daje człowiekowi w kość, zawsze jest lepsze niż to drugie, co? - spytała, biorąc pierwszy niewielki łyk. Przy ognisku rozeszło się usatysfakcjonowane “mmmm!”
-Ojc… pułkownik zawsze się wkurzał kiedy widział mnie z gitarą - wypaliła nagle, zawieszając wzrok na ogniu -Twierdził, że niepotrzebnie zajmuję uwagę rzeczami kompletnie bez znaczenia i niegodnymi jakiegokolwiek zainteresowania. Że rzępolą i szarpią druty tylko życiowe ofermy które nie umieją wykrzesać z siebie żadnego… - zacięła się, więc przepiła to herbatą i podjęła - Dlatego za pierwsze zarobione na pomocy sąsiadom pieniądze kupiłam gitarę i trzymałam ją w szklarni, gdzie i tak nie chodził. Ćwiczyłam na wygłuszonych strunach, a potem w akademiku mogłam już ją normalnie powiesić na ścianie… chyba że wpadał na inspekcję to lądowała u kumpla z pokoju obok - uśmiechnęła się blado - Znajdź mi gitarę, a zagram ci coś, czego może jeszcze nie znasz. Za drugą herbatę nawet ci zaśpiewam.

- Mam jej jeszcze trochę i chętnie posłucham. Tam w torbie w blaszanym pudełku. Pij z tego samego kubka. Zrobiłem palenisko i parzę herbę by nie wyglądać na kompletnego świra. - mruczał dalej pląsając ostrożnie potem znów się odezwał - Moi rodzice i mój brat potrafili grać na gitarze. Ponoć nic tak nie umilało wieczorów jak dźwięk gitary. Nie zdołali mnie nauczyć. W ogóle do instrumentów nie miałem drygu. Za to dużo rysowałem. Całe zeszyty i podręczniki pobazgrane ołówkiem… ech. Często czynności pozornie bezużyteczne są potrzebne i przydatne. Rozwijają to co niewidoczne. Wiedziałaś że obszar równowagi dzieli przestrzeń w mózgu z obszarem odpowiadającym za zdolności lingwistyczne? Najwięksi myśliciele i naukowcy dawnych czasów łączyli ze sobą często różne i nie mające ze sobą nic wspólnego dziedziny?

Dziewczyna zamyśliła się i minęło z pół minuty zanim się odezwała.
- W takim razie u mnie równowaga motoryczna przejęła dominującą rolę nad lingwistyką. Nie umiem się wyrażać choćby we własnym języku… nie idzie mi. - przyznała cicho - Żaden ze mnie mówca, mam problem żeby wyartykułować swoje myśli… ubrać je w słowa. Często chciałabym coś powiedzieć, ale mnie zatyka. Otwieram usta i nie daję rady wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Chyba że to kwestie służbowe. W innym wypadku… bywa ciężko. Najgorzej w sytuacjach tych… no… prywatnych. Poza służbą. Ciągle mam wrażenie, że powiem coś nie tak, źle się wyrażę bo co innego myślę, a co innego zrozumie… ta druga strona. Lepiej jest nie odzywać się wcale i wydać się głupim, niż odezwać się i rozwiać wszelkie wątpliwości. Z drugiej strony ludzie oczekują pewnych słów, deklaracji. Zapewnień…

- Za to odpowiada co innego. Bo powiesz spokojnie że wyindywidualizowałaś się z rozentuzjazmowanego tłumu bo król karol królowej karolinie kupił korale koloru koralowego, prawda? - Julian podskoczył i skłonił się głęboko jak trefniś na królewskim dworze - Miałem to samo jeżeli chodzi o kontakty z ludźmi. Chowałem się w domu. Rosłem na maminsynka. Marzyłem tylko by być jak bohaterowie książek… śmiały i rozważny. Silny i inteligentny. Otwierałem się najpierw dla pojedynczych ludzi. Potem dla przyjaciół. Przed tłumem przywdziewam maskę profesjonalizmu i powagi. Jakoś to idzie. Trzeba rozmawiać i nauczyć się nie przejmować błędami. Zbudować pewność siebie. Gdy mnie uczysz samoobrony mówisz to tak że mógłbym słuchać godzinami. Mów o rzeczach w których czujesz się mocna. To pomaga. Hmmm… może opowiesz mi o swoim mechu?

