01-04-2021, 22:03 | #61 |
Reputacja: 1 | Szare korzenie bujnych kwiatów - tak się czasem mówiło o robotnikach z kompani naprawczej, którzy byli specami od łatania i wymieniania pancerza na cito. Właściwie, to nigdy nie pracowali inaczej. Albo nic nie robili, bo był czas pokoju i nic nie niszczyło maszyn, albo mieli nieustanne kongo, bo wszystko musiało być zreperowane na wczoraj. Iroshizuku z zadowoleniem stwierdziła, że wykonali kawał dobrej roboty wzmacniając płyty Leoparda i łatając Lightninga. Siadając za sterami potężnej maszyny i przeprowadzając wyuczoną sekwencję startową Drakonisjanka była pewna pełnej skuteczności obu maszyn. Transponder IFF oraz radar zameldowały o wielu celach na jeziorze. Pilot wyładowała mechy i skierowała się nad toń wodną, aby z powietrza zaatakować statek dowodzenia i co cięższe łajby. Ostatnio edytowane przez Azrael1022 : 16-04-2021 o 20:39. |
05-04-2021, 11:14 | #62 |
Reputacja: 1 | ”Inwazja na Williston”, bądź „Bitwa o Lake Grand” jak później nazywano wydarzenia tego dnia, skończyła się sromotną klęską sił inwazyjnych. Jeziorna flotylla Bandytów zdołała poważnie zdemolować zabudowania portowe i na dłuższy czas wyłączyć to miejsce z ekonomicznego obiegu, niemniej jednak straty wyniosły blisko sto procent. Nikt nie kapitulował, pomimo całkowitej beznadziejności położenia desantujących na plażach i klifach nabrzeża oraz otwartych przestrzeniach i pirsach portu. Raptem dwie godziny po odparciu inwazji, Minutemani uderzyli na praktycznie bezbronną bazę na przeciwległym brzegu jeziora, kończąc jej istnienie wraz z pokaźną ilością łodzi, ciężarówek i materiałów wojennych. To był bolesny cios, który do końca wojny miał zabezpieczyć Grand Lake przed podobnymi wybrykami, a w pierwszej jej fazie uniemożliwić zajęcie Williston i masowe oskrzydlenie Hartford. Pobieżne zbadanie „super-mecha” potwierdziło, iż posiadał on dużo komponentów uznawanych za LosTech i wymykał się kategoryzacjom. Wydawał się też jakimś eksperymentem, i to nieudanym – był tak ciężki, że obydwie pary siłowników nóg nie były w stanie poruszać machiną bez ryzyka awarii. Dziwactwo. Niemniej jednak potężne dziwactwo. Dużo pancerza, ciężka i solidna struktura pod spodem, przednie uzbrojenie. Innych zdobyczy było niewiele, ale ktoś wpadł na pomysł, by wymontować z wież czołgowych ciężkie gwintowane armaty i amunicję – być może kiedyś się przydadzą jako zastępstwo dla zniszczonej broni. Całość była ciężka i zajmowała zbyt wiele miejsca, aby ją upchnąć do ładowni Leoparda, więc DropShip musiał wykonać jedną rundę z powrotem do bazy by odstawić szrot. Pirackiego MechWarriora przekazano natomiast wywiadowcom na spytki. Zaraz potem, nie czekając na naprawy, Leopard wrócił i podjął lancę, ruszając do Milton – w międzyczasie Asagao oddała stery Barnesowi, a sama przesiadła się do Lightninga. Następne kilka dni zatarło smak zwycięstwa pod Williston. Dobiegły wieści z Essex. Piromani ze wsparciem lotnictwa przypuścili druzgoczący atak na narodowe rezerwy żywności. Dwadzieścia z dwudziestu pięciu procent zniszczone. Pozostała piątka została schowana do miasta dzięki otrzymanemu przedtem cynkowi, ale to było mało. Bardzo mało. Oponenci nawet nie kontynuowali ataku na miasto. Nie trzeba było, morale w Essex siadło. A kilka dni później przegrupowali się pod Milton, gdzie też chcieli dokonać tej zbrodni. Minutemani na nich czekali. Leopard nawiązał kontakt bojowy z pirackim DropShuttle/DropShip typu Clippership IV. Starożytne, ledwo trzymające się gówno, o małej ilości prymitywnego pancerza i relatywnie słabym uzbrojeniu. Popruł dużo leopardowego pancerza, ale ostatecznie został strącony i, będąc już na glebie, zdetonował się jak wielka bomba paliwowo-powietrzna. Późniejsze oględziny wykazały, że transportował masę amunicji, bomb zapalających i paliwa, a także lancę czterech przerabianych i wzmacnianych Kruger PoliceMechs. W międzyczasie Lightning Itan-shy strącił dużo mniejszy i lżejszy cel, DropShuttle projektu K-1, też wypchany paliwem, a BattleMechy rozniosły w drzazgi wehikuły i workmechy podpalaczy, łapiąc ich na gorącym uczynku na polach nieopodal Milton. Sukces, zdawałoby się. Niestety nie. Część obsady rezerw narodowych pod miastem została zinfiltrowana przez zamachowców-samobójców. Wyposażeni w broń palną, laserową, miotacze płomieni i granatniki z pociskami zapalającymi, a także dużo podkładanych ładunków wybuchowych, zniszczyli blisko dwadzieścia z 30% rezerw nim ich odstrzelono. Późniejsze śledztwo wykazało, że atak piromanów i ich lotnictwa był raptem wsparciem/dywersją – dywersją, która nie mogła zostać wykorzystana pod Essex (bo Armia Czerwonej Wstęgi nie miała tam swoich infiltratorów), ale zarazem nie została wykryta w porę z powodu dekapitacji służb kontrwywiadowczych, zamieszania i braku danych o siatce szpicli. To zwycięstwo smakowało popiołem. Dosłownie. Pożary jeszcze długo szalały nim straż zdołała je ugasić. Utracono prawie połowę (a licząc także Bennington, Newport, Windsor i Vergennes – to już 50%) narodowych rezerw żywności oraz nieprzebraną ilość niezebranych plonów i niezabezpieczonej trzody. To była absurdalnych rozmiarów, acz odwleczona w czasie katastrofa logistyczno-ekonomiczna... i obietnica głodu. Jedynym szczęściem w nieszczęściu był fakt, że udało się poważnie ugryźć pirackie lotnictwo (dwa promy zrzutowe, z czego jeden wielki) i wyeliminować tylu piromanów, że w przyszłości tego typu ataki ustały – można było szybko zebrać to, co jeszcze zostało na polach nim nastaną monsuny i wszystko trafi szlag. Minutemani powrócili do bazy na niecałe dwie doby – akurat tyle by szybko połatać pancerze i odpocząć. Doszło też do pewnego przetasowania kadrowego: Ishida nakazał McKinleyowi opuścić załogę Leoparda (na stanowisku strzelca miał go zastąpić inny żołnierz) i zająć się „innymi projektami”, natomiast Asagao miała na czas nadchodzącej batalii operować jako pilotka Lightninga, oddając dowodzenie Leopardem Barnesowi. Całość Minutemanów, pomijając SITREP w sali odpraw otrzymała czas wolny. Mieli wypocząć przed wielkim bojem. Tuż przed wylotem odwiedzili także swoje rodziny i przyjaciół, którzy wreszcie dotarli do Montpelier. Część z tych gości została potem skierowana do bazy, innych (przede wszystkim cywilów) odesłano samolotem do odległego i (jak do tej pory) spokojnego Burlington, gdzie mieli być bezpieczni. Podbudowało to morale Minutemanów. W samą porę. Pomimo klęski pod Williston, Armia Czerwonej Wstęgi z pełną frontową mocą nacierała od zachodu i południa na Hartford. Batalia, którą to zapoczątkowało, trwała ponad pięć tygodni i przyrównywano ją do dawnej obrony fortu Alamo... bądź miasta Stalingrad. [media]http://www.youtube.com/watch?v=p6hL5pJ8j_o[/media] W pełnym, bezlitosnym słońcu długich dni sawanny, pograniczne miasto stawiło zacięty opór. Bardzo zacięty. Pomimo wielkiej przewagi liczebnej wroga, tak w liczbie walczących jak i w ilości pojazdów, siły NVDF broniły Hartford niczym twierdzy. Musiały. Gdyby Hartford padło, w ręce nieprzyjaciela dostałyby się duże zapasy materiałów wojennych, a wrota do interioru oraz Williston stałyby otworem z południa i zachodu. Rozumiała to również populacja Vermontczyków z Pogranicza, ludzi o wiele twardszych i surowszych aniżeli mieszczuchy z północnych Ziaren. Kto mógł i dla kogo starczyło broni – czy to z zapasów wojskowych, czy policyjnych, czy nawet prywatnych – ten dołączał do 5 batalionu ochotniczego Dystrykt Hartford (teraz to była w zasadzie cała dywizja). Zaciągano też uchodźców z Bennington, tych do batalionu 9 z ich własnego miasta. Kto nie mógł bądź dla kogo zabrakło broni, ten miał robić w straży pożarnej, wolontariacie medycznym, łączności, logistyce bądź fortyfikowaniu miasta. Praktycznie tylko starców i dzieci chowano do podziemnych bunkrów pod okiem stróżów. W obronie miasta stanął także garnizon i wszystko to, co ściągnięto z południa. Resztki 1 oraz 2 baonu Rangersów, 17 i 18 baon piechoty zmotoryzowanej Green Mountain Boys, 4 szwadron kawalerii zwiadowczej i eskadra lotnicza Rangersów, sztaby Trzeciego Pułku Gwardii Republikańskiej i całej Brygady Rangersów, elementy z 7 szwadronu kawalerii z Williston (głównie jako zabezpieczenie przed okrążeniem miasta bądź rajdem w okolice Grand Lake). Całością obrony dowodził generał brygady Raymond Jackson, uznany dowódca Rangersów. Zastępował go pułkownik Patrick Williams, dowódca 3rd Interior RCT. Ale i to byłoby zbyt mało, gdyby nie udział Minutemen i ich maszyn. [media]http://www.youtube.com/watch?v=DD4E_lwsAdU[/media] - Hej Bobby. Myślisz, że runie? – nagły głos przerwał relatywną „ciszę”. Na zewnątrz jednak wcale nie było cicho. Nieustanny huk wystrzałów, okazyjne detonacje, gruchot gruzu i jęki skrzypiących metalowych konstrukcji. Bobby z początku nie mógł przez to spać. Bardzo nie mógł. Ciągły strach, stres. Drżał jak w febrze nocami, a za dnia trzymało go tylko działanie. Dotyk twardego, lakierowanego drewna ramy Redwooda i metalowych elementów. Konieczność współdziałania z kolegami. Mentalna szpila: „walcz, bo ci rodzinę zabiją”. A potem miał obojętnie na to. Koledzy też. Ci, którzy wciąż żyli. Z wydłużonym, chronicznym zmęczeniem nic nie wygra, nawet stres cywila, który nigdy w swoim życiu nie spotkał się z taką... sytuacją. Z obietnicą przemocy. Złapał się nawet na myśli „jak to się skończy, to jak ja zasnę w kompletnej ciszy?”