Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 14-04-2021, 02:22   #65
Witch Slap
 
Witch Slap's Avatar
 
Reputacja: 1 Witch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputację
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=pzTPEn4_kos[/MEDIA]
Człowiek jest jak liść niesiony przez wiatr, z tą tylko różnicą, że wiatr zastępuje dlań nieomylne księgi przeznaczenia. Nie wie więc, co może się stać za chwilę, ani też czy wkrótce nie wyruszy w kierunku zupełnie przeciwnym zamierzonemu. Mytsa Gabor nigdy nie zakładała z góry, ani nie przewidywała co na nią spadnie. Los był przewrotny, niezrozumiały. Wiatr zaś nieustępliwy. Zamykała przed nim drzwi, a i tak wciskał się przez okno… wydmuchując z pozornie bezpiecznego, znanego terenu na szeroki świat i tak pędzili oboje: czasem na złamanie karku, czasem po prostu płynęli podziwiając widoki. Od przybycia na Amergio zdecydowanie przeważała pierwsza opcja, wydarzenia przelatywały tuż obok i tylko ich reperkusje odbijały się od cygańskiej skóry nie do końca chcianymi pamiątkami utwierdzając piratkę w przekonaniu, że nieważne, jakie decyzje podejmuje, i tak nieubłaganie dąży z wiatrem do swojego przeznaczenia. Jego nic i nikt nie zmieni. Nie dało się zmienić czegoś ustalonego od początku porządku Kosmosu.

Nie planowała buntu, ani dezercji. Patrzyła na kobierzec swojego życia z optymistyczną pogodą ducha. Przez większą część czasu - przez dziewięćdziesiąt dziewięć procent czasu - po prostu nie wiedziała, jak i dlaczego jego nitki się ze sobą wiążą, i nie było w tym niczego złego. Robiła coś dobrego, a zdarzało się coś złego. Robiła coś złego, a wydarzyło się coś dobrego. Nic nie robiła, a wszystko wybuchało - życie. Piękne w swej nieprzewidywalności. Tak jak nieprzewidywalni wydawali się ludzie, na jakich natknęli się z Dybukiem dwa dni po odejściu z Newport. Nic nigdy nie dano raz na zawsze, a koniec zawsze był początkiem...

Kilkunastu typów z Border Patrol trzymało ją i jej maszynę na muszkach. Locustowi tymi śmiesznymi karabinkami mogliby co najwyżej farbę poznaczyć… ale z nią mogłoby być krucho.

- Parley? - jeden z nich, nieco starszy gość się odezwał. Miał odznaczenia sierżanta - Kim jesteś, piratko? Ręce za głowę. Miller, rozbrój ją.

Jeden z żołnierzy opuścił Redwooda i zaczął do niej podchodzić. Pozostali wciąż w nią celowali.

- To jakaś pułapka? Nie wyjdziesz z niej żywa.

Sytuacja definitywnie wyglądała na pułapkę: oddział obszarpanych trepów prowadzący równie pokiereszowaną grupkę cywili stanął naprzeciwko wrogiego LCT-1E. W normalnej sytuacji pilot maszyny pociągnąłby salwą im po plecach i tyle. W końcu prowadzili wojnę.
- Parlè - kobieta która wyszła z maszyny powtórzyła raz jeszcze, bardzo powoli i wyraźnie żeby przez śpiewny akcent nie kaleczyć przesłania.
- Parlè… wychodzę rozmawiać, nie walczyć - przyglądała się temu, który do niej podchodził.
- Tchy magie pe minć - uśmiechnęła się do niego wesoło wbrew powadze sytuacji. Stała bez broni, pancerza i osłony naprzeciwko czarnym wylotom karabinowych luf. Raz jeszcze przeklęła się za ten pomysł, ale za bardzo nie miała alternatyw.
- Macie oddział tak mocny, że z mecha wyskoczyłam aby was wziąć sposobem bo same działa nie starczą. - rozejrzała się wymownie po ledwo żywych ludziach i niewzruszonym molochu który stał za jej plecami.

Sierżant z początku nic nie odpowiedział. Ten drugi trep sprawdził, obmacał piratkę, nie znajdując zbyt wiele - broń została bowiem w mechu. Zrobiło to stosowne wrażenie. Żołnierze wymienili się kiwnięciami głową. Lufy nieco zjechały w dół.