-Standardowe COM-2D Commando zawiera dwie różne wyrzutnie SRM, 4-rurową Coventry i Shannon Six Shooter, każda z jedną toną amunicji… - sierżant zaczęła, a potem nagle westchneła, podnosząc spojrzenie na inżyniera i pokręciła spokojnie głową, zmieniając pozycję z kucek na siad po turecku.
- Przy tobie aż tak się nie denerwuję - przyznała, a na jej twarzy odbił się smutek - Gorzej z resztą. Byłeś kiedyś w sytuacji, gdy nie powiedziałeś czegoś a p… potem było za późno? - zadała ciche pytanie, dorzucając prawie szeptem - Czegoś ważnego. Bardzo. Mnie to się zdarza cały czas… i chyba znowu spierdoliłam.

Spokojnym krokiem Jackson podszedł do Sary i usiadł obok niej. Ostrożnie wyjął jej z dłoni kubek i sam upił łyk.
- Miałem szczęście nigdy tego nie doświadczyć. Choć w mojej rodzinie… zdarzyły się takie sytuacje. I widziałem jak krewni cierpią z tego powodu. - powiedział równie cicho.

- Farciarz. Zazdroszczę - padła głucha odpowiedź. Sierżant oparła łokcie o kolana i pochyliła się, garbiąc plecy. Wydawała się o dobre 30 cm niższa niż zazwyczaj.
-Myślałam że coś mi poradzisz, ale… to dobrze. Dobrze, że nie masz doświadczenia z tym na własnej skórze. Pewnie… powinnam po prostu skleić pizdę - prychnęła ponuro, z irytacją - Nie wiem co bym chciała powiedzieć… znaczy wiem, ale to głupie. Zresztą… - przycięła się na chwilę nim podjęła - Chciałabym umieć mieć wszystko w dupie.

Zapadła cisza bowiem Julian nic nie odpowiedział Kane. Zamiast tego przysunął się bliżej i niedelikatnie objął ją chudym ramieniem dość mocnym uściskiem.
- Chodź bliżej do ognia. - pociągnął ją w kierunku paleniska i podał kubek z gorącą herbatą - Są rzeczy które brzmią głupio gdy się je mówi, ale to co kryje się za słowami jest ważniejsze. - mruknął wpatrując się w ogień.

Wpierw Sarah stężała, a potem skurczyła w sobie mocno zaciskając dłonie na kubku.
- Pułkownik Kane zginął w ataku na Venegas. Bratanek prawdopodobnie też, nie ma o nich żadnych wieści. Tak samo jak o Willliamie. Marthę i Annie zamordowali na paradzie w Newport. Wątpię aby mój brat wciąż żył, tak samo jak Mark… nigdy nie powiedziałam im… - zwiesiła głowę, a kubek zrobił się mocno rozmazany.
-Nie… pusto mi. Źle. A teraz jeszcze… a nieważne - utopiła słowa w herbacie, biorąc solidny łyk jakby mógł on przegnać drążący kości chłód.*

Julian chwilę milczał.
- Mama umarła na naszych rękach. Zdołaliśmy się z nią pożegnać. Odeszła gdy uwolnili nas komandosi. - rzekł ponuro - Gdy pierwszy raz zadzwoniłem do taty powiedział mi że dołączą do niego jego rodzice, którzy też mieszkali w Newport. Zginęli podczas ewakuacji Venegas. Rodzice mamy mieszkają w Middlebury, nie mam żadnych wieści co z nimi. Jedynie wiem że brat mieszkający w Burlington jest cały wraz z rodziną. Kuzynostwo i wujostwo… nie mam o nich żadnych informacji. Nie myślę o tym, bo mam co robić. A gdy nie mam to sobie znajduję zajęcie. A jak nie znajduję to śpiewam i się wygłupiam. Ech… jedyne co mogę już teraz zrobić to żyć tak by mogli być ze mnie dumni.

- Przynajmniej… został ci ktokolwiek - Kane mruknęła, oddając naczynko. Patrzyła w ogień zaszklonymi oczami - Ojca zadowoliłabym dopiero gdybym zginęła chwalebnie i przestała kalać nazwisko… ale nieważne. Już i tak… go nie ma. A ja nie wiem co dalej. - wzięła w dłoń kawał patyka żeby machinalnie dźgać żar ogniska byle tylko zająć czymś dłonie i uwagę - Teoretycznie kiedyś wojna się skończy. Kiedyś znów staniemy na nogi, wrócimy do życia. Po co odbudowywać dom, skoro nie ma nikogo kto by w nim mieszkał? Chyba że z kimś, kto się nade mną zlituje… bo chyba lepsze to niż nic. Tylko litość… mnie wkurwia… i sama nie wiem co już myśleć. Miałeś kiedyś dziewczynę, Julian? -zapytała nagle.