. Myślał też, jak bardzo przez ostatnie dwa tygodnie się zmienił. I jak otoczenie się zmieniło. Równo skrojone, zadbane, czyste ulice Hartford i starannie odmierzone działki, podzielone na ogrody, domostwa wolnostojące, garaże i altany, oddzielone od siebie różnokolorowymi picket fences. Dziś wszędzie było biało albo czarno. Biało od budowlanego pyłu. Czarno od popiołów. Drzewa spalone. Trawa wypalona albo zasypana na wpół zwęglonym drewnem, pyłem, jakąś kurde watą izolującą, masą szrotu i syfu. Przedmieścia w ogóle wyglądały teraz jak jeden wielki śmietnik. Jakby ktoś wrzucił wiązkę dużych petard do wielkiej papierowej torby na rzeczy z przeprowadzki. Zresztą, nie musieli tego oglądać, wyparli ich stamtąd w pierwszym tygodniu. Teraz musieli tylko patrzeć na gruz, wapno i tynk z bielonych budynków i szkło. Jezu, jak wiele chrzęściło tego szkła pod nogami. Nigdy nie zwracał uwagi jak wiele budynków centrum jego miasta było „szklakami”... i jak łatwo to się sypało jak „tylko” ktoś walnął bombą burzącą albo serią z autodziała. Równie migotliwe, mamiące i kruche, jak cała ta iluzja, którą sobie ukuli tutaj na tym zadupiu. Chcieli żyć na Pograniczu u boku tych... brudasów z pustyni... to mieli. Niemniej jednak nie drażniły go hałasy, śmietnik, szkło, wszędobylski pył. Ostatni raz mył się kiedy, tydzień temu? On i chłopaki wyglądali jak czarno-białe bałwany, uwalone sadzą i kruszonką. To też go nie drażniło. Zaczynał mieć to gdzieś. Ale jedna rzecz zaczęła go bardzo irytować – to, jak mu nie dawali spać. - Co? – zerwał się, zaspany. W dłoni już ściskał Redwooda. - Jak myślisz, runie? – Harold, kolega ze studiów mechanicznych. Razem wstąpili do Ochotników – No, ten. – kiwnął głową na wysoki wieżowiec. Przedstawiciel sieci Stellar Hotels. Dwa, trzy tygodnie temu oszklony, ładnie podświetlony... i nie taki krzywy. Nie taki jakby złamany lekko w połowie (?). Któraś z lotniczych bomb musiała naruszyć strukturę. Ktoś powiedział, że wybuchła tam instalacja gazowa. - Daj mi spać. – warknął Bobby. Ale zaraz zogniskował wzrok na tym, co robił jego kolega – Ale jak już budzisz, to daj zapalić. Pomięta, ale pieczołowicie chroniona przed wszystkim paczka „Lucky Bullets” zmieniła dłonie. Szum palnikowej zapalary. W półmroku zaczęły ćmić się dwa czerwone punkty, nie jeden. - Nie wiem. Myślisz,że runie? - Może. Wygląda jakby chciało mu się paść na Bank Fundacyjny. - Tam gdzie siedzą chłopaki Tetrisa? Harry pokiwał głową. - Może powinniśmy go ostrzec? - Kogo, Tetrisa? Zoba. – Harry palcem obramował sylwetkę przekrzywionego wieżowca – Tetris wstanie rano, fińskie śniadanie ogarnie, przez okno spojrzy i zobaczy, że coś z klockami nie pasuje. Po sekundzie obaj wybuchnęli śmiechem takim, jakim mogli tylko dwaj dobrzy znajomi przypominający sobie co odwalił ten trzeci kumpel kiedyś w przeszłości. Przerwał im trzeci, ochrypły głos, dochodzący z paru bliżej nieokreślonych kształtem barłogów. - Co za chichoty? Spać ludziom, cholery, nie dają! +++ W nocy nie dawali spać, za dnia nie dawali żyć. Skrzyżowanie ulic Turnbulla i Stonewalla było właśnie takim miejscem nie do życia. Zasypane gruzem i szkłem, zryte kraterami... A z tych kraterów wystawały jakieś kable, pręty, tworząc abstrakcyjne, powyginane konstrukcje. Jak spontaniczne rzeźby robione przez kogoś na kwasie. Po co tyle tych kabli i prętów? Dopiero teraz, kiedy ktoś zerwał zasłonę, można było zobaczyć jak wiele rzeczy było tam, gdzie wcześniej widziało się ład. Porządek, który prędko powszedniał w życiu człowieka. Nudny i niezauważalny... do momentu aż stało się coś, co go rozsypało. Jak domek z kart. Głębiej w ulicy Turnbulla grzmiały wystrzały. Huknął jakiś wybuch. Jeden, drugi, trzeci. Cała seria. Krzyki, przetykane dalszą kanonadą. Szybkim grzechotem lekkiego kaemu. - Bobby... Bobby! Bobby spojrzał na Harry'ego i kiwnął. Siedzieli razem za barykadą na Stonewalla. Razem z nimi jeszcze sześcioro chłopaków. Wszyscy z ich grupy koledżowej. Dziewczyn nie było. W zasadzie to była jedna, Lisa, ale ona poszła na sanitariuszkę. - Bobby, to Vedette. Oni ich tam masakrują. - I co, mamy opuścić miejscówę, dać dupy? Harry zmarszczył brwi i spojrzał na przyjaciela z wyrzutem. - Nie pieprz. Mamy LAW-a. Tu po lewej stronie ci ze zmotu kafarami znieśli parę ścian w budynkach, da radę przejść. Weźmiem rurę, parę cytryn i się brudasom na łeb zesramy. Bobby się zastanowił. Harry miał więcej odwagi niż rozumu, ale miał rację. Podejście było dogodne, a chłopcy sierżanta Stetsona nie strzymają czołgu. Stetson pewnie ich za to potem obsobaczy, ale lepiej to, niż potem grzebać pod gruzami za ciałami kolegów z drugiej grupy. Kiwnął głową na Harry'ego, który już szedł do 'kanciapy' po sprzęt. Bobby zwrócił się do reszty. - Panowie. Idę z Harrym trochę pomóc Stetsonowi. Jeff, dowodzisz. Zostańcie tutaj, jasne? Nie idźcie za nami. - Stetson nie będzie zadowolony. – powiedział jeden z co karniejszych chłopaków, komentując legendarną, wiecznie skrzywioną mordę drill sergeanta kompanii szkoleniowej. - Nie to, żeby kiedykolwiek był. – prychnął Bobby. „Co, każe mi zmiotką i szufelką zamiatać całą Stonewalla z kurzu?” - ale tego już nie dodał. Sytuacja się sypała. Nikt na tym odcinku nie spodziewał się czołgu. Harry wrócił. Przez bary miał przewieszonego LAWa, przez ramię pas z paroma granatami zaczepnymi. Kilka wcisnął w dłoń Bobby'emu, który szybko zaczął wsadzać „owoce” do kieszeni LBE. - Zostawcie Redwoody, weźcie coś co wali szybciej. Jak się ujawnicie, to nie będą czekać aż skończycie pajacowanie z czterotaktem. – zauważył trzeźwo Jeff – My sobie poradzimy. Bob, weź rozpylacz. Harold, pistolet. - Co pistolet? A czemu nie mi drugi peem? Co to ja...? - A to, że obwieszony jesteś szpejem jakbyś na przebieżkę dwadzieścia klików marszobiegiem miał leźć, a tu już nie obóz pracy i jebania kotów. Jeszcze weź kostkę i wepchnij cegły do środka by się Stetsonowi przypodobać jaki ty twardy i mięski. – parę zmęczonych chichotów i krzywych uśmiechów wypełzło na twarze zebranych – Kurde, Harold, liczyć się będzie czas. No dawaj, o kutasa cię nie proszę. Harold mruknął coś niecenzuralnego, ale Redwooda oddał. W zamian zgarnął półautomat. Klasyczną dziewiątkę. Nie potrafił sobie przypomnąć marki. Bob trzymał zaś w dłoniach pistolet maszynowy. Kolejna seria eksplozji, znacznie bliżej. Kurzowa mgiełka uformowała się... praktycznie wszędzie, wzburzona drganiami. Dwaj chłopacy z mechanika uznali to za sygnał. Szybko ruszyli do pierwszego budynku po lewej. „Paul's Grocery Store”. Następne chwile, które wydawały się dłużyć i dłużyć, spędzali na szybkim pokonywaniu kolejnych metrów. Korytarze, pomieszczenia, framugi drzwi, dziury wybite w ścianach. Kupy gruzu. Siwy dym, siekiera z gryzącego pyłu. Bobby ledwo nadążał za kolegą. Harold był nie do zdarcia, dźwiganie ciężarów, biegi przełajowe, cholera – cały boot camp to były dla niego zabawy, a on na tych zabawach bawił się jak dziecko. Tylko czasem był uparty jak baran. Bobby w ich ekipie raczej robił za cichego, ale zawsze będącego tam gdzie koledzy potrzebowali pomocy. To on ogarniał technikalia, robił za starostę grupy, uspokajał wkurwionych cieci w akademiku jak raz Harry zrobił burdę. Jeff natomiast... chwilami był nieznośny, ale ten jego cięty język i szybki umysł niejeden raz bawił, ustawiał do pionu albo pomagał. Jak w tej chwili. Nadgorliwy Harry dwa razy zahaczył LAWem o coś. Jakby jeszcze biegł z Redwoodem i czym tam jeszcze, to jeszcze by go wsysło w te gruzy. Wreszcie dotarli na miejsce. W samą porę. Cholerny czołg był może ze trzydzieści metrów od barykady. Pod ścianami zabudowań okalających ulicę, pośród kup gruzu i powyginanych latarni, koszy i przystanku autobusowego czaili się wrogowie. Ci cholerni żołnierze południa. Już nie byle brudasy w szmatach i z pianą na pysku, tylko autentyczni i w tej autentyczności przerażający żołnierze Armii Czerwonej Wstęgi. Ten wściekły kamuflaż: czerń, biel, szarość i krwista czerwień. Szare pancerze okrywające tors, barki, łokcie, kolana, uda, golenie. Hełmy z maskami przeciwpyłowymi i przyciemnianymi okularami. W łapach już nie byle samopały, czterotaktowce czy jakieś sztuki z szabru, tylko karabinki automatyczne z bajerami. Celowniki laserowe, przednie rączki, dwustronne magazynki, podwieszane granatniki bądź mini-strzelby 'pompki'. Pośród nich typy z bronią wsparcia – granatnikami rewolwerowymi lub ręcznymi kaemami. A pośrodku, krusząc pod sobą gruz, szkło i złom, jechał pięćdziesięciotonowy, wysoki potwór na gąsienicach. Mała półkulista wieżyczka nieco z tyłu pojazdu raz po raz pruła bardzo niecelnymi – ale bardzo gęstymi seriami z kaemu. Ci z przodu obstawy też walili, na zmianę. Taktyką „żabich skoków” na przemian osłaniali inne sekcje, potem sami biegli pod osłoną. Zza barykady chłopacy od Stetsona próbowali się odgryzać, ale nie mogli się skupić kiedy tyle pestek łoiło dookoła. Byli przyszpileni. Oni, ale nie Harry i Bobby. Przygotowali granaty, rozwijając płótno i układając na nim po kolei „owoce”. Obok pistolet Harolda. Bob przewiesił peem przez ramię, sprawdził parę razy jak szybko go może złapać i siepać. Harry w tym czasie zdjął i rozłożył LAW. - Nie wal w przód. Spróbuj w szybę. Kolega ułożył rurę powoli i z namaszczeniem na ramieniu. Rozłożył celownik, zaczął przez niego obczajać pojazd. - Może być słabo. Wąskie te szkło mają. Zejdzie. - A w tego gdakacza? - Mmm... szybciej... Jakieś dwadzieścia metrów od barykady Vedette się zatrzymał. O przedni pancerz huknęły granaty kontaktowe z wyrzutni zza barykady, jednak 40mm fragi gówno mogły zdziałać. - Wal! – syknął Bobby. A zaraz potem z głośnym „szuch” lufę opuścił profilowany granat o napędzie rakietowym. Dokładnie w tym samym momencie, kiedy przemówiła armata Vedette. Szybka seria sześciu pocisków 80mm przeorała barykadę z praktycznie nożowniczego dystansu. Głowice HE bez trudu poradziły sobie z umocnieniem, przerabiając jego materiały na proszek bądź rozrzucając pokruszone fragmenty wszędzie dookoła. Betonowe płyty frunęły jak jakieś confetti. Parę dni temu Jeff rzucił komentarzem, tzw. „z dupy”, że ludzie żyjący w XX czy XXI wieku nie potrafiliby czegoś takiego ogarnąć. Armata, taka „normalna” czołgowa, ale strzelająca jak karabin automatyczny. Autodziało. Koncepcja niby prosta w teorii, ale w praktyce prawie niewykonalna... aż do czasów Gwiezdnej Ligi. Broń absolutnie mordercza, bardzo skracająca czas starć, bitew i wojen. Overkill. Ale zaraz się „średniemu” czołgowi oberwało, bo ułamki sekund później siwa smuga z jednego z okien narożnego budynku trafiła w wieżyczkę typu „mini-kula”. Głowica HEAT spenetrowała cienki pancerz i zmasakrowała wnętrze. Szybkostrzelny kaem zaporowy zamilkł wreszcie. - Teraz, teraz! – syczał dalej Bobby. Harold zwalił z ramienia