- No to słucham... piratko.

- Układ jest prosty - Cyganka skrzyżowała ręce na piersi, patrząc na tego od gadania - Ja i moje maleństwo odstawimy was do waszej najbliższej bazy w jednym kawałku, a wy powiecie swoim matom żeby się wstawili u kapitana. Oferuję swój kontrakt w zamian za amnestię dla mnie i Dybuka. I za dolce oczywiście - wskazała krótkim ruchem głowy mecha - Ujeżdżam go od dziesięciu lat, wy dostajecie ostro w dupę. Wiem co mają Raidersi. Potrzebujecie wsparcia, a ja akurat zakończyłam stary kontrakt i szukam roboty. Coś powtórzyć? - ponownie się uśmiechnęła wbrew powadze sytuacji.

- Skąd mamy wiedzieć, że to nie jest jakiś podstęp? Jakiś okrutny żart? Jeszcze nie skończyliście nam cywilów mordować. - odwarknął żołnierz - Nikt z nas nie potrafi tego gówna pilotować i nie mamy jak go załadować i na co. Jeśli mamy ciebie odstawić, to musisz siedzieć za sterami. Może chcesz nam rozwalić punkt ewakuacyjny? Może liczysz na to, że cię do niego doprowadzimy… i będziesz mogła więcej nas pozabijać? Może nawet parę dzieci odstrzelić, bo ostatnio to u was modne! Nikt normalny nie morduje dzieci za pieniądze! - ostatnie słowa wykrzyczał wręcz.

Rangersi i zbierający się cywile nie byli zadowoleni. Mieszanina emocji u tych pierwszych była aż nazbyt widoczna. Determinacja, gniew, smutek. U dwóch zaniepokojenie stanem emocjonalnym sierżanta (bo wiadomo, dowódca drużyny musi być małomówny i twardy). Tak czy inaczej sytuację trzeba było rozładować, bo póki co powoli zbliżała się do linczu.

Przypominało to stado wściekłych psów osaczających ofiarę aby po chwili zatopić kły w świeżym mięsie, choćby i pokrywały je w ponad 90% tatuaże. Co by nie mówić, sytuacja do komfortowych nie należała i nadchodził kulminacyjny moment.
- Pchande muj dziukli, małało - piratka nie traciła dobrego humoru, takie sprawiała wrażenie. Było to lepsze od pokazania strachu. Gapiła się na gadacza w mundurze, zadzierając odrobinę głowę do góry bo przy swoich półtora metra na wszystko, łącznie z klozetem, patrzyła wybitnie od dołu.
- Jakbym was chciała zabić już byście leżeli tam o - kiwnęła głową na drogę po lewo. Tam pierwszy raz się zobaczyli - Doliczyłabym sobie parę fragów i poleciała dalej po trzech minutach zapominając żeśmy się w ogóle spotkali… nie ma co kraść to nie ma czego pamiętać. Bo tak robią piraci, aj? - zrobiła krok w stronę sierżanta i jeszcze jeden. Patrzyła mu przy tym w oczy - No dawaj, kar. Davaj! Weź linę, zarzuć na drzewo i powieś na miejscu, bądź jak to z czym walczysz i czego nienawidzisz. Bądź jak my, jak ci źli - rozłożyła zapraszająco ramiona, szczerząc zęby i kiwając głową na boki przez co masa kolczyków brzęczała cicho - Dobry, dzielny żołnierzyku… gdzie ty problem widzisz? Boisz się to chodź ze mną, jak się popieści to się wszystko zmieści… w kokpicie. Weźmiesz mnie na kolanka, wyglądają na wygodne - prawe ramię wyciągnęła w jego stronę, kiwając zapraszająco palcem wskazującym. Zaśmiała się krótko.
- I w razie czego kark skręcisz albo wepchniesz trochę ołowiu. Problem?

Przez dłuższą chwilę nic nie robili. Zgrzytali zębami, warczeli, klnęli, może już chcieli coś więcej zrobić, ale sierżant wreszcie powiedział jasno i dobitnie, ucinając rumor. “Cicho!” Musiał mieć duży autorytet nawet pośród cywilów, bo (generalnie) się zamknęli.