Wpatrując się w ogień Julian słuchał z uwagą Sary. Płomienie odbijały się w jego okularach tańcząc radośnie pod blachą. Jackson musiał zdjąć czajniczek by nie gwizdał non stop. Lecz gdy padło pytanie o dziewczynę dłoń zacisnęła się mocniej na rączce, oczy się nieznacznie rozszerzyły, szczęki zacisnęły, a palce wbiły się mocniej w ramię Kane. Oddech stał się wyraźnie słyszalny na tle oddalonego spawarkowego szumu.

Próbował parę razy coś powiedzieć ale za każdym razem się powstrzymywał.

- Nie jesteś osobą nad którą by ktokolwiek musiał się litować. - mruknął, wstał i zaczął krążyć wte i we wte starając się wyraźnie uspokoić - Bardziej wzbudzasz u innych zazdrość i poczucie niskiej wartości… nie dorastają ci do pięt… nie wiedzą ile dałaś z siebie by dojść tam gdzie jesteś… ile cię to kosztowało wysiłku… umniejszają cię by… kurwa. Kurwa!

Chwycił z podłogi kawał żelbetonu i wrzeszcząc cisnął nim w przestrzeń. Ze wściekłym grymasem chwycił kolejny okruch i rzucił go przez halę.

Ciężko było ukryć wzdrygnięcie, do tej pory policjantka nie widziała go tak wzburzonego. Smutnego i rozczarowanego polityką Minutemen - to prędziej. Wzięła dyskretny wdech.
-Przepraszam, nie chciałam… cię urazić ani w żaden sposób zdenerwować. - mówiła spokojnym, wyważonym tonem. Musiała do tego przełknąć gorzką pigułkę, bo znowu spierdoliła, chociaż nie wiedziała co i dlaczego - Ale… dziękuję. To… bardzo miłe, że tak uważasz. Postaram się nie… więcej nie sprawiać ci zawodu.- na moment ją przycięło. Opuściła wzrok na własne ręce - Usiądź proszę, nie będę już nic mówić.*

Cały dygocząc z wściekłości okularnik cisnął kolejnym kawałkiem o ziemię. Odgłos był satysfakcjonujący ale beton się nie skruszył. Za to dłonie Juliana były całe poocierane. Zacisnął je ze złości i ruszył na Kane z dzikim spojrzeniem.
- Zawód? Zawód?! Jaki kurwa zawód?! - wycedził - Całe moje życie towarzyskie i kurwa uczuciowe to jeden wielki jebany zawód!
Siadł na ziemi i przywalił pięścią w podłogę.
- Jeden wielki pieprzony dowcip. I na czyich teraz barkach spoczywa ich kurewski los? Kto morduje tysiące by te chuje miały gdzie mieszkać? Na plecach tego dziwoląga Jacksona. Pojeba Jacksona. Chudzielca Jacksona. Stulejarza Jacksona. - Julian zakrył oczy dłonią i pociągnął nosem.
Zapadła krótka cisza.
- Niczym mnie nie uraziłaś. To ja przepraszam że musiałaś to oglądać… ja… sama wiesz że pewne rzeczy bolą bardzo długo. A moimi uczuciami i poświęceniem… często wzgardzano.

Milcząc Sarah przesunęła się, siadając tuż obok i wzięła inżyniera za rękę.
-Pokaż - poprosiła cicho, z kieszeni na piersi wyjmując chustkę. Zaczęła się przyglądać uważnie kończynie, usuwając delikatnie krew i zabrudzenia.
- Każdy, komu ufamy, na kogo, jak nam się wydaje, możemy liczyć, kiedyś nas rozczaruje. Pozostawieni sami sobie ludzie kłamią, mają tajemnice, zmieniają się i znikają, niektórzy za inną maską lub osobowością, inni nagle odkrywają… albo raczej my odkrywamy… że od początku chodziło im tylko o ich własną wygodę. - westchnęła cicho - Ewentualnie… a nie będę ci smędzić. Nie przepraszaj, nie masz za co. Gniew jest zrozumiały. Pojeb i Wysryw… powinniśmy założyć skeczowy duet - spróbowała się uśmiechnąć.