pustą, kopcącą rurę, rwał za granaty. Bob rzucił się do okna, oparł automat i wystrzelił długą serię, a na dół leciały prezenty. Jeden, drugi. Potem trzeci. Okrzyki wroga, wrzask rannego. Ktoś padł martwy albo ranny, reszta rzucała się za osłony. Pierwsze pociski zaczęły łupać w ich miejscówę. - Chodu! – krzyknął Harold. Wieża Vedette już odwróciła się w stronę narożnego budynku. Nie była w stanie podnieść lufy tak, by zahaczyć o te okno, to wypuściła pełną serię po parterze, masakrując ściany, meble, sprzęty, całą klatkę schodową. W porę się zatrzymali by nie runąć razem z sypiącymi się schodami prosto w śmierć. Za nimi masa kul pruła całą fasadę i wbijała się do środka niczym nieproszeni goście, bzykając i rykoszetując. - Na strych! Zaczęli wbiegać po schodach na górę. Odstrzelili zamek do drzwi pomieszczenia serwisowego. Przebiegając obok maszynerii, chyba wentylacyjno-klimatyzacyjnej, dopadli do drabiny. Na strychu przyczaili się przy lufciku. Mieli nadal piękny widok na Turnbulla i na Wstęgowców. - Trzeba było wziąć Redwooda. – z wyrzutem sapnął Harold – Nie dorwaliby nas tu, po schodach nie wejdą. - I zaczęliby pruć lobem z granatników, daj spokój. Gówno możemy już zrobić. - Ty, patrz! Patrzyli. Spomiędzy budynków dalej na Turnbulla wyłaniał się BattleMech. Jeden z tych od Minutemanów. Nie czekał długo. Powietrze wypełnił głęboki pomruk i nagły blask lasera. W odpowiedzi salwa 80-milimetrówek poznaczyła fragment jego pancerza i budynek obok na wpół niecelną serią wybuchów. Drugie splunięcie lasera. Trzecie. Rumor detonacji. Przebiegli do drugiego okna. W miejscu gdzie był Vedette był słup ognia i dymu. - Co mówimy śmierci? – Bobby skomentował sytuację sloganem Rangersów. - Nie dzisiaj! – odwarknął bojowo kolega. Ale nie wiwatowali więcej. Mech już ruszał w dalszy obchód, dalej walczyć. Wstęgowcy spieprzali. Trzeba było zejść, pomóc rannym na barykadzie. Dzień się dopiero zaczynał... „Hartfordzki Stalingrad” był jedną z najdłuższych pojedynczych bitew tej wojny. Nawet Ishida potem powiedział, że za czasów pierwszych Minutemanów nie było czegoś podobnego... a i nawet nie przypominał sobie by w całej jego karierze oficera DCMS trafił się taki grind. Armia Czerwonej Wstęgi rzucała na Hartford wszystko co miała na froncie południowym. Dziesiątki, setki wozów – głównie terenowych, ciężarowych, technicali oraz gun trucków / mechanicali. Wiele z nich było uzbrojone we wszelaką ciężką broń wsparcia, w tym SRMy, LRMy, autodziała i lasery. Skąd oni to mieli w takiej ilości? W tych pojazdach, ale też nie tylko – bo i z buta i koleją Bennington-Hartford – przybywały tysiące bojowników. W tym kilkanaście kompanii dobrze wyposażonej i wyszkolonej piechoty o standardzie przypominającym peryferyjne związki międzygwiezdne czy pograniczne siły garnizonowe Wielkich Domów. Pełne pancerze osobiste o wartościach przeciwodłamkowych i przeciwlaserowych, jednolite umundurowanie w kamuflażu bloodshot, broń laserowa, granatniki z różnego typu specjalistycznymi pociskami, przenośne wyrzutnie rakiet, porządna broń palna, moździerze, działa bezodrzutowe, kaemy i lasery wsparcia. Mieli też czołgi – pluton średnich Vedette w oryginalnym wariancie z autodziałami klasy piątej. Na szczęście tylko tyle... Ale rekompensowali to sobie kilkoma lancami Krugerów, w typie tych, które poszły w diabły razem z Clippershipem IV. Doposażone w pancerze i uzbrojenie (rakiety, lasery, kaemy), nierzadko tak ciężkie, że ledwo potrafiły się poruszać, stanowiły potężne wsparcie bezpośrednie. Dzięki nim przełamano pierścienie obrony i pikiet wokół miasta i wdarto się do jego wnętrza. Było też te cholerne lotnictwo. W pierwszym tygodniu walk nadleciała eskadra siedmiu... bombowców strategicznych, przypominających antyczne amerykańskie B-50 Superfortress z XX wieku. Konwencjonalne, o napędzie śmigłowym. Cholera wie skąd je wytrzasnęli, późniejsze badania wraków stwierdziły „chałupniczą” produkcję (chociaż jakość wykonania wskazywała na nisko-techowe, ale profesjonalne skunkworks). Wszystkie wypchane po brzegi bombami zapalającymi, którymi robiły zasłonę dymną i area denial na pożytek swojaków... i którymi walili w miasto, szczególnie w dzielnice mieszkalne i usługowe. Latały tak wysoko, że ich bomby były bardzo nieprecyzyjne – ale najwyraźniej Bandyci mieli to gdzieś. Liczyły się pożary, zniszczenia, terror, masowe straty ludności cywilnej i utrudnienia dla obrońców. Zostały na szczęście strącone tego samego dnia, kiedy zostały użyte – Leopard i Lightning dorwały skurwieli – niestety nie przed opróżnieniem ładowni z bomb. Były też dwie pirackie maszyny, które zaatakowały w trzecim tygodniu – DropShip w typie Clippership V (nieco większy i tęższy aniżeli IV, ale w równie gównianym stanie technicznym) oraz prom dalekiego zasięgu KR-61. Ten pierwszy został przechwycony i efektownie (oraz efektywnie) zniszczony na przedpolach Hartford przez Leoparda (który jednak sam został prawie strącony przez mnogość wrażej broni – z poprutym na maxa pancerzem, poniszczonymi komponentami, ubytkami w załodze i naruszoną strukturą musiał wracać do bazy pod Wielką Górą Zieloną na wiele dni), ten drugi uszkodzony przez Lightninga i zmuszony do lądowania pod Williston, gdzie zdobyli go ochotnicy z 10 baonu (wkrótce potem zreperowano i przekazano go Minutemanom w podzięce za obronę Williston). Obydwie maszyny również miały zostać użyte do masowych bombardowań, tym razem z użyciem ładunków burzących, ale zostały w porę powstrzymane. Tego typu bomby sugerowały, że Czerwoni stawali się nieco zdesperowani. Nie interesowały ich już tylko pożary i taktyka terroru, tylko bardziej precyzyjne uderzenia kończące istnienie umocnień. Nie doczekali się. Wreszcie, blisko półtora miesiąca po zauważeniu zwiadowców Bandytów w terenach podmiejskich, Bitwa o Hartford się zakończyła – chociaż lepszym terminem byłoby „wygasła”. Płomienie walk zgasły, i to dosłownie, kiedy w nocy z drugiego na trzeciego maja nastąpiło pierwsze w tym roku oberwanie chmury. Nastała pora monsunów. Pod osłoną ulewnych deszczy i ciężkiego zachmurzenia, północną linią kolejową do Hartford przybyły dodatkowe oddziały – wsparcie z Fort Ticonderoga, 20 batalion pancerny. Nie były to liczne, ale za to świeże siły. Ciężkie transportery opancerzone z chłopakami ze zmechu plus lekkie czołgi typu Galleon wystarczyły, aby zajechać na zaplecze Bandytów i zrobić im tam kipisz. Zdemoralizowane bandy obszarpańców zmuszone były podać tyły, acz jeszcze całymi dniami trwało wymiatanie ostatnich gniazd oporu w głębi miejskich zabudowań. To było zwycięstwo, za które Vermontczycy zapłacili olbrzymią cenę. Blisko połowa miasta była zrujnowana, szczególnie południowe i zachodnie dzielnice. Trzynaście tysięcy zbrojnych ochotników straciło życie, garnizon gwardii i Rangersi utracili ok. 30% stanu osobowego i jedną trzecią pojazdów. Do tego dziesiątki tysięcy rannych (wartości wahające się w granicach 80-90 tys.), z czego wielu miało umrzeć w nadchodzących miesiącach z powodu niedoborów logistycznych, zdewastowanej infrastruktury i cholernie ciężkich warunków deszczowych (wilgoć i gorąc nie sprzyjały higienie, gojeniu ran czy wzmacnianiu organizmu). Minutemani też wyszli z tego bardzo poturbowani. Każdy z MechWarriors i aerospace'owców miał obrażenia fizyczne – stłuczenia, otarcia, oparzenia, pęknięte żebra. Ci z Leoparda gorzej – jeden strzelec i dwóch techników poległo, większość pozostałych miała poważniejsze obrażenia, w tym złamane kości, rozcięcia, wstrząs mózgu. Asagao jako pilotka LTNa wyszła bez szwanku – o ironio, bo podczas Masakry w Newport i obrony bazy 77 baonu odniosła najpoważniejsze obrażenia ze wszystkich przyszłych Minutemanów. Co do maszyn natomiast: praktycznie każda z nich miała pancerz całkowicie pozdzierany, niejeden komponent i broń uszkodzone, a struktury ledwo trzymały się kupy. Leopard ledwo był w stanie załadować lancę i powrócić do bazy. Nieprzyjaciel stracił niewiele mniej. Jego południowa ofensywa nie tylko ugrzęzła w lotnym monsunowym błocie, ale także pośród wypalonych wraków i gnijących trupów. Straty osobowe szacowano na dwadzieścia tysięcy, w przeważającej większości poległych w walce bądź zmarłych później, w tym wiele kompanii „elitarnej” piechoty. Do tego wszystkie kilkanaście Krugerów, każdy z pięciu Vedette i siedmiu bombowców, oraz ponad dwieście technicali. To była dla nich prawdziwa próba. Ale przetrwali ją. Gdyby nie oni, nieprzyjaciel bezkarnie bombardowałby miasto, a jego Krugery z łatwością likwidowały by maszyny NVDF i umocnione punkty oporu. Miasto padłoby w kilka dni. Wieści o powrocie Minutemanów obiegły cały Nowy Vermont. Byli bohaterami. Ale tej wojnie daleko było do końca. [media]http://www.youtube.com/watch?v=-L2vnCl-rBg[/media] Kiedy powrócili do bazy styrani i obolali, w bandażach i innych opatrunkach – doświadczeni, radośni, dumni, straumatyzowani, przygnębieni, spokojni, gniewni, bądź po prostu zmęczeni – ledwo zmrużyli oko, a już nazajutrz mieli odprawę post-operacyjną. Podsumowanie ostatnich działań i planów naprawczych (co najmniej dwa tygodnie gruntownych napraw machin bojowych), potem raporty z innych stron Ziaren. A działo się. Siły Workmenów w ogóle nie wzięły udziału w Bitwie o Hartford, podobnie jak Loxley's Raiders (pomijając Clippershipa V i KR-61). Te bandy prowadziły własne operacje, zabezpieczając całe pozostałe wybrzeże Morza Chłodnego, z poważnym wsparciem jednostek morskich (nie różniących się od tych z Grand Lake)... oraz biorąc Essex w posiadanie. I to prawie bez wystrzałów. U bram miasta pojawiły się przeważające siły uzbrojonych IndustrialMechów i piechoty Workmenów pod wodzą niejakiego Juliusa Spencera. W obliczu ostatnich wydarzeń: Masakry w Newport, utraty Bennington, działalności piromanów i trwającej desperackiej wojny o Hartford, nietrudno było przekonać władze miasta do kapitulacji. 