- Zgoda. Ale jak coś odwalisz, to jesteś trupem. Młody, idź z nią. - kiwnął ręką na szeregowego, dość wysokiego blondyna, acz zdecydowanie… tykowatego młodziana. Może miał dwadzieścia lat, w co Gabor wątpiła - Oddaj Redwooda, tam się nie pomieści. Rewolwer i nóż.

- Ja mam jeszcze paralizator, weź. - jeden z cywilów wyszedł przed szereg - Potrzebujecie jej żywej, obojętnie co.

Sierżant pokiwał głową. Doszło do wymiany sprzętów. “Młody” podszedł do niej. Popatrzył na nią z góry, starając się groźnie wyglądać.

Piratka za to wyglądała na szczerze zadowoloną. Zadzierała kark i suszyła do nowego znajomego zęby. Sięgnęła do kieszeni skórzanej kurtki.
-Dzieci, dobrze! Dużo dzieci to dużo szczęścia! - zaświergotała, wyjmując garść pełną cukierków. Wyciągnęła je do młodzieńca - Wódki ci nie dam boś za młody, a mam tylko to. Ja nie pop, moja kabza ma dno… no ale pies który wędruje zawsze znajdzie sobie kość. - wzięła jednego cukierka i wpakowała sobie do ust po czym zwróciła się do gadacza - A ty głupi jak but, po co wy się broni pozbywacie? W kokpicie mam nóż i gnata. Do mecha mnie możecie na muszce trzymać, chłopak wejdzie pierwszy, powiem gdzie szukać...

- Z tym wejdzie? - potrząsnął długim, osadzonym na drewnianym łożu pełnym karabinem powtarzalnym Redwood z zamkiem czterotaktowym - Nie sądzę. Dlatego pistolet. I paralizator. - zawyrokował sierżant.

-Ehh… ubni. No po co ja wychodziłam, no po co… a mogłam iść w swoją stronę... - Cyganka spotkała swoją twarz z wnętrzem otwartej dłoni. Po okolicy rozległ się cichy plask.
- I może jeszcze frytki do tego… czy ja wyglądam na kogoś o posturze czołgu i tak samo grubej skórze? - musiała spytać, robiąc powątpiewajacą minę. Konsternacja długo nie trwała, chwila moment i wróciła do wesołości.
-Jak już skończycie dzieciaka zbroić i w pełną płytę odziewać to będę u siebie - pakując drugiego cukierka do ust, odwróciła się aby wrócić do mecha.

“Młody” zaraz ruszył za nią, przyzbrojony w rynsztunek herosa. Nie za bardzo wiedział co ma w takiej sytuacji robić, więc trzymał ją i na muszce rewolweru, i pod paralizatorem. Zapakował się za nią jako drugi, karkołomnie próbując się wspinać po drabince z zajętymi dłońmi. W ciasnym kokpicie musiał się nieźle gimnastykować, tym bardziej w obecności drugiej osoby (której notabene miał pilnować)… i tych wszystkich nawciskanych do środka cygańskich pierdół. Wreszcie jako tako się harmider uspokoił, dziewczyna budziła uśpioną maszynę. Jej Szarańczę. A szeregowy zadał niezręczne pytanie.

- To ja mam stać, czy siedzieć? - zadane zostało gdzieś z góry, gdzie pochylał się z tym karkiem w stylu “na Małysza”.

Piratka wychyliła się do szyby i pogrzebała tam, wyjmując jedwabną czerwono-pomarańczową poduszkę przyozdobioną złotymi haftami i całą masą frędzli przy krawędziach.
- Siadaj, droga pewnie długa. Co tak będziesz stać. - rzuciła poddupnik strażnikowi i mówiła dalej - Pewnie nigdy w mechu nie byłeś to słuchaj bo nie będę powtarzać. Niczego nie naciskaj, nie dopytuj co to za lampki i dlaczego świergoczą. Uważaj żebyś mi nie rozwalił pudła z akordeonem - wskazała gdzieś na śmietnik po prawo, następnie na śmietnik na lewo -A od tego tam się trzymaj z daleka i nie dotykaj. Wiem co tu mam… jak jesteś głodny to przy wejściu masz zielony plecak i tam są puszki. Woda też. Wódki ci nie dam boś za młody. Podczas walki lepiej się trzymaj… i mi nie celuj ciągle w kark nożem albo paralizatorem. Jak dojedziemy do waszej bazy wtedy sobie możesz być dumnym kapo, teraz jesteś moim pasażerem i za ciebie odpowiadam, rozumiesz? No na pewno rozumiesz bo wyglądasz na mądrego. Jak ci w ogóle na imie dzieciaku? Ja jestem Mytsa - Przekręciła kark, uderzając szczerym, poczciwym uśmiechem prosto w młodego - Albo cyganka. Taka prawdziwa, starej daty… bo teraz… cóż. - westchnęła teatralnie -Dziś prawdziwych cyganów już nie ma… - dorzuciła smutno. Ale szybko jej przeszło.
-Masz krótkofalówkę? Albo znasz częstotliwość waszych? Będzie łatwiej w komunikację po drodze.