Wyciągając dłonie Julian milczał gapiąc się w ogień. Choć oczyszczanie zadrapań bolało, nawet nie drgnął.
- Myślę, że oboje moglibyśmy smęcić godzinami. Nigdy nie pomyślałaś że te wyzwiska to dlatego że wkurwiło kogoś że tacy jak my wolą pozostać sobą niż podporządkowywać się cudzemu widzimisię? - mruknął.

-Ojciec chciał dla mnie jak najlepiej… chyba - sierżant wzruszyła ramionami trochę bezradnie. Skrzywiła się.
-Mógł jednak wybrać inne metody, nie zaprzeczę. Z drugiej strony wtedy nie byłabym sobą… znaczy tym, kim jestem teraz. Nie… nie wiem czy to ta wersja którą byłam i miałam być, czy taka jaką chciał… zrobić pan pułkownik w co wątpię, bo go zawodziłam co krok. Niemniej jestem… żyję, egzystuję i chyba… nie ma sensu roztrząsać co by było gdyby. - mówiła, uparcie patrząc na ich dłonie - Zawsze zazdrościłam tym potrafiącym się zbuntować. Powiedzieć “ej, to nie jest coś czym chcę się zajmować. Myślę inaczej, nie zgadzam się z tobą”... tak, ojciec był wkurwiony Akademią. Nie powiem jak z resztą bo… powiedzmy że do początku wojny za bardzo… nie ten… ekhm. - zrobiła krótką przerwę - Mało kto wytrzymywał towarzystwo pułkownika Kane, choćby był jedynie cieniem na horyzoncie. Patrząc na naszą aktualną sytuację i twoje słowa… - rzuciła mu szybkie spojrzenie - Ci którzy wyłamują się z powszechnie ustanowionego schematu norm albo obyczajów są uznawani za dziwaków, czarne owce… element wywrotowy. Ten wadliwy trybik niechcący się kręcić razem z resztą trybików w maszynie zwanej Systemem. Tylko jak przychodzi co do czego zwykła “normalna” ludzka masa zbija się w kupę czekając aż ktoś ich dalej poprowadzi za rączki. Pozbawieni… ach, wybacz. Dusza rebelianta się odzywa - skończyła zakłopotana.

- Nerd, dziad z depresją, psychopatka, syn-prezesa, czarna owca i twardogłowa samurajka. Bym powiedział że najlepszymi wojownikami jakich mógł wystawić System są we wspaniałej większości rebelsi. - rzekł Julian przenosząc wzrok na Kane - Mnie rodzice porównywali non stop do brata, ale szybko zrozumieli że tak nie powinno się dziać. Swoje baty dostałem od rówieśników. Nie potrafiłem oddać, nie potrafiłem się postawić. Jedyne co mogłem zrobić to być takim jakim chciałem pomimo plucia i wyśmiewania.
Westchnął i znów spojrzał w ogień.
- Bardzo późno miałem pierwszą dziewczynę. Byliśmy rok. Powiedziała mi po tym czasie że jestem dla niej zbyt dobry, rozpłakała się i w ogóle. Dwa tygodnie później zobaczyłem jak nocą na przystanku wciska sobie dłoń jakiegoś skurwysyna do swoich majtek. Choć w głowie nazwałem ją cholerną suką to parę miesięcy jakbym nie kontaktował. Potem też nie było lepiej. “Dziecinny jesteś z tym swoim hobby”, powiedziała kobieta która rok później została samotną matką bo nowy, bardziej dorosły chłop uznał że nie jest chętny na zakładanie rodziny. Dalej... za spokojny, zbyt przejmujący się, zbyt cherlawy, zbyt poważny. A gdy pojawił się DMem już nagle to wszystko przestało być dla nich problemami, ciekawe prawda? I to niby ja w każdej historyjce byłem ten pojebany. - Jackson mówił z wyraźną goryczą - Za to że starałem się być dla kogoś najlepszą wersją siebie i tak jak należy poświęcałem się dla drugiej połowy.
Zamilkł na dłuższą chwilę aż wzdrygnął się.
- Gdy mi się to wszystko przypomina… krew mnie zalewa. Miałem tylko paru przyjaciół… gdy już komuś zaufam a on mi wbije nóż w plecy… nie znoszę tego dobrze. I nie potrafię zapomnieć.