8 baon ochotników w większości złożył broń, tylko garstka uparciuchów stanęła obok 9 szwadronu kawalerii. Obrona miasta jednak nie miała sensu – NVDF wycofało się w dżunglę, ścigane przez Workmenów. Tylko części garnizonu udało się przedostać do Fort Ticonderoga wiele tygodni później. Essex z całą populacją, pozostałymi 5% rezerw żywności, świeżymi plonami i miejskim przemysłem wpadło w ręce nieprzyjaciela. Kwestia nabrzeża była niewiele mniej poważna – Nowy Vermont stracił dostęp do Morza Chłodnego. Ponadto całe masy uchodźców z Newport i Bennington zostały przechwycone przez wroga. Wielu zginęło w nalotach i masakrach, ale przeważającą część obrabowano i zniewolono, zamykając w dawnych obozach uchodźców, pierdlach i innych podobnych obiektach. Bandyci rozbudowywali te obozy, pakując tam całe rzesze ludzi, żywiąc ich głodowymi racjami i nie oferując pomocy lekarskiej. Do tego na kanałach telewizyjnych puszczali propagandowe filmy krótkometrażowe i przemowy tego całego „króla” Mwabutsy. Zwycięstwa w Newport, Bennington, Vergennes, Windsor i Essex z jednej strony, z drugiej... ...z drugiej było nagranie z egzekucji populacji bazy Workmenów. Ktoś wtedy najwyraźniej nie posłuchał sugestii aby grzecznie się zebrać z innymi na placu i dać się wymordować, tylko się schował, wyciągnął kamerę i nagrał całość. Teraz Armia Czerwonej Wstęgi używała tego do pałowania Minutemanów i Vermontu oraz wzbudzania żądzy zemsty u swojaków. Workmeni już oficjalnie zadeklarowali, że pozostaną w walce aż 'Minutemeni-zbrodniarze' zostaną ukarani. W odpowiedzi doszło do wielu samosądów na vermonckich jeńcach (co samo w sobie nie było niczym nowym w tej, młodej wszak jeszcze, wojnie). Były też pewne pozytywy. Spokój w Fort Ticonderoga, Milton i Burlington po kasacji piromanów i „lekkim” utarciu nosa pirackiemu lotnictwu. To co zostało z wojskowych służb informacyjnych współpracowało z policją miast i wiejskimi szeryfami by wyłapać pozostałych infiltratorów (w samą porę, bo zasadzali się na rezerwy Ticonderoga i Burlington). Wszystkie trzy miasta opanowały „rozruchy” (a raczej zbrojne powstania, acz nie na tą skalę co w Newport) w swoich obozach uchodźców i przekształciły je w obozy internowania. Nawet w Middlebury się uspokoiło. Po niedawnej klęsce na 'Autostradzie Śmierci' nieprzyjaciel się tam nie pchał. Być może działał fortel z atrapami maszyn AeroSpace uknuty przez Asagao i Portneya z WSI – piraci stali się nad wyraz ostrożni i skupiali się swoimi latadłami na logistyce. Z drugiej strony to mogła być cisza przed burzą. Niepokoiło to, co Bandyci robili z Newport i Bennington. Stolica była plądrowana, fortyfikowana i przemysłowo wykorzystywana. Fabryki produkowały nowe gun trucki, broń, amunicję i inne fanty pracą niewolniczą ludzi wtrąconych do obozów. Do Bennington natomiast... waliły całe pielgrzymki ludzi, wozami, samolotami i pieszo. Cywile. Ludzie z Bariery. W telewizji kapitolskiej pokazywali to jako „sprawiedliwość dziejową” – powrót „prawowitych właścicieli” Amerigo na zrabowane im ziemie i wysiedlenie „przeklętych kolonizatorów”. Przesłuchania pirackich jeńców rzuciły też nieco więcej światła na kwestię relacji z innymi grupami oraz posiadanych przez nich zasobów. Nie dogadywali się z Bandytami i najemnikami tak, jak głosiła nieprzyjacielska propaganda. Przybyli na Amerigo przede wszystkim po szaber, precjoza i niewolników. Mwabutsa zaoferował im przy tym dobry deal, ale nie mają wobec niego lojalności, a przeszłe starcia z Workmenami na innych ciałach niebieskich Gromady Gwiezdnej 814 też nie sugerowały bratniej miłości między piratami a najmitami. Natomiast pozostałe im siły (czyli odliczając ostatnie strącenia i straty) były nad wyraz pokaźne. Wciąż mieli do dyspozycji... ponad piętnaście lanc mechów bitewnych. Ponad sześćdziesiąt maszyn różnej klasy, głównie prymitywnych wariantów. Może i słabsze w jakości komponentów i odporności pancerza, ale to wciąż były dziesiątki machin bojowych. Do tego kilkadziesiąt pojazdów naziemnych, po kilkanaście latadeł atmosferycznych i myśliwców AeroSpace oraz siedem DroSTów i dwadzieścia DropShips, DropShuttles oraz logistycznych promów AeroSpace. Lekką ręką piraci byli najliczniejszą oraz najpotężniejszą nieprzyjacielską grupą na Amerigo... a i pewnie w całej okolicy astronomicznej. Jak unicestwić taką armię, albo chociaż zmusić ją do opuszczenia planety? Jedyne co powstrzymywało tą czeredę od kompletnego zdruzgotania Nowego Vermontu było... lenistwo? Personalna niechęć do ryzykowania własną głową? Hedonizm, chęć zysku? Brak dyscypliny, wewnątrzfrakcyjne tarcia? Wiadomo było też, że swoją główną bazę zamontowali na Magellanie, mniejszym z księżyców orbitujących Amerigo. Mieli nawet współrzędne. Niemniej jednak dotarcie tam wiązało się z przełamaniem blokady orbitalnej, ew. obrony anty-AeroSpace i regularną bitwą na powierzchni martwego księżyca pozbawionego atmosfery i wystawionego na efekty kosmicznej próżni. O najmitach nie wiedzieli więcej niż dotychczas. Dane wywiadowcze zebrane w Newport i bazie Workmenów poszły z dymem. Nie znali ich obecnej liczebności, planów itd. Jedyne co wiedzieli to to, że prawdopodobnie przenieśli swój ośrodek ciężkości do Newport, i że jednym z dowódców była czarna owca rodziny Spencerów. Reszta... zero konkretów. O Bandytach podobnie – ile tak naprawdę pozostało im sił na południu, a ile w Ziarnach? Jaką realną siłę polityczną i wojskową miała ta Armia Czerwonej Wstęgi i „król” Mwabutsa? Była też garść technikaliów. Hangarowcy mówili, że zdołają zreperować machiny na sto procent, jednak pojawiła się sugestia by zacząć uważać – i nie mieli tutaj na myśli uważania na siebie, tylko prognozowane niedobory zapasów standaryzowanego pancerza BattleMech/AeroSpace oraz rakiet LRM i SRM. Póki co budulca pod reperacje struktur czy komponentów starczyło, ale także i one nie był niewyczerpane. Ishida, ostatnio sporo rozmawiający ze Starym Spencerem, zapewnił o zaprzęgnięciu konglomeratów przemysłowych New Vermont do zaopatrzenia bazy w pancerz i rakiety... acz przy takim przemiale materiału, utracie wielkiego procentu możliwości produkcyjnych i zwiększonych zamówień ze strony wojska, wkrótce mogło się okazać, że do bazy zacznie ściągać owszem pancerz, ale klasy prymitywnej. Albo co gorsza: komercyjnej. Lepszy jednak taki, niż żaden. Pewnym rozwiązaniem był też szaber bądź przechwycenie zapasów przeciwnika, ale to była skomplikowana operacja, która nie rozwiązałaby w pełni tego problemu. Pojawiła się też kwestia Matara. Tak zwał się ten dziwny mech, który Minutemani zdobyli w willistońskim porcie – SAM-RS2 Matar. Kuriozalna machina o interesującej historii. Stworzona w sekrecie przez naukowców Cesarstwo Amarisów za czasów Wielkiej Wojny Domowej, która przyczyniła się do upadku Gwiezdnej Ligi, była jakby rymowanką XX-wiecznych projektów upadającej Trzeciej Rzeszy Niemieckiej za czasów staroterrańskiej Drugiej Wojny Światowej, szczególnie superciężkiego czołgu „Maus”. Potężnie opancerzony i uzbrojony Matar miał stanowić mobilne centrum obrony przed Lojalistami z Ligi, zdolny do odpierania ataków całej kompanii wyposażonej w sprzęt klasy LosTech. Był to też pierwszy mech z hipotetycznej klasy „superciężkiej”, ważący więcej aniżeli nawet najcięższe mechy szturmowe (sto dziesięć ton). Projekt jednak upadł (a nawet dostał łatkę „Głupoty Amarisa”) kiedy okazało się, że siłowniki nóg nie są w stanie poruszać nogami obciążone taką masą. „Cesarz” Amaris nakazał poddanie twórców egzekucji za „zdradziecką niekompetencję”. Próby odratowania projektu spełzły na niczym i nieudany design spłonął w ogniu katastrofalnej Bitwy o Terrę. Był wzmianką zagrzebaną w historycznych archiwach... aż do dziś. W pełni sprawny i nie noszący oznak upływu czasu, mimo ponad upływu ponad dwóch wieków od czasu Upadku Ligi. Jakim kurwa cudem...? Padło kilka propozycji w trakcie odprawy. Zniszczyć... ale to szybko odrzucono. Rozmontować, wykorzystać opancerzenie, strukturę i komponenty, szczególnie zajebistą broń LosTech. Była też trzecia opcja rzucona po namyśle przez McKinleya – sprzedać za gruby hajs jakiemuś obrzydliwie bogatemu i wpływowemu typowi spoza Amerigo, najlepiej na ziemiach najbliższego Wielkiego Domu: u Marików, w Lidze Wolnych Światów. Gdyby jeszcze połatać ten kokpit, to byłby prawie jak nowy... i prawie bezcenny, choćby jako eksponat czy element prywatnej kolekcji. Być może był to jedyny zachowany Matar w całej Wewnętrznej Sferze, i to w pełni sprawny. Omówili tą kwestię przed końcem odprawy. Była też kwestia tego, co mieli dalej robić przez te dwa tygodnie. McKinley za dwa dni miał wylatywać do Middlebury w „niecierpiących zwłoki sprawach”, co tylko pogłębiło kwaśny nastrój tak u niego, jak i u Kane (która już w Hartford odczuwała brak Jake'a choćby w Leopardzie ponad nią). Ishida natomiast zamknął temat większości wykładów – niezbędny materiał był przerobiony, mieli tylko go cyklicznie powtarzać i rozwijać na dużo rzadszych zajęciach i w grach strategicznych. W zamian za to zaproponował coś innego: technikom udało się przywrócić do pełnej sprawności kolejne cudo z czasów Ligi. Symulator szkoleniowy VR. Siadając na specjalnych fotelach i ubierając coś na kształt pełnych neurohełmów, MechWarriors i piloci AeroSpace mogli trenować w pełni symulowanym środowisku o praktycznie dowolnych parametrach scenariusze programowane przez „mistrza gry”. Jeszcze tego samego dnia (i przez dwa następne) przetestowali machinę, pomagając technikom ją właściwie skalibrować i wyeliminować bugi. Czwartego dnia jednak Ishida (który sam brał udział w symulacjach u boku swoich podopiecznych jako pilot swojego Jennera) dojebał im z grubej rury – naprzeciw Minutemanów zaczęła stawać symulowana grupa nieprzyjaciół o dokładnie tych samych maszynach co Minutemani, ale o znacznie większym doświadczeniu bojowym pilotów i załogi Leoparda. Dostali ostrego łupnia. Raz. Drugi. Trzeci. W różnych środowiskach. Od porytych kraterami powierzchni martwych księżyców, poprzez spalone pustynie, zmrożone lodowe pola, wielkie borealne lasy, wzgórza, góry, równiny, gęste zabudowania, płytkie jeziora... Frustracja mieszała się z determinacją by wreszcie *napierdolić* tym pikselowatym klonom. I tak zaczął się kolejny etap tej przygody. 'Dziwna wojna'...