Rozglądał się uważnie, słuchając jej i obserwując ją. Kiwał głową. Na twarzy miał mieszankę emocji, ale bardzo chciał zgrywać twardego żołnierza. Godnego Rangersów.
- Tommy. Thomas, znaczy się. - trochę spalił buraka - Mam. Ale nie działa na daleką odległość, więc się nie oddalajmy. Twój mech też pewnie będzie zakłócał. Bo masz tu działające sensory?
Może jednak nie był takim zielonym baranem, na jakiego wyglądał.
Pokiwała głową na potwierdzenie.

Po dłuższej chwili, kiedy już ruszyli w dalszą drogę, zapytał:

- Jesteś piratką. Byłaś w Vergennes? W Newport? Zabijałaś naszych, co nie? Po co?

-Bo mi za to płacili. Mojemu szefowi, a on płacił mnie i reszcie - Cyganka odpowiedziała prosto i zgodnie z prawdą. -Tak to działa: najmujesz najemników, sypiesz szekle i pokazujesz cel, a my go niszczymy, albo zdobywamy. To nic osobistego, żadnej ideologii czy… no życie. Zapłaciliby za zadymę na innej planecie, wtedy tam byśmy się znaleźli. - zrobiła krótką przerwę, sięgając po cukierka - Chcesz pokierować Tommy? Dam ci potrzymać stery, ale to musisz usiąść na fotelu, a ja usiądę ci na kolanach żeby w razie czego korygować.

Pokiwał głową. Już chciał coś powiedzieć, kiedy złożyła propozycję - a on znów zrobił się czerwony na twarzy. To pewnie ten gorąc.

- Jaa… ok, ale nic głupiego nie rób, ok? Jesteś spoko. - palnął zanim pomyślał - Znaczy się, wydajesz się być spoko, tak? Nadal jesteś naszym jeńcem, a ja mam ciebie pilnować.

Wstał. Zarył łbem o sufit, aż nim zachwiało. Nim się przetelepał na fotel, grzmotnął jeszcze ze dwa razy butem i golenią (boleśnie) o obudowy. Wreszcie oklapł.

- Cukierki pewnie z ćpaniem, co? Jak to u was piratów.

- Nie, to zwykłe karmelki. Lubię karmelki, chcesz? - zaproponowała ponownie, czekając aż się usadowi i zaraz sama wskoczyła na podwyższony fotel, teraz dla odmiany kościsty i mniej komfortowy od wersji oryginalnej. Trudno.
- Ćpię poza mechem. W mechu trzeba być trzeźwym i to lekcja numer jeden: każda substancja zaburzająca percepcję jest zabroniona przed pilotażem - powiedziała wiercąc się aż wreszcie znalazła w miarę komfortową pozycję. Zdjęła przy tym kurtkę zostając w podkoszulku z krótkim rękawem. Ramiona też miała wytatuowane, od czubków palców przez całą długość kończyny i dziary znikały pod rękawkami.
-Też jesteś spoko Tommy, mogłabym cię polubić… ha! Już cię lubię -złapała go za ręce i położyła na drążkach. Nakryła je swoimi.
-Wyczuj rytm… prawa noga… lewa noga… płyń i trzymaj pion.

- W sumie wezmę, tylko nie mów nikomu. - wpakował sobie cukra do gęby. Ku swojemu zdziwieniu, nawet się nie zatruł.

Jak można było się tego spodziewać, pilotaż nie szedł mu za dobrze. Locust był bardzo popularnym mechem, relatywnie łatwym w pilotażu, ale na nic to, jeśli się nie miało choć trochę przeszkolenia - i sprzężenia z neurohełmem. A ten wciąż spoczywał na skroniach Mytsy. Zgranie jej błędnika z drugą osobą było trudne. Poza tym, miała wrażenie, że go strasznie rozprasza.