- My tą ekipą otwieramy oczy niedowiarkom - dziewczyna mruknęła, gdy zapadla cisza. Trawiła słowa towarzysza, kiwając do nich głową. Plusami bycia odludkiem było zdecydowanie mało międzyludzkich dramatów… które rodzinka wyrabiała ponad normę. Pokrętnie pocieszała myśl, że nie inni pod kątem również nie mieli jak w serialowej, perfekcyjnej rodzinie z szerokimi, amerygańskimi uśmiechami.
-Dlaczego mam wrażenie, że ludzie są… pojebani? Zwłaszcza kobiety - rzuciła w kierunku ognia i pomasowała palcami nasadę nosa - Co za pojebane, tępe dzidy. Wstyd mi za nie, tak nie powinno być. Jake też op… - drgnęła i popatrzyła spłoszona na Juliana, ale szybko wypuściła wstrzymywanie w płucach powietrze, po prostu mówiąc dalej - Jake też się naciął… Jezu, on jest taki niziutki - zaśmiała się cicho, gubiąc część melancholii.
- Zapomnienie, a wybaczenie to zupełnie co innego - poruszyła kolejną kwestię - Wybacz, ale nie zapominaj. Lepiej wybaczyć, odpuścić… sobie. Przechowywana w sobie złość zatruwa nas samych i więzi. Wybaczając odpuszczasz własnemu sumieniu, uwalniasz się. - zrobiła dłuższą przerwę aż wreszcie opadły jej ramiona.
-Nie mogę się z nim skontaktować, z Jake’iem. Ilekroć próbuję… słyszę że jego status jest tajny. Co jeśli wpakowali go w jakąś kabałę i nie żyje, albo siedzi w niewoli, a nam nie chcą powiedzieć żeby nie… siać defetyzmu i utrzymać na linii frontu w miarę jednym psychicznym kawałku? Martwię się o niego.*

Julian uśmiechnął się w końcu, położył dłoń na ramieniu Sary. Przez chwilę patrzył na nią życzliwie.
- Dziękuję. Bardzo dziękuję... Surowość Ishidy to solidny gwarant tego że gdyby coś się stało Jake’owi to dowiedzielibyśmy się o tym. Wróci. Zobaczysz. - uścisnął jej ramię - Heh… cieszę się że jesteście razem. Zawsze dobrze widzieć szczęście przyjaciół. Będziecie siebie potrzebować by dotrwać do końca w jednym kawałku.

Nastała niezręczna cisza, policjantka uśmiechała się ale dość sztucznie, jakby odruchowo.
-O ile nie jest mu wygodnie i to nie chwilowe - sztywno wzruszyła ramionami, biorąc kubek herbaty i zamilkła.*

Na milczenie i słowa Kane Julian spojrzał na nią ze zdziwieniem, konsternacją, ale i troską. Nie wiedział jednak co powiedzieć do Sary. Pocieszyć? Przekonywać że wszystko w porządku? Sam się nasłuchał nieraz takich rzeczy. Takich pieprzonych frazesów.
- Co widzisz na jego twarzy kiedy patrzy w twoje oczy? Co widzisz w jego oczach? - zapytał w końcu.

Ruda zmarszczyła brwi, patrząc na niego z podejrzliwością we własnych oczach.
- Źrenice? - spytała wreszcie, przybierając niezbyt mądrą minę - białka, rogówka, tęczówki… coś jeszcze pamiętam w biologii. Do czego zmierzasz?

Okularnik zagryzł wargę, a policzki podjechały mu do góry w niemym “o w mordę”.
- No czy z troską na ciebie patrzy? Z miłością? Czy czujesz się przy nim bezpieczna? Czy jak uśmiechasz się do niego to odpowiada uśmiechem? Czy patrzy ci w oczy czy gdzieś błądzi wzrokiem naokoło albo co gorsza zjeżdża mu non stop na dół? Czy wzbudza w tobie zaufanie? - zaczął wymieniać - Czy patrzy się na ciebie jak na kogoś z kim chce spędzić resztę życia, czy też jak na zdobycz, trofeum lub zabawkę którą rzuci w cholerę jak mu się znudzi?