__________________ Dorosłość to ściema dla dzieci. Ostatnio edytowane przez Micas : 05-04-2021 o 11:50. |
12-04-2021, 15:38 | #63 |
Reputacja: 1 |
Ostatnio edytowane przez Micas : 12-04-2021 o 19:01. Powód: Dodatek sceny wspólnej z GDoca drużynowego. |
13-04-2021, 23:17 | #64 |
Reputacja: 1 | Extra intro-post dla Witch Slap, bo nie mieści się w ostatnim wpisie MG. Mytsa Gabor Minął ponad miesiąc od jej dezercji z Loxley's Raiders i pojmania przez Rangersów (albo poddania się im, to była kwestia dyskusyjna). Przez ten czas wydarzyło się bardzo wiele. Słyszała o „Hartfordzkim Stalingradzie” - jak tubylcy zdołali wybronić te swoje miastko, płacąc za to małą rzeką krwi i kupą gruzów. Ale dali radę jakoś. Bandyci połamali sobie zęby, ich pasmo sukcesów zostało przerwane równie mocno i nagle, jak jazdę samochodem przerywa zetknięcie z betonowym słupem. Nieco przedtem jeszcze odparcie tej inwazji Williston. To ostatnie ją zaskoczyło... choć może nie powinno. To nie tak, że tylko Raidersi mieli w okolicy BattleMechy. Okazało się, że te stare legendy o Minutemanach wcale nie były wyssanymi z palca bzdurami i bajkami dla dzieci. Vermontczycy znów wystawili je do boju – z morderczym skutkiem. Przystopowali rozochoconych bandziorów i kolegów pod Middlebury (w tym eliminując całą lancę niedawnych braci i sióstr Mytsy), samodzielnie zniszczyli bazę Workmenów (i wymordowali mieszkańców podgrodzia – choć pytanie na ile to była prawda, a na ile propaganda przegranych), upolowali piromanów (po fakcie, ale jednak), a nawet strącili K-1 i obydwa Clippershipy (na Czwórce Mytsa miała swoje kwatery...) z lancą Krugerów pirackich „szczeniaków”. Brali też udział w tej maszynie do mielenia mięsa z gruzem, Hartford – posłali tam do piachu bandyckie Krugery, bombowce i czołgi Vedette. Ciężko było ich ocenić – zbrodniarze, bohaterowie, czy po prostu frajerzy? Niemniej jednak walczyć umieli, to trzeba było przyznać. Ale czy dadzą radę ciężkim i szturmowym lancom Raidersów? Tak czy inaczej, ona już podjęła decyzję. I została za to najpierw „nagrodzona”... a potem nawet serio nagrodzona. Przesłuchiwali ją. Przetrzepywali na różne sposoby. Weryfikowali dane, które im dawała. Omijali mataczenie. Ściągnęli do tego chyba najlepszych ludzi z wywiadu wojskowego i policji, jacy im pozostali. Przebywała w tym czasie w areszcie w Fort Ticonderoga, tym „mieście wojskowym”. Aż wreszcie... pewnego dnia ją wypuścili. A raczej przekierowali gdzieś indziej. Załadowali do helikoptera i po paru godzinach nocnego lotu odstawili do kolejnego aresztu, gdzieś indziej. Widziała tylko góry – jedną z nich, wielką, biało-szaro-zieloną od śniegu, skał i gęstego zalesienia. Jeszcze tej samej nocy w pokoju przesłuchań odbyła rozmowę z jakimś strasznie starym Azjatą na wózku, w tradycyjnym 'wojskowym' kimono... o dziwo DCMS. Skąd na Amerigo oficer z Draconis Combine, w otoczeniu tutejszych trepów i gliniarzy? Czyżby jakieś wsparcie... ale to nie miało sensu. Kombinat był po przeciwnej stronie Ludzkiej Sfery. To musiał być jakiś fortel. A przynajmniej do momentu, kiedy typ się przedstawił jako Maurice Sakon Ishida, patron Nowych Minutemanów. Powiedział jej, że jest, podobnie jak jej Locust LCT-1E, w Montpelier pod Wielką Górą Zieloną. I złożył jej propozycję nie do odrzucenia. Dołączyć do Minutemen albo wracać do pierdla w Ticonderoga. Decyzja mogła być tylko jedna. Potem wojskowi goryle zabrali ich terenówką do jakiegoś „opuszczonego” schroniska wysoko na tej górze. Oczywiście schronisko było tylko przykrywką – w jego wnętrzu była winda za pomocą której dotarli do podziemnej bazy Minutemanów, prosto do sali odpraw, gdzie została przedstawiona jej niedawnym wrogom, a od dzisiaj towarzyszom. Otrzymała swoją spartańsko urządzoną kwaterę, garść papierów do ogarnięcia (a i tak mówili, że bardzo mało – bo 'ogarniała temat'). Odbyli odprawę jeszcze tego samego dnia, z wykorzystaniem danych wywiadowczych, które przekazała NVDF. Wzięła udział w szkoleniach z tą bajerancką machiną VR u boku pozostałych, kopiąc dupsko pikselowym klonom. Miała okazję zapoznać pozostałych – choć „pana” Ishidy już nie było, poleciał z Minutemanką Doe nad Lake Varmint, gdzie... formowali drugą lancę, bazującą na zdobycznych mechach. Ex-pirackich mechach: Mackie, Hector i Swordsman. Takie buty. Mieli też przejęte od piratów cacko, Matara, oraz prom KR-61 (myślała, że zostały zniszczone). A wkrótce miały zostać dokończone naprawy maszyn pierwszej lancy i mieli wrócić do akcji. Z jej Locustem w drużynie. Może jednak nie aż tacy frajerzy.
__________________ Dorosłość to ściema dla dzieci. Ostatnio edytowane przez Micas : 15-04-2021 o 08:51. Powód: Korekta merytoryczna. |
14-04-2021, 02:22 | #65 |
Reputacja: 1 | [MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=pzTPEn4_kos[/MEDIA]
__________________ '- Moi idole to Kylo Ren i Ojciec Dyrektor.' |
14-04-2021, 02:24 | #66 |
Reputacja: 1 |
__________________ '- Moi idole to Kylo Ren i Ojciec Dyrektor.' |
15-04-2021, 09:52 | #67 |
Reputacja: 1 |
Ostatnio edytowane przez Micas : 15-04-2021 o 10:26. Powód: Dodatek drugiej wspólnej sceny z GDoca drużynowego. |
16-04-2021, 22:25 | #68 |
Reputacja: 1 | Milton Poczuła przypływ adrenaliny gdy na wyświetlaczu wielofunkcyjnym błysnęły dobrze znane napisy MASTER ARMS ON oraz MASTER LASER ON. Zaczynała się walka, ale tym razem siedząc za sterami Lightninga miała za przeciwnika solidnie opancerzony pojazd latający K-1. Iroshizuku przełączyła radar w tryb walki manewrowej, włączyła system namierzania celów i z dostępnych opcji wybrała HUD scan. Odległość do ciężkiego i powolnego K-1 nie była duża, więc takie ustawienia przyrządów powinny sprawdzić się najlepiej. Szybkie sparowanie laserów umieszczonych pod skrzydłami i była gotowa na pierwsze starcie. Zaatakowała, orząc pancerz na dziobie przeciwnika, jednak LTN sam doznał uszkodzeń. Na szczęście niewielkich. Iroshizuku minęła K-1, zrobiła półpętlę a w jej skrajnie górnym położeniu półbeczkę, wykonując manewr popularnie zwany zawrotem lub immelmannem. Dzięki temu zyskała przewagę wysokości i ponownie miała na celowniku drop shuttle Ridersów, jednak tym razem zdecydowała się uderzyć w słabiej opancerzony prawy bok. Dziób K-1 był zbyt twardy i zniszczenie go zajęłoby wiele czasu, które LTN musiałby spędzić w zasięgu efektywnym wrażych laserów. Taktyka okazała się skuteczna, drop shuttle odniósł ciężkie uszkodzenia, sam próbując się odgryźć jedynie strzałem z broni zamontowanej na prawym boku. Fioletowa wiązka niegroźnie zadrapała tylko skrzydło Lightninga. Po minięciu przeciwnika Iroshizuku wykonała szybką półbeczkę i lecąc głową w dół ściągnęła drążek aby wykonać półpętlę a następnie zrobiła ślizg na skrzydło aby podlecieć do przeciwnika ponownie od prawej strony. Pilot K-1 zaczął wykonywać manewry uniku, ale w jego wykonaniu wyglądało to tak, jakby stracił panowanie nad maszyną, lub prowadził po spożyciu. Solidnej dawki. Draconisjanka ponownie zaatakowała uszkodzony bok drop shuttle i wykonała zawrót a następnie zwiększając szybkość zaatakowała. Chwilę później, zanim jeszcze minęła K-1 zdławiła ciąg, poderwała gwałtownie dziób do góry, aż LTN uzyskał bardzo wysoki kąt natarcia, stając pionowo a nawet lekko pochylając się na plecy. Iroshizuku chciała wykonać kobrę Pugaczowa, manewr pozwalający wyhamować maszynę, aby zaskoczyć przeciwnika i zaatakować jeszcze raz podziurawiony jak rzeszoto prawy bok. Niestety, pięćdziesięciotonowy Lightning nie zatrzymał się jak pilot przewidywała, tylko przemknął pod K-1, zbierając ostrzał w skrzydło i rufę. Iroshizuku zwiększyła ciąg i oddała drążek, kładąc maszynę z powrotem do lotu poziomego. Podczas kolejnego ataku wybrała bezpieczniejszy manewr - immelmann a następnie ostatni atak na K-1. Broń Lightninga przebiła pancerz, uszkodziła silniki a drop shuttle momentalnie stanął w płomieniach i spadł na ziemię. Baza. Obecnie. Po odprawie Iroshizuku udała się do swojej kwatery i skontaktowała z Portnoyem. Chciała wiedzieć, dlaczego Gabor jest w drużynie Minutemen a nie w jakichś kazamatach, gdzie odbywa zajęcia z waterboardingu. Niby powinna ufać działalności wywiadu, szczególnie że obecnie agenci działali na 300%, aby zatrzeć negatywne wrażenie po katastrofalnym zawaleniu sprawy i umożliwieniu wrogom infiltracji jednostek policji. Jednak… dobrze było dowiedzieć się u źródła kim była Mytsa i czego należało się po niej spodziewać. Oraz, co ważniejsze, na co uważać. Ostatnio edytowane przez Azrael1022 : 17-04-2021 o 13:40. |
17-04-2021, 09:39 | #69 |
Reputacja: 1 | Sceny dialogowe Micas-Makao. Pierwszego wieczoru po Bitwie o Hartford, kiedy tylko z ledwością wrócili do bazy, liczyła na to, że na płycie lądowiska będzie czekać na nią Jake. Od kiedy Ishida zatrzymał go w bazie i przekierował do "innych projektów"... nie mieli żadnego łącza między sobą. Sama nie spodziewała się, jak okropne może być takie coś. Zamartwianie się, gniew, poczucie opuszczenia czy czegoś na wzór zdrady, obojętność, wreszcie znów miłość i cała gama uczuć od nowa. Jedyne, co ją trzymało w kupie to kwestie związane z wojaczką i mechem. Próbowała się kontaktować, jednak próby te rozbijały się o “ściśle tajny status projektów, do których przekierowano pana McKinleya” i odmawiano dalszego komentarza. Liczyła na to spotkanie. Na wyjaśnienia. Na przeprosiny. Przeliczyła się. Nie było go w hangarze. I tak jak wcześniej, nikt nic nie wiedział (albo nie chciał mówić). Czyżby... nie, na pewno nie. Musiał być inny powód. Po wizycie w lazarecie zahaczyła o jego kwaterę. Nie było go tam. U dyżurnych 'Mały Johnny' nic nie wiedział. Oczywiście nie byłby sobą jakby nie plotkował. Powiedział, że Jake McKinley i Martin Neyman mieli jakąś "randkę z lazaretem na poważnie" już miesiąc wstecz... i od tamtej pory wyparowali jak kamfora. Nigdzie ich nie widziano. Jedni mówili, że wysłano ich poza bazę na tajną misję, inni - że nie żyli. Tego wieczoru obawiała się zasnąć i obawiała się, czy zaśnie. Ale prochy z lazaretu robiły swoje. Ułatwiały sen na zimnej pryczy. Nie trwał jednak długo. Kiedy tylko prochy przestały działać, wstała. Gdzieś przed szóstą, ponad dwie godziny do śniadania i ponad dwie i pół do odprawy post factum. Ledwo zdążyła się ogarnąć i już (chyba z nerwów) chciała ogarniać pokój i szpargały, kiedy usłyszała pukanie. O takiej pogańskiej godzinie? Na wezwanie "kto tam?" był tylko jakiś pomruk - ale coś ją tknęło. Otworzyła drzwi. Stał w nich Jake. Naraz zalała ją fala emocji. Widać, że jego też. Chciała już coś powiedzieć, kiedy zobaczyła, że wyglądał okropnie. Chudszy nawet niż kiedy go poznała. Cera pobladła. Oczy podkrążone do granic i