- Uff… może lepiej już sama prowadź, bo zaraz się rozbijemy i pomyślą, że to jakiś podstęp czy ze sobą walczymy. Wolałbym z tobą nie walczyć. - wypalił równie topornie, co szczerze. Nie wyczuwała kłamstwa. Biorąc pod uwagę jego mundur, sposób wysławiania się i akcent, to musiał być “poczciwy chłopak z prerii”. A raczej buszu. Sawanny.

-Na pierwszy raz i tak całkiem nieźle. Nadajesz się do tego - piratka poklepała młodego po kolanie wystającym po prawej stronie jej własnych, przykrótkich nóg i zaśmiała się pogodnie, jeszcze raz łapiąc go za dłonie i kładąc je na drążkach. Po raz drugi nakryła je swoimi dłońmi.
-Rozluźnij ramiona - razem z młodym prowadziła maszynę biorąc na siebie główną robotę, a on sobie trzymał i przyzwyczajał do rytmu.
- Mądry chłopak, są lepsze zajęcia niż walka. - dorzuciła wesoło, na krótko odwracając głowę do tyłu i w bok żeby mu puścić oko i wrócić do szyby przed nimi - I spoko, nie powiem nikomu. Ja nic nie wiem, nie widziałam… stałam tam o, za drzewem i w ogóle to wtedy akurat obrabiałam dom sąsiadów. Twoich. Tych co ich nie lubisz. Ale ten klocek na stole w salonie to już tam był.

- Znaleźliby się tacy. - parsknął - Prawdziwa piratka.

Jeszcze parę minut udawał, że pilotuje. Wreszcie zaczęli zostawać trochę z tyłu i poleciało kulturalne pytanie z krótkofalówki, zakończone uniwersalnym kodem wojskowym “kurwa”. Na dłuższą godzinę skwasiło to sytuację i przywołało młodego Toma do porządku. Niemniej jednak ciekawski to był typ, nie potrafił się powstrzymać przed stopniowym zadawaniem pytań. Skąd przyleciała, czemu robiła dla Raidersów, czy Amerigo spodobało się jej i czy nie chciałaby zostać, skąd ma mecha i dlaczego taki mały, wreszcie nie zgadzał się (uparcie i z lekkim gniewem), że piraci to jak najemnicy. I tak czas mijał.

-Ale co ci nie pasuje? - jeśli na większość pytań Mytsa znalazła jakąś zabawną albo nawet trochę prawdziwą odpowiedź zbywającą to przy ostatniej kwestii naobracała się oczami że prawie jej wypadły.
- Dostajesz forsę za zlecenie i je robisz. Czyli najemna robota. - podjęła ten trud podejść do sprawy z innej strony - Są grupy najemników co się zajmują konwojami albo jakimiś stricte ochroniarzowymi fuchami. Z tego żyją, są stacjonarni. My się od nich różnimy jedynie tym, że jesteśmy koczownikami. Tam nasz dom, gdzie akurat statki dolecą… no i może jak przypadkiem się po drodze nawinie fregata transportowa z bogatymi jeleniami to wpadnie parę szekli. A jak są biedni to przynajmniej się można dobrze bawić przez chwilę… i nie - popatrzyła mu w twarz uprzedzając pytanie - Nie chodzi mi o zabijanie ich. U starego Żyda zwykle trzymaliśmy takich przez parę tygodni. Mówię ci, taki przykuty do łóżka koleś to wygodna sprawa. - pokiwała głową do wspomnień, uśmiechając się nostalgicznie zanim nie wyskoczyła - Ale żaden nie narzekał… lepiej mów co tam z tobą. Tu powinna paść kwestia domowa, ale zaraz się zrobi chujowo gdy wyjdzie że moi ludzie ci kogoś zajebali. Niezręcznie, nie? To zamiast tego mi powiedz jaki masz znak zodiaku, młodzieńcze.- zakończyła, poprawiając się niby przypadkiem na jego kolanach.

- No nie wiem. - nie brzmiał i nie wyglądał na przekonanego - Najemnicy nie bawią się w niewolnictwo, grabieże i okrutne zabijanie bezbronnych. Nie znam tego starego Żyda, ale u nas te pedały z gwiazd niejedno skurwielstwo odwaliły. Bez urazy.