-A jak się patrzy na trofeum? - odpowiedziała pytaniem, drapiąc się po karku. Myślała, a prosty gest w tym pomagał.
- Tak jakby zamiast na ciebie patrzył z satysfakcją na puchar. Albo i nie patrzy tylko kurczowo cię by obejmował i rozglądał się czy inni faceci patrzą za wami z zazdrością - wyjaśnił pilot.
- Martwi się - przyznała wreszcie - Za bardzo, przecież nie ma o co. Powinien sobą się przejmować. N… nie mną, poradzę sobie. Muszę - opadły jej barki.
- Powiedział, że teraz tylko on mi został i ma rację… poradzę sobie, nie trzeba się nade mną litować. Mówił też inne rzeczy - zamilkła aby napić się herbaty - Nie ufam sobie, jak mam ufać komuś innemu? Ale… nie chcę żeby znikał. Żeby coś mu się stało. Dobrze gdy jest… obok. Sernik mi przyniósł, nie uciekł jak… miałam gorsze momenty. Da się… czuć afekt po tak krótkim czasie? - sapnęła głucho - Powiedział że mnie kocha, a ja zrobiłam to co zwykle. Uniknęłam... konfrontacji z tym, czego w głowie nie umiem ogarnąć. Co byś zrobił na moim miejscu?

- Jak przynosi ciasto i nie zwiewa gdy jesteś nie do zniesienia to kocha. - rzekł po chwili zastanowienia Julian - Jak jest ci źle i nikogo nie chcesz widzieć ale on i tak przychodzi a ty jednak cieszysz się że po prostu jest z tobą to znak że ty też darzysz go uczuciem. Na twoim miejscu zadałbym sobie pytanie: kocham go bo go potrzebuję czy potrzebuję go bo go kocham? I nie martw się - trudne czasy pomagają ludziom się zbliżyć do siebie. To nie jest wcale za szybko.

Kane milczała przez dłuższą chwilę patrząc w płomienie trawiąc słowa okularnika.

- Dlaczego ciasto? - zapytała
- Co ciasto?
- Dlaczego jak przynosi ciasto to znaczy że kocha.

Julian uśmiechnął się znów.
- Dlatego że myślę iż wino ma za dużo podtekstów, znaczeń i niewypowiedzianych obietnic. Ciasto to prosta, jednoznaczna deklaracja że chce się by druga osoba miło i przyjemnie spędziła czas.

Kane zaśmiała się cicho i pokiwała głową. Oboje siedzieli w milczeniu wpatrując się w ogień, ciesząc się chwilami relatywnego spokoju.

***

Przez całe Hartford drobne szaleństwa Juliana były jego kotwicą poczytalności w koszmarze wojny. Malowane na burcie sylwetki mechów jako kill-count, chwile samotnego oddawania się tańcom i muzyce, w końcu mechowe graffiti - z którego chyba najbardziej wyróżniało się dodanie do łba drapieżnego kota rycerskiego hełmu. Jackson dawał wentylował szaleństwa walk, które próbowały odciskać na nim piętno. Z wielką satysfakcją odkrył że czas intensywnych walk szlifował jego umiejętności a pilotaż stawał się coraz bardziej płynni i instynktowny.

Jedyne chwile kiedy z odmętów przeszłości przywoływał maskę powagi były momenty łączności z bazą. Uprosił pana Ishidę by ten zatrzymał Jonathana Jacksona w bazie. Z sobie tylko znanych powodów stary azjata umieścił go na dyżurce, ale zgodnie z tym o co prosił też Julian dał dostęp do warsztatów i uprawnienia konserwatorskie. Wymiany wiadomości między synem a ojcem były dość lakoniczne lecz Julian wiedział że dobrze postąpił - ojciec nigdy nie był skory do wylewności a praca zawsze była kotwicą stabilności, a teraz zajęcie pozwalało mu przetrawić rodzinną tragedię.
A tragedia była. Tak jak powiedział Kane, jedynie pewny los był jego brata i jego bliskich. Reszta krewnych Jacksonów albo zginęła albo nie było z nią kontaktu. Obaj znosili to w milczeniu, przepracowując swoje troski i gniew, woląc nie dzielić się nim z innymi.
By mieć pewność że z ojcem wszystko na pewno w porządku Julian napisał do Ishidy, który dość krótko stwierdził że jest zadowolony ze starszego Jacksona, który odznacza się wyjątkową powagą i sumiennością w wykonywanych obowiązkach, choć czasem zabiera ze sobą na dyżur swoje zwierzę domowe. Informacja ta niezwykle ucieszyła pilota - od Newport Winston nie odstępował ojca na krok i był nie do zniesienia gdy zostawał sam. Pomimo że Jonathan starał się do tego nie przyznawać to widać było że bardzo się zbliżył do zwierzęcia i w pewien sposób pomagali sobie na wzajem przejść traumę.

 
Stalowy jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 16:03.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172