przekrwione. Wyglądał jak po jakiejś chorobie. - Cześć. - powiedział głosem równie słabym jak uśmiech, którym ją zaraz potem obdarował - Mogę wejść? W pierwszej chwili chciała odpowiedzieć, że tak i cieszy się na jego widok. Wyciągnęła nawet rękę w jego stronę żeby ułamek sekundy później wyhamować lecącą do klasycznego liścia dłoń na framudze, udając że po prostu się o nią opiera i pośrednio zagradza drogę do dalszej części pomieszczenia. Półtora miesiąca absolutnej ciszy, złość, nadzieja. Pustka z dnia na dzień wypierająca coś co dla własnej higieny psychicznej Kane uznawała roboczo za “epizod potraumatyczny związany z instalacją chipa”. W teorii brzmiało dobrze i pomagało nie zwariować, w praktyce rozsypało na kawałki ledwo McKinley pojawił się na progu. Patrzyła na niego długo, naprzemian zaciskając szczęki albo zgrzytając zębami. Zewnętrzny kącik lewego oka drgał niekontrolowanie. Powinna odpowiedzieć, choćby uśmiechem, jednak to też przerastało możliwości mimiki na ten moment. Wreszcie bez słowa cofnęła się do tyłu, ruchem głowy zapraszając gościa do środka. Gościa, bo raczej nie współlokatora, chociaż pewnie wrodzone czarnowidztwo brało górę nad realnym postrzeganiem świata… lecz skoro wciągnęli podporucznika do tajnych projektów i Ishida go promował kwestią czasu… Zdusiła potok myśli, potrząsając głową energicznie. Sapnęła krótko idąc do stołu aby zająć miejsce na swoim krześle, tym od strony łazienki. Jakoś tak się utarło, że do tej pory przez ten krótki okres gdy się znali, zawsze na nim siadała. A on na drugim. Nie wchodził. Obserwował ją. Jej ruchy. Dopiero zobaczyła to, kiedy usiadła. Lekko zataczał głową i wyglądał jak ktoś, z kogo właśnie zeszło pół wiadra… czegoś. Nawet nie powstrzymywał łez formujących się w oczach i zalewających twarz, która jednak wciąż pozostawała spokojna… i przemęczona. Wszedł. Podszedł do krzesła, złapał za nie, przysunął bardzo blisko niej. Usiadł bokiem do oparcia… i tyłem do niej. Przez ułamek sekundy były jakieś głupie myśli… ...które wyparowały, jak tylko dojrzała jego kark. Miał te same blizny pooperacyjne co ona, ale dużo więcej. Krojono go tam kilka razy. Wziął głęboki oddech i na wydechu powiedział: - Pilotuję. - krótką chwilę potem dodał - To był ten tajny projekt. Sięgnął dłonią do tyłu, chcąc coś znaleźć. Jej dłoń, bo kiedy ją znalazł, zacisnął z siłą… a raczej ze słabością. - Komplikacje. - wydusił jeszcze. Widok sprawił że dziewczyna nie dała rady się powstrzymać i syknęła krótko przez zęby. - Nie… - wydusiła wreszcie głucho jakby ją ktoś zamknąć w ciemnej, kamiennej piwnicy. Zdawała sobie sprawę co oznaczają te ślady, z czym się wiążą. Jake dołączał do wojny na pierwszej linii, już nie będzie siedział bezpieczny w HQ, tylko latał pod ostrzałem na równi z innymi Minutemen. Honor, zaszczyt, szansa zmiany środka ciężkości szalek wojennej wagi. - Nie… - powtórzyła jeszcze raz, tym razem ciszej. Kręciła głową na boki w chociaż tak symbolicznym sprzeciwie i niezgodzie. Więc oboje wylądują na polu bitwy, a ona zyska całkiem nowy powód do błyskawicznego siwienia, oraz materiał na całkiem nową gałąź koszmarów. Przełknęła ślinę i wstała z krzesła, zabierając rękę. Nie wolno było myśleć o sobie, a o priorytetach dobrych dla losów Ameryganów w tej przeklętej wojnie oraz po niej. Ona była tu tylko szeregowym wysrywem który za dużo myślał. - Nie… ruszaj się - powiedziała oficjalnym tonem, znikając na chwilę w łazience. Gdy z niej wyszła, widziała tylko rozmazany kontur męskiej sylwetki, siedzący grzecznie w tej samej pozycji tak jak prosiła. Podeszła do niego żeby w ciszy położyć mu na kark ciepły kompres zrobiony z ręcznika. - W… st-tań- próbowała wydać rozkaz, głos odmówił współpracy. Wyszedł więc rwący się szept. Palcem wskazała na pryczę trzymając dłonią mokry materiał w odpowiednim miejscu. Wstał… a raczej powoli przewalił się na pryczę. Popatrzył na nią przy tym przez chwilę zastygając. Kiedy już się ułożył, zrobił parę oddechów, uspokoiwszy się i zebrawszy siły do sentencji: - Próbowałem się kontaktować. Zabronili. Bo szpiedzy wroga, bla bla. Byłem w Middlebury. Teraz jest… jestem. Mówili o Hartford. Plotka, że ktoś z Minutemanów zginął i… Głos mu się załamał. Nie musiał dodawać co podpowiadała mu wyobraźnia przez ten miesiąc. - Żyjesz. - zdołał wychrypieć spod zalewu emocji, które wylewały się wraz z wodospadem wody z jego oczu. Uśmiechnął się. - Cii…- zganiła go, klękając obok na podłodze. Sama miała momenty, gdy myślała czy stary Azjata nie posłał go na misję która nie zakończyła się dobrze, choć zakończyła życie oficera sztabowego definitywnie. - Mnie to pomaga - jakoś dała radę wydusić, kładąc mu na czole drugi kompres, dla odmiany zimny. Ułożyła go tak aby opadał na skronie, które ją samą potrafiły łupać tak koszmarnie, że ledwo dawała radę funkcjonować. - Martinowi też wszczepili lost-techa? Przez chwilę chłonął doznania z obydwu kompresów. Uśmiech mu się poszerzył, zrobił się bardziej cwaniacki. - Mhm. Wiesz jak to przeżywał? - zachichotał - Wsadziliśmy go… do Mackiego. Bo skoro robi za magnes… na Wpierdol… to musi mieć dużo pancerza. Ja wziąłem SWD. Swordsmana. Fajny. Wziął parę oddechów. - Ishida nas trenował. Z Middlebury wylecieliśmy nad Lake Varmint. Mają cykora, bo za cicho tam. Jeszcze jednego pilota kołują, do Hectora. Otrzeźwiał trochę kiedy zobaczył jej bandaże. Zaraz mu uśmiech zgasł, zastąpiony przez troskę. - Rannaś… - Nic mi nie jest, to tylko powierzchowne rany - sierżant odpowiedziała automatycznie i zaraz zatopiła się z powrotem w milczeniu. Patrzyła na niego, głaszcząc po krótkich włosach oszczędnymi ruchami. Odwzajemniła uśmiech gdy opowiadał o Neymanie i wyborze mechów dla nich obu. Pasował mu Swordsman. Idealny mech dla idealnego żołnierza. - Też… próbowałam się skontaktować. Za każdym razem kazali mi spierdalać, aż wreszcie nie odbierali ode mnie połączeń - przyznała wreszcie, uciekając spojrzeniem gdzieś w bok. Popatrzył na nią ze strasznym smutkiem. Wystawił drżące ręce do góry. Nieme zaproszenie i prośba zarazem. Ruch Kane dojrzała kątem oka i już miała ponowić prośbę aby się nie ruszał. Wróciła wzrokiem na poprzednią pozycję, gapiła się mu prosto w twarz przez moment aż powoli skinęła głową. Wstała i ostrożnie ułożyła się od ściany, na boku. - Pewnie sądzą, że masz stalkerkę, albo psychofankę. Niepoczytalną, nieumiejącą panować nad emocjami i z pamięcią jętki, bo już nie pamięta jakie oddział dostał priorytety… ale już… chyba. Chyba nie muszę… ciągle… ojciec i tak nie widzi, bo nie żyje - rzuciła kwaśnym dowcipem bez grama wesołości. Oparła głowę na jego barku, przytykając czoło do policzka. Objęła go też ramieniem, mocno przytulając ale nie tak aby udusić. Dojrzała oznaczenia porucznika na jego mundurze. - Gratuluję awansu, Jake. - dodała, zamykając oczy i wreszcie trochę się rozluźniła. - Cieszę… a do diabła - urwała, wczepiając palce w materiał bluzy - Nie znikaj mi tak więcej… podobno bez ciebie zmieniam się w “smętną pizdę którą trzeba jebać prądem albo glanem. Na ryj. Żeby się, kurwa, ogarnęła w miarę do pionu”. Koniec cytatu - parsknęła. - Chuj im w dupę. - wydyszał z zadziwiającą ilością gniewu, zmęczenia i “a weźcie spierdalajcie” - Wszystkim. Jesteśmy tutaj… tylko my. Ty i ja. Pogładził ją wolną dłonią po policzku. - Kiedy to się skończy… pierdolę beret. Chcesz mieć normalne życie ze mną? Dom, praca. Nie służba i nie oni, co chuj im w dupę. Bez implantów. - Rodzina. - dodał po chwili. Cisza znowu się przeciągnęła. Sarah odpowiedziała niewerbalnie, wzmacniając uścisk. - Szybko się nie skończy, po wszystkim będziemy mieli masę pracy w odbudowaniu… domu - odezwała się spokojnie, po raz kolejny odwlekając jakiekolwiek deklaracje - Każda para rąk będzie na wagę złota. Postawienie tego kraju na nogi swoje zajmie, przecież nie można zostawić cywili i reszty samym sobie. W miastach zmienionych w morze gruzu i piachu. Bez jedzenia, bez… pomocy. - westchnęła, podnosząc tułów i oparła się na łokciu, zawisając twarzą około trzydzieści centymetrów nad twarzą porucznika. - Tak - wreszcie wycisnęła z siebie konkret na który czekał - Chcę. - Cieszy mnie to, skarbie. - powiedział ciepło - I hej, nikt nie powiedział, że będzie łatwo. Pomyślał nad czymś chwilę i zachichotał. - Auber. Od aubergine. To chyba po francusku “bakłażan”. Mój callsign. A Neyman to Mandaryn. - chichot przerodził się w głośne parsknięcie śmiechem. Kane wybałuszyła oczy, aby zaraz zaparskać i roześmiać głośno, mrużąc przy tym oczy. Dlatego też dopiero po pewnym czasie zorientowała się że nagłe drgnięcie pod nią ma konkretną przyczynę… - Jezu… przepraszam! - jęknęła, przecierając żołnierzowi czoło i policzek obandażowanym wierzchem dłoni. Paliła przy tym buraka, jednak wciąż się uśmiechała. Ale już bez plucia. - Bakłażan… gdzieś to już słyszałam - ściągnęła usta, a potem okręciła kark, rechocząc do ściany - I Mandaryn… musimy mu pomalować mecha na niebiesko! I wypchać kabinę srajtaśmą… ale to najpierw masz wydobrzeć - wróciła do patrzenia mu w oczy, grożąc do kompletu palcem - Inaczej będziesz spał w brodziku… bo rozumiem że - symbolicznie powiodła spojrzeniem po pokoju - Kwaterunku nie zmieniamy. - Nie, nie zmieniamy. Ale… nie przyjechałem na długo. - mówił powoli, ale pewnie, jakby słowa Sarah dodały mu sił - Tylko teraz będziemy mieli kontakt nareszcie, zdjęli łatkę “śćiśle tajne”. Mam poprowadzić odprawę dzisiaj, przygotowałem się podczas przelotu. Potem się walnę do wyra, nie spałem prawie dobę. Dalej... mam pomóc ogarnąć start VR. Zobaczysz co to. Jak już ogarniecie na tyle, żeby Ishida mógł was zostawić samych, to lecimy znowu nad Varmint. Nie wiem czy będziemy tam dalej trenować, patrolować czy siedzieć w ogóle, czy polecimy gdzie indziej. Do czasu naprawy waszych maszyn będziemy robić za lancę w obiegu. Jako takim, bo Leoparda też nie ma. - skrzywił się - Ale powinno być spokojnie, nie martw się. Deszcz tak łoi, że nic nie przejedzie przez te bagna varminckie, a i jakby pieszo szli, to do błotnego grobu. Tylko Ishida to stary uparty siwy baran. - Znowu cię pchają w teren? - Sarah sposępniała, przymykając oczy i otworzyła je dopiero kiedy przezwyciężyła smutek. Nie potrzebowali go teraz, zwłaszcza że nie dano im dużo czasu. - Pora monsunowa, czego on się spodziewa? Teraz trzeba mieć amfibię, aby jakkolwiek przebić się przez drogę. Wszystko co cięższe od transportera grzęźnie w błocie. Poza tym wilgoć działa korozyjnie na wszelkie sprzęty metalowe. Siłowniki rdzewieją, stawy mechów zaczynają skrzypieć. Więcej maszyny spędzają w serwisie niż na polu walki. Powinien to wiedzieć, swoim wózeczkiem raczej się nie pcha na ulewe bo mu szprychy w kołach rdza łapie - skrzywiła się ironicznie i pokręciła głową - Tiaa… powiedz to staremu. I Bandytom. - Dasz radę pilotować w takim stanie? - zadała to najważniejsze pytanie - W razie czego… mogę lecieć za ciebie, mnie nic nie jest. Ty odpoczniesz i dojdziesz do siebie. Mówiłeś o komplikacjach… nie dam im cię zabić.- skończyła mało przyjaznym warkotem. Milczał chwilę. - Ty też jesteś ranna i wyczerpana po Hartford. Zobaczymy. Neyman nie miał komplikacji prócz tam paru pierdół. Może on i Ishida starczą i ten ostatni pilot do Hectora, co go kołować mają. Albo kto inny z ekipy poleci. Albo nawet jak polecimy, to na parę dni max, stary ogarnie, że leje. Reuma w kościach się odezwie i siup z powrotem przed kominek. - prychnął. Spojrzał na zegarek. - Jeszcze trochę czasu do pobudki i śniadania. Odeśpijmy jeszcze te parę minut. Rano mi wciśniesz stymulant w żyłę. Bo zasnę na stojąco przy hologramie, tak przyjemnie szumi. Mi ręce za bardzo drżą do strzykawy. Ok? - wyjął strzykawkę z kieszeni i położył na stole - Zdjąłbym te szmaty, ale pierdolę… I tak lepiej wyglądać nie będę. - Nic mi nie jest, to tylko powierzchowne rany. Mogę służyć - Kane powtórzyła równie uparcie, co poważnie. Sięgnęła po zrolowany na półce koc - Śniadanie wydają o 8:00, odprawa zaczyna się 8:30. Przyniosę ci żarcie i obudzę 8:15. Zjesz na szybko i pójdziemy do sali wojennej. - nakryła ich kocem, zaczynając od nóg - To zawsze pół godziny, mnie się już nie chce… spać- łypnęła na niego, wzdychając cierpiętniczo - Ale dam tobie odpocząć. Teraz moja kolei na przyniesienie kawy… i rozmawiałam z Doe - sapnęła ciężko, kładąc się z powrotem obok porucznika. - Jeszcze w Hartford. - Pogadamy o tym… - zaczynał powoli odpływać - Dziękuję… jesteś kochana. - głos stawał mu się cichszy i bardziej bełkotliwy, zasypiał błyskawicznie - Ja cię kocham… I cyk. Chrapanie. Ruda sierżant okryła ich ostrożnie aż po szyje, wtulając w drugie ciało. Ułożyła głowę na poruszającej się miarowo klatce piersiowej i z nieobecnym uśmiechem wpatrywała w błyskające zielenią holograficzne cyfry ściennego zegara. Po omacku znalazła dłoń Jake’a ściskając ją delikatnie, a w głowie jego ostatnie słowa zagłuszały nosowe pochrapywanie. Leżała nieruchomo, puszczając uciekające minuty gdzieś obok. Jeżeli poprzedniego wieczora zasnęła dopiero po solidnej porcji prochów nie mogąc sobie poradzić z pustką i strachem rozrywającym od środka, teraz wreszcie czuła spokój, a chłód został zastąpiony przez kojące ciepło. Też go kochała, musiał się o tym w końcu dowiedzieć. * Dwie godziny minęły nie wiadomo kiedy. Minuty bezruchu zmieniały się w kwadranse, a te łączyły w czteropaki, ulatując gdzieś całkowicie obok, podczas gdy Kane leżała wpatrzona w zegar jakby pierwszy raz od dawna nie był jej najgorszym wrogiem. Ciepła strefa pod kocem zniechęcała do ruszania gdziekolwiek poza łóżko, a obecność śpiącego obok mężczyzny koiła skołatane nerwy. Oddychał spokojnie, a jego śpiąca twarz utraciła ten rozpaczliwie smutny wyraz. Wyglądał… tak normalnie. Może trochę blady i wymizerowany, ale patrząc na niego chciało się móc zatrzymać zdradziecki czas. Ten niestety płynął dalej swoim tempem, aż fluorescencyjne cyferki wskazały 7:40, zmuszając dziewczynę do wstania. Zrobiła to ostrożnie, nie chcąc budzić partnera póki ma on wciąż szansę na te parę dodatkowych minut zasłużonego odpoczynku. Ubrała się szybko i na palcach wyszła z pokoju, by dopiero na korytarzu założyć ciężkie, wojskowe buty. Drogę do kantyny pokonała w ciszy, zatopiona we własnych myślach. Milczała w kolejce i kiedy nakładała podwójną porcję śniadania na tacę. Unikała patrzenia na innych ludzi, skupiając uwagę na przygotowaniu posiłku, a gdy był gotów, szybko obrała w drogę powrotną. Znów pod drzwiami zdjęła buty, aby w skarpetkach wejść do pokoju. Taca wylądowała na stole, a sierżant na palcach pokręciła się dookoła, aż wreszcie postawiła obok śniadania dwa kubki z parującą kawą. Wtedy dopiero kucnęła przy łóżku. Już miała potrząsnąć ramieniem porucznika, lecz zamarła patrząc jak spokojnie śpi. Westchnęła cicho, przykładając dłoń do jego policzka. Pogłaskała miękką skórę kciukiem. - Jake…- powiedziała, nachylając się i pocałowała lekko rozchylone wargi. Z ust przeniosła się na policzki, stemplując je tak samo jak skronie, powieki i czoło. - Wstajemy - dodała, pocierając nosem o jego nos. - Hy? Of. Uh. Nie… tak… jakie autodziało… nie, nie zacięło się kurde… przecież zamieniliśmy na laser... - zaczął mamrotać w sennym letargu - Spierdalaj, Neyman. - Dawaj kurtkę… i niebieską mandarynkę - Sarah powstrzymała śmiech i zmieniła ton na niższy, bardziej ochrypły i gruby. Nadal drapała nos żołnierza swoim - Gdzie moja mandarynka? A pas? Oddawaj mój pas. Zabrałeś mój pas z Mackiego. - To nie twój pas. Jej pas. Zabrałeś jej… prawem pięści… w porcelanowym władztwie… ty tyranie ty. Dziewczyna musiała za chwilę zacisnąć usta żeby nie parsknąć. - To dlatego że cię kocham- podjęła udając dalej Neymana - Bądź mój, razem zasiądziemy na porcelanowym tronie w krainie kawą i kakałem płynącą. - Ja nie gae… a ty jesteś szpetny… smutna Sarah... Nie! Jake gwałtownie się obudził, zerwał… uderzając swoim czołem o jej czoło. - Uh!- szarpnęło ją do tyłu, dźwięk zderzenia czaszek rozszedł się po pomieszczeniu głośnym echem. Na chwilę pociemniało, nie klęła jednak. Zaśmiała się, siadając tyłkiem na podłodze i przykładając dłoń do zbitej skóry. - Zaczynamy etap przemocy domowej? - zapytała chichocząc - Jeszcze nie próbowałeś zupy, nie wiesz czy jest za słona. Potarł czoło i z westchnieniem ulgi opadł na poduszkę. - Przez ten implant mam pojebane sny prawie co noc. Ostatnio śnił mi się Neyman… zapinający mojego Swordsmana w lufę lasera. I co najgorsze, czułem się zdradzony. Dasz wiarę? Kane pokiwała potakująco. - Pogadaj z lekarzami, niech ci dadzą te same leki co mnie. Po nich nie mam snów… - spoważniała, a w jej oczach pojawił się smutek. Pogłaskała Jake’a po włosach i policzku - Albo to podprogowy przekaz twojego mózgu, że tak naprawdę wolisz twarde, jędrne pośladki Martina niż wgniatanie się w jakieś miękkie, babskie dupsko - tym razem pokiwała mądrze głową - Chcesz to zweryfikować? Spokojnie nie wymagam od ciebie żadnej nadprogramowej aktywności. Zamrugał przez chwilę, zapominając o pocieraniu czoła - i w ogóle o swoich dłoniach. - Yyy… - zamknął usta na parę sekund - Ja… ten. Uh… teraz? - A czemu nie? - sierżant posłała mu powłóczyste spojrzenie. Jej dłonie wślizgnęły się pod koc, zaczynając majstrować przy pasku spodni. W pewnym momencie przestała patrzeć na zaspaną twarz, zaciskając szczęki i zatrzymała zabawę w rozpinanie guzików. - Chyba że nie chcesz. - dorzuciła neutralnie. Uniósł brwi w lekkim zdziwieniu. Westchnął. - Nigdy nie zrozumiem, dlaczego jeszcze kobiety pytają swoich facetów “chyba, że nie chcesz”. Jakby odpowiedzi nie znały.. - Żeby nie wyszło wymuszenie, ani nic… wbrew woli i na siłę, a nie o to chodzi - Sarah i po przełknięciu śliny uśmiechnęła się, zabierając dłonie. -Zrobiłam ci kawę i przyniosłam śniadanie - dodała w miarę pogodnie - Nie słodziłam, ani… jest czarna. Tosty jeszcze powinny być ciepłe. Uśmiechnął się, mrugnął, kiwnął głową jednocześnie. Oparł się łokciami i powoli wstał. Trochę sprawiło mu to wysiłku, “niby bólu”; jak ktoś kto był spracowany. Zasiadł. Zanim zaczęli jeść, złapał jej dłoń i pocałował. - Dziękuję. Nie wiem, co bym bez ciebie zrobił. - Z pewnością wiódłbyś spokojniejszy żywot bez dodatkowych i nadprogramowych nerwów - usłyszał w odpowiedzi, Kane wbiła spojrzenie w talerz, zabierając za jedzenie. Przeżuła dwa gryzy tosta zanim nie podjęła - Jeżeli szybko się uwiniemy… a do diabła z tym. Po śniadaniu podam ci szprycę, na razie jedz. Trzeba ci jeszcze czegoś? - siorbnęła kawy - Chyba nie zapomniałam o niczym ważnym. - Hmm. - udał zamyślenie - Jeszcze potrzeba mi płatnego urlopu rocznego z taką jedną rudą, miliona C-bills i pokoju na świecie. - przy ostatnim wargi zadrżały mu od tłumionego śmiechu. - Szprycę daj mi pod prysznicem. Śmierdzę. Jak się parę minut spóźnimy to nic się nie stanie. Ishida daleko na wózku nie odjedzie, a reszta jest pewnie jeszcze gorzej poobijana od ciebie, docenią dziesięć minut spokojnego siedzenia na dupie. - odzyskiwał dar mowy i przekleństwo gadatliwości. To ta kawa. - Wczoraj mówiłam prawdę, porozmawiam z Ishidą i zgłoszę się na ochotnika za ciebie. Zostaniesz tutaj i odpoczniesz. Prawie jak urlop. Po… tym wszystkim… ekhm. Kiedy już świat wróci do normy i na nowo otworzą uczelnie… mam prawo do tantiemów za książki wydane przez ojca a także autoryzowane wywiady i wykłady w formie audio. Milion to to nie będzie, ale zawsze coś - popatrzyła na niego krótko, nim nie wróciła do gapienia się w talerz. - Może być i prysznic - pogmerała widelcem w jajecznicy aż w końcu sapnęła - Chcę żebyś poszedł ze mną do Ishidy. Jeśli wczoraj pytałeś na poważnie… z tą - przełknęła gorzką ślinę i dodała głucho - Rodziną . - Tak. - odpowiedział po prostu, poważnym i pewnym tonem, ale zaraz dodał z sarkazmem - Ten urlop to miał być *z* rudą, nie *bez* niej. Parę kęsów i łyków później nie było co zbierać, chyba, że naczynia do mycia. Bez słowa kiwnął głową na nią. Zaczął się rozbierać, tak do rosołu, nie krępując się. Był… wychudzony. Ostatnie półtora miesiąca ostro dało mu w kość. To był przykry widok. Ale nie było tak źle. Wsysał żarcie jak odkurzacz. Chwila spokoju i prochy na sen i odzyska wagę. Najpierw zaaplikowała mu szprycę, potem poszli do kabiny. I, sądząc po przypływie sił u Jake’a po stymulancie, zostali tam parę nadprogramowych, ale jakże… potrzebnych im minut. Wkrótce potem prawie biegli na odprawę, poprawiając wymięte ciuchy w locie. +++ Zaraz po odprawie, kiedy wszyscy już rozchodzili się do swoich zajęć, McKinley rozmówił się chwilę z Ishidą. Poinformował potem Kane, że przyjmie ich o osiemnastej w swojej kwaterze. Po odprawie generalnie mieli czas wolny, który Jake wykorzystał w bardzo ważnej kwestii: nic-nie-robieniu, popartego snem. Po prawdzie, to jego rude nieszczęście do pary także (za namową). Wkrótce przed godziną zebrali się do kupy, ogarnęli, zjedli i udali w gościnę (jeśli tym czymś można było nazwać przejście paru korytarzy w tej samej bazie, do innej kwatery) do tutejszego daimyo. Przyjął ich w nieco przestronniejszym, spartańskim, ale urządzonym na klasyczny - schludny i estetyczny - styl starojapoński. Podjął ich herbatą, odziany w “casualowe” kimono. System audio wbudowany w ścianę puszczał dźwięki kominka i deszczu, poparte systemem grzewczym. Parę chwil small talku, raczej aby kupić sobie czas. W pewnym momencie jednak Jake zaczął zerkać na swoją partnerkę, a Ishida czekał. Nie przyszli tu przecież po to aby mu spijać herbaciane zapasy i wygniatać kolanami maty przy niskim stole. W głowie Kane pojawiła się głupia myśl, że brakuje tylko wystrojonej i wymalowanej jak piękna, porcelanowa laleczka gejszy… klęczącej w kącie pokoju i grajacej cichą, kojącą melodią ku uciesze gości. Ona sama czuła się nie na miejscu, na szczęście nie była sama. Rzuciła porucznikowi szybkie spojrzenie. - Tak po prawdzie… to przyszliśmy żeby… ekhm. - chrząknęła, paląc buraka do tego stopnia, aż zaczęła ją piec twarz. Łypnęła ponownie na Jake’a spanikowanym spojrzeniem, potem przeniosła oczy gdzieś w bok na ścianę. Odetchnęła bardzo powoli i wciąż czerwona odwróciła twarz do gospodarza. - Powiedziałabym że doszło do przejawów fraternizacji w jednostce pod pana dowództwem, gdyby nie fakt, że porucznik McKinley i ja należymy do kompletnie różnych formacji między którymi nie ma ujednoliconego regulaminu. Prawem precedensu… trochę... - przełknęła ślinę, aż echo poszło. Trzymała jednak głowę prosto, tak jak wyprostowane miała plecy - Trochę wyszło, jakbyśmy wykorzystali lukę w procedurach, jednak n… nie było to zamierzone działanie przeprowadzane celowo i z premedytacją. Po prostu s… s-stało się i… - zamknęła na moment oczy, wypuszczając resztę powietrza z płuc. - Nie jest to znajomość powierzchowna, kocham Jake’a i gdyby nie warunki wojenne, a także niestabilna sytuacja niepozwalająca na podobne skupianie na sprawach mniej priorytetowych niż zadania stawiane przed New Minutemen, pobralibyśmy się… zostaje to jednak odwleczone w czasie póki sytuacja wojenna nie zostanie opanowana, a podstawowe jednostki administracyjne ponownie uruchomione dzięki cz… - zacięła się, poruszając przez chwilę niemo ustami, a w głowie słyszała szyderczy głos ojca. Tyle że był to już raptem głos zza grobu. - Wiecie z pewnością co spotkało pułkownika Kane’a o-oraz resztę mojej rodziny. Mam tylko Jake’a - wbiła spojrzenie w oczy Azjaty - A przez ponad półtora miesiąca nie widziałam co się z nim dzieje. Czy żyje, jest zdrowy, czy go nie zabili. To że odchodziłam od zmysłów to takie… dość łagodnie powiedziane. Jake też się martwił i odbijał od ściany informacyjnej. Dlatego do pana przyszliśmy i zajmujemy czas. Chcieliśmy prosić… nie o specjalne traktowanie, albo ulgi związane z… - zacięła się znowu, ale na krótko. Kaszlnęła w pięść. - Nosimy chipy, bywa ciężko. Mamy unikać skoków negatywnych emocji i tak dalej… poza tym jak mówiłam. Jake to moja jedyna rodzina. Muszę wiedzieć czy żyje, czy go porwali, albo… czy jest bezpieczny. Rozumiem procedury i utajnienie informacji aby wróg ich nie wyłapał i nie wykorzystał. Jednak jeśli jest szansa na to, aby… - uciekła na krótko wzrokiem na partnera jakby w jego twarzy szukała siły do kontynuacji [/i]- Bylibyśmy niezmiernie wdzięczni gdyby zgodził się pan ustalić chociaż podstawowe zwroty szyfru, które będziemy… nie wiem, znać tylko my i pan, nawet nie łącznościowcy. Same proste informacje odnośnie stanu tej… drugiej osoby: MIA, KIA, WIA… OK. Nic skomplikowanego, a nam by odjęło dużo zbędnego… [/i]- spuściła wzrok na czarkę herbaty - Mamy dość na głowie aby jeszcze wariować z niewiedzy i braku informacji czy jeszcze mamy do kogo wracać. Ishida wysłuchał całej argumentacji z typowym dla niego, lekko surowym a zarazem spokojnym wyrazem twarzy, wyrażającym absolutnie zero intensywnych emocji. Zerkał tylko to na jedno, to na drugie. A Jake na zmianę pocierał czoło czy dłonie, albo kiwał głową. Stary Draconisjanin nie zastanawiał się długo. - Zgoda. - po chwili dodał więcej - Wkrótce otrzymacie materiały. Ten szyfr i ta metodologia przydadzą się także do innych komunikatów. Dopiero po paru sekundach sierżant zorientowała się że wstrzymuje powietrze. Wypuściła je, a na czerwonej twarzy wykwitł szeroki uśmiech. - Dziękujemy, sir! - krzyknęła radośnie, podrywając się do pionu. Stojąc na baczność strzeliła regulaminowo obcasami. Zaraz też zamrugała i jeszcze bardziej speszona wróciła do siedzenia na klęczkach. - Przepraszam - burknęła w czarkę herbaty, zalewając nią wyżyny zakłopotania. Jake wyglądał, jakby chciał się schować pod matę. Ishida pokiwał tylko głową. Przez dłuższą chwilę milczeli. - Czy jest coś jeszcze do ustalenia? - wreszcie zapytał stary. Sarah pokiwała głową zanim przełknęła co miala w ustach. - Tak. Operacja Jake’a przyniosła ze sobą pewne… komplikacje - spochmurniała, a jej twarz z czerwonej stawała blada jak papier - Mnie nic nie jest, tylko powierzchowne zranienia. Zgłaszam gotowość do służby w zastępstwie za niego. Pilot z chipem za pilota z chipem. On pomoże panu tutaj na miejscu i przy okazji wróci do pełnej sprawności psycho-fizycznej, a… mogę prowadzić jego mecha do walki w polu. Naprawy naszych maszyn trochę potrwają, bardziej się panu przydam na froncie niż… tutaj. Jestem żo… jestem jednostką nastawioną na walkę bezpośrednią, brak mi wyczucia logistyki aby robić cokolwiek użytecznego w… Przerwano jej - ale zrobił to Jake, a nie Ishida. - Taa, jasne. Ty chcesz lecieć, a ja mam zostać i się zamartwiać. Bo nie chcesz sama tu zostać i się zamartwiać, kiedy ja lecę… Przerwało mu zirytowane prychnięcie. - Tak i dlatego mam patrzeć jak sam ledwo stoisz na nogach - sierżant popatrzyła na niego - A się pchasz do walki… potrzebujesz odpoczynku i rekonwalescencji. Nie kolejnych tygodni w mechu. Nie pozwolę żebyś się przedwcześnie wykończył w imię nieważne jak słusznej sprawy… - zacisnęła pięści, czarka chrupnęła ostrzegawczo czego dziewczyna nie zauważyła - Jeszcze się nawalczysz. Najpierw dojdź do siebie, w tym czasie cię zastąpię. Po coś, do cholery, mnie masz. Schował twarz w dłoniach, przecierając ją nimi. Parę razy zbierał się do odpowiedzi, ale ostatecznie westchnął ciężko. Ishida natomiast przemówił: - Wezmę pod uwagę pani gotowość i stan pana McKinleya. Kwestia powrotu do obozu przy Lake Varmint i tak została odwleczona na kilka dni. Pan McKinley musi pomóc w organizacji dalszych szkoleń. Stary uśmiechnął się. - Możliwe jednak, że wasz udział nie będzie potrzebny. Pani Doe zgłosiła się przed wami. Nie jest zainteresowana ciągłym przebywaniem na terenie bazy przez następne tygodnie, nawet biorąc pod uwagę pracę nad naprawą maszyn. - pokiwał głową - Kiedy program szkoleń zostanie wdrożony, polecę z nią i panem Wintersem do rejonu Varmint. Jake już chyba miał zaprotestować, ale zobaczył wyraz twarzy Sary i popatrzył za to gdzieś na ścianę, w milczeniu. Kane natomiast zamrugała. - Winters? - spytała, marszcząc brwi. Łypnęła na porucznika i wbrew procedurom złapała go za rękę, ściskając pokrzepiająco. - Jej kumpel z Newport. Czy chłop nawet, nie wiem. Rezerwista, wciągnęliśmy go na roster bazy. - mruknął Jake. Mruganie rudzielca wzmogło się. Zrobiła do tego mało mądrą minę, patrząc uważnie na swojego oficera jakby nie do końca pewna czy mówi serio, czy sobie żartuje. - To ona ma kumpli? Albo… nieeee, chłopa? Ona? - pokręciła przecząco głową. Jakoś nie potrafiła sobie wyobrazić że ich naczelna harpia potrafi koegzystować z kimś dłużej bez rozszarpania go na kawałki przy pierwszej rozbieżności zdań. Albo gdy ten nie umie skleić symbolicznej pizdy. - Na to wygląda. Jest jeszcze jeden, mechanik o nazwisku Hanson, ale on jest ciężko ranny. Dokańczają sklejanie go w lazarecie, dołączy do załogi hangaru. Ishida zauważył, że herbata została całkiem wypita. Zaczął rytualne sprzątanie. - Coś jeszcze ze spraw do załatwienia, czy zostaniecie na zupę? - zapytał tonem w stylu “pada dzisiaj” - Z wodorostów. Sarah wymieniła z McKinleyem spojrzenia i uśmiechnęła się jakoś tak bez ciągłego spięcia. Zupełnie jakby kończyli spotkanie ze starym wujkiem gdzieś podczas urlopu… a raczej tak sobie wyobrażała, że to może wyglądać. Nie miała wujków, ani tym bardziej nie piła z nikim z rodziny herbaty. - Dziękujemy, ale… chyba dostatecznie nadużyliśmy pańskiej cierpliwości oraz czasu. Naprawdę… - kiwnęła starcowi głowa - Dziękujemy panu, panie Ishida. Za wszystko. Pokiwał po prostu głową. Na odchodnym dodał: - Pamiętajcie o agendzie na następne dni, szczególnie pan, panie McKinley. Trzeba przygotować maszynę i scenariusze. - Pamiętam, panie Ishida. Wstępny raport będzie już jutro. Starzec raz jeszcze kiwnął głową i ukłonił się ceremonialnie (na tyle, na ile mógł - pozostając na wózku). Zaraz potem wyszli i skierowali się do swojej kwatery. - Nawet nieźle poszło. - skomentował to Jake, z wyraźną ulgą. - Nieźle? - sierżant powtórzyła za nim i roześmiała się zaraz potem. Chwyciła porucznika pod pachy, unosząc nad podłogę jakby był trochę wyrośniętym dzieciakiem. Śmiejąc się po wariacku zaczęła nimi kręcić wokół. Udało się! Dostali pozwolenie na kontakt w sytuacjach gdzie do tej pory napotykali jedynie procedury tajności i złowrogie milczenie. Sytuacja z ostatniego miesiąca miała się więcej nie powtórzyć. Śmiech zaczął się Sarah rwać, w głowie zaczęło wirować. Straciła lekko równowagę przez co przy nowym okrążeniu zniosło ją w bok. Uderzyła o ścianę, siła pędu wcisnęła w nią McKinleya, a potem oboje wyrąbali się na podłogę. Tam znowu dziewczyna zaczęła niekontrolowanie chichotać. A wraz z nią Jake, kręcący głową z lekkim niedowierzaniem. Nie dość, że dostali te pozwolenie, to jeszcze przez następne dwa tygodnie mieli siedzieć w bazie - odpoczywać, kurować się, pracować nad szkoleniem. Po raz pierwszy od początku wojny otrzymali namiastkę spokoju. Przedsmak tego, czego chcieli od życia. Zanosząc się śmiechem Kane łypnęła cwaniacko na zwłoki obok. Jej zwłoki. Nawet nie zwłoki. Chociaż oboje wydawali się ostatnio średnio sprawni i mobilni. - A wiesz co? - wypaliła nagle, przekręcając na bok frontem do oficera. Leżenie na korytarzu było jakoś mało poważne, tylko ciężko było się tym przejmować w takiej chwili, gdy większość myśli pochłaniały raczej radosne motywy. - Skoro powiedziałam Ishidzie, tobie też mogę - wciąż zanosząc się urywanym rechotem, podniosła się do pionu, wyciągając rękę aby pomóc partnerowi wstać. Przyjął jej pomoc i wstał. - Słucham. - zapytał, patrząc na nią równie cwaniacko, co ona na niego. - A nic wielkiego - wzruszyła teatralnie ramionami - Po prostu kocham cię. To co, idziemy coś zjeść i wracamy do nas? Czy chcesz złapać Martina żeby go ostrzec żeby teraz lepiej nie próbował ładować Swordsmana w lufę bo może zostać rozkurwiony na atomy… a na wszystko narobi pies. - zgarnęła go pod ramię opiekuńczym gestem. Tego wieczoru jeszcze wiele razy korytarze rozbrzmiewały ich śmiechem.
__________________ Dorosłość to ściema dla dzieci. Ostatnio edytowane przez Micas : 17-04-2021 o 09:53. |
17-04-2021, 15:43 | #70 |
Reputacja: 1 | Hartford (by Makao/Stalowy) |