Pomyślał chwilę.
- Nie to, żeby tutejsi najemnicy byli lepsi. Znasz Workmenów? Musisz znać, to koledzy twoich kolegów.

- A ty znasz ciotecznego brata-szwagra swojej stryjecznej babki od strony kuzyna matki chrzestnej twojej przyrodniej siostry? - czarnowłosa przewróciła oczami bardziej symbolicznie niż ze szczerej potrzeby. Na kwestii “pedałów z gwiazd” się skrzywiła.
-No kar… wypraszam sobie. Nie jestem pedałem. - pokręciłą głową przybierając urażoną minę -Lubię wszystkie dziury, czy to u faceta czy u babeczki… albo cycki - pokiwała mądrze głową - A Ty Tommy wolisz cycki czy ptaszki?

Tommy wybałuszył oczy. Na zmianę bladł, to palił buraka. Nie mógł przez chwilę wydusić nic, aż wreszcie wyjąkał:
- Yyy… ja ten... cycki? Nie jestem pedałem. - poszedł za jej przykładem.

-Cycki są spoko, też lubię. Czasem bawię się swoimi jak nie ma innych pod ręką - zgodziła się bez zająknięcia i już przeskoczyła na kolejny temat - A ten twój sierżancik to jakiś niedorżnięty. żona mu nie daje, albo daje listonoszowi? Chyyyba że mu ją zabiliśmy, to wtedy po części jest rozgrzeszony. Ale tylko po części - wzięła nowego cukierka.

Tommy spochmurniał.
- Jego żona i córka były na wczasach w Vergennes. Twoi koledzy ich zabili. - spojrzał gdzieś za szybę kokpitu i zauważył trzeźwo - Najwyraźniej jest rozgrzeszony w pełni i z bonusem.

Cyganka za to wciąż pozostawała wesoła.
-A twoi kumple zdjęli nam medyczkę kompletnie ze sprawą nie powiązaną. Za to że chodziła obok nas i pierdoliła żeby pomagać tym komu się da. Laska była w ciąży i to widocznej. Nie mówię że nie powinni jej zajebać skoro wróg, ale czemu ze snajpery gdy otaczała ją zgraja Raidersów? - wzruszyła ramionami - Ten kto strzelał definitywnie wybrał cel i to w pełni świadomie. Co z tego? Wojna tak ma, przywykliśmy.

- To nie żaden od nas. - żachnął się Ranger, wkurzony - My takich rzeczy nie robimy. Strzelać do ciężarnej? Pojebało? Co jeszcze, będziemy po cywilach gaz rzucać? A może do własnych miast wirusa wpuścić? Bylibyśmy nie lepsi od was, a pewnie i gorsi. To nie my, nie Vermont!

Przez chwilę się nie odzywał. Grały mu mięśnie zaciskanych szczęk.

- Po co tu przylecieliście? - to nie było pytanie - Zabijać i umierać? Co to za życie?

-Od was, od was. Potem go znaleźliśmy - piratka machnęła ręką i raczej nie musiała dodawać co typkowi zrobili. - Po każdej ze stron trafiasz na normalnych ludzi jak ty czy ja i na zjebów jak ci co strzelają co ciężarnych albo każą zabijać dzieci. Zresztą w Vergennes to sorry, nie było mnie tam. W Newport za to większością byli ci stąd. Miejscowa miłość ponad podziałami - prychnęła na sekundę tracąc maskę wesołka. Szybko ją poprawiła, sięgając po cukierka.
-Jak to co to za życie?! - zrobiła dramatyczną pauzę nim nie krzyknęła entuzjastycznie -Najlepsze z możliwych! Zero podatków, zero przykucia do jednego miejsca… zero nudy! Byłam w takich miejscach... o istnieniu połowy nich byś nie uwierzył. Moim domem jest droga, nie dla mnie ściany z betonu. Duszę się w nich… bierzesz co chcesz, za nic nie przepraszasz i nigdy nie wiesz co przyniesie jutro: może twój zgon, może wielki hajs? A może przygodę twojego życia… czy to nie lepsze niż jebanie etatu od poniedziałku do piątku po 12 godzin i czasem w weekendy? - Zrobiła przerwę na nowego cuksa. Mogło się odnieść wrażenie że nie powie nic więcej, jednak dodała - Jesteś wolny.

Znów długie parę chwil milczenia, przerwane wreszcie kolejnymi pytaniami. Ciekawski chłopak z buszu pytał o coś, co przykuło uwagę - inne miejsca. Gwiazdy, planety, miasta, życie na statku. I tak upływał czas, w nawet już miłej atmosferze (pomijając lewo wyrabiającą wentylację Locusta przy dwóch osobach w 40 stopniach w słońcu).
Żeby nie widok zmarnowanych, uciekających od wojny cywili i resztek oddziału pod nogami mecha, to Gabor mogłaby zapomnąć, że nie przyjechała na ten świat sawann i buszów na wczasy. Chociaż teraz też było safari. I to niedługo bardzo ekscytujące… z nią jako zwierzyną łowną.

+++

Nie wiedziała, ile tygodni spędziła w tym cholernym Fort Ticonderoga. Z początku szło nieźle. Odstawiła tamtych Rangersów i cywilów do punktu ewakuacyjnego kilkadziesiąt kilometrów dalej jakąś czwartorzędną drogą przełajową przez sawannę (o mały włos się przy tym nie gotując z tym młodym w kokpicie). Towarzystwo nawet miłe. Na miejscu trochę kwasów, ale też bez szału - rozkaz to rozkaz, rozejść się, “chuj cię to boli”, “wracajcie do swoich zajęć”. Było tym punkcie mnóstwo ludzi. Wielu z nich czmychało z wybrzeża i Bennington wgłąb kraju, ku Ticonderoga i Hartford. Jak miał pokazać czas, ten pierwszy wybór wydawał się być lepszym. Nie dane jej jednak było się napatrzeć na wielki, acz mizerny korowód cywilnych aut, busów i ciężarówek poprzetykanych gdzieniegdzie namiastką jednostki wojskowej. Jakieś inne trepy przejęli ją od sierżanta Młodego po wyjściu z mecha i wyjaśnieniu sytuacji, zaraz ją zmacali pod kątem broni, skuli w kajdanki i odprowadzili do baraku. Tam ją przesłuchali. Nerwowo, ale bez rękoczynów… czy tortur. A potem trzymali w zamknięciu o chlebie i wodzie trzy dni. Znowu transport, tym razem bez mecha. Załadowali ją do awionetki i pod milczącą strażą kolesi w innych mundurach (tych z gwardii republikańskiej) przenieśli do tego właśnie miasta. A tam aż do porzygu: przesłuchania, testy, weryfikacje. I od nowa. Ale bez tortur i o normalnym (choć racjonowanym) żarciu. Nikt jej nie niepokoił w trakcie snu, nie było hałasów, odpierdalania… ale też nie było kontaktów z ludźmi. Klawisze mieli ją w dupie, współwięźniów nie było.

Szło się zdziwić, niby dzikusy z prowincji, a jednak ludzie. Dla Mytsy tortury przy przesłuchaniu były czymś oczywistym jak oddech poruszajacy klatkę piersiową. Liczyła na razy, na parę nowych blizn które już zawczasu obmyślała jak zakryje nowymi tatuażami. Przygotowała się na głodzenie, wykańczanie psychiczne i terror wyzierający z każdego kąta, aby wreszcie ją złamać… a tu chichot losu. Dostała pokój na wczasach, chociaż obsługa była do dupy i czepialska ponad wszelkie normy. Jak wtedy, gdy naprędce sporządzonymi ze sprężyn materaca wytrychami otworzyła drzwi celi aby wyjść do kanciapy socjalnej po herbatę. Wróciła jak człowiek, zamknęła nawet za sobą kratę, a ci jej zrobili kipisz ledwo ogarnęli że opuściła swój penthouse. Żeby nie zaogniać sytuacji nastepnym razem tak długo waliła w kraty i darła mordę, aż wreszcie któryś z ponurych strażników przychodził zobaczyć co tym razem się odcygania… i tak leciał czas. Jego większość Gabor wykorzystała na odpoczynek. Ostatnie tygodnie jej nie rozpieszczały, wolała nie myślec o minusach, a pozytywach: nie padało na głowę, Raidersi daleko. Łapała okazję w obie dłonie, wyciskają ile się da.

Wreszcie przyszli po nią znowu, ale tym razem nie do pokoju przesłuchań. Znowu załadowali do latadła - tym razem helikoptera. Czarnego, szybkiego. I przerzucili w drugą mańkę. Dolecieli dopiero wieczorem, nadkładając drogi, tankując po drodze na wiejskich lotniskach rolniczych i czasem przysiadając pośród buszu. W powietrzu wtedy huczały inne dźwięki. Wiedziała co to oznacza - przelatywali jej dawni bracia i siostry. Ale wreszcie, takimi żabimi skokami, dotarli do nowej miejscówy. Opuszczone, ale ładne miasteczko w górach. A w zasadzie pod jedną, jebitnie wielką górą. Do połowy zalesioną, od połowy szaro-białą od skał i śniegu. Była imponująca. Jeszcze takiej nie widziała.
A potem znowu przesłuchanie. Ze trzy godziny ją maglowali wieczorem. Po kolei dwóch typów i typiara. Było jednak jakoś tak inaczej - zadawali te same pytania co tamci, a nawet co oni sami, skupiali się na jakichś pierdołach, dopytywali o bzdury. Wreszcie dali jej żreć i spać, a o poranku dnia następnego nawet przenieśli do jednego z tutejszych hoteli, dali śniadanie i kazali się umyć nawet. I mogła sobie wybrać pokój. Oczywiście penthouse, skoro tak. Ale w pewnym momencie kazali jej wyleźć. Miała kolejne spotkanie. Marudziła trepim gorylom o tym przez całą drogę aż do hotelowego salonu. Tym razem jednak jej rozmówcą miał nie być kolejny fagas z WSI czy policji… a jakiś cholernie stary Azjata jeżdżący o wózku, w tradycyjnym, oficerskim kimonie. Kojarzyła Draconis Combine, ale to po drugiej stronie Sfery. Co to za typ, co on tu robił?

Wskazał jej gestem fotel naprzeciwko. Duży, skórzany, kuszący. Luksusowy ten hotel. Na stoliku stały już parujące: kawa, herbata, “osprzęt” cały i dodatki, jakieś ciastka.

- Pani Mytsa Gabor. Callsign “Dybuk”. Wstałbym się ukłonić, ale obawiam się, że to niemożliwe. Nazywam się Maurice Sakon Ishida, callsign “Warlock”. Jestem patronem Nowych Minutemen. Słyszała o nas pani?

Na pierwszy ogień poszedł stolik. Cyganka ominęła fotel i bez skrępowania zaczęła wpychać ciastka do gęby… i pośrednio do kieszeni na potem.
-Wybhylhce cyfyly na pokhogiu - powiedziała z pełnymi ustami, gdzieś w międzyczasie ze stołu zniknęła posrebrzana łyżeczka i dwa spodki.
-Tak mówili - dodała po przełknięciu. Wtedy sięgnęła po herbatę i cukier… a raczej cukierniczkę. Wsypała z niej na oko pół szklanki, dopiero potem zalewając gorącym płynem. Popatrzyła na staruszka - Też chcesz herbaty, Naike?

- Podziękuję, nie pijam czarnej. Innej nie mieli. - na sekundę jego twarz przyjęła wyraz zdegustowania, po czym obserwował ją beznamiętnie. Po ładnych kilkudziesięciu sekundach się dopiero odezwał znowu:

- Czytałem raporty z przesłuchań i weryfikacje podanego przez panią intela, pani Gabor. Myślę, że będę miał dla pani stosowną propozycję. Ale najpierw muszę zadać pani jedno pytanie. I proszę o szczerą odpowiedź.

Przez chwilę znowu się w nią wpatrywał. Ciemnymi oczyma, niczym dwoma okruchami czarnego lodu.

- Dlaczego pani zdezerterowała z Loxley’s Raiders?

Piratka podniosła rękę jakby stopując jego zapędy. Siorbnęła herbaty, uzupełniając puste miejsce dodatkowym cukrem.
- Odpowiem pod jednym warunkiem - dzieliła uwagę między zajęcie manualne a dziadka na wózku - Jesteś Naike, nie możesz mi mówić “pani”. Tak się nie godzi, to wbrew zasadom i kodeksowi. - przyznała z czymś podobnym do niechęci.

- Kultura tej planety nakazuje używanie formy mr i ma’am. - uniósł brew. Miała wrażenie też, że lekko zadrgały mu usta. W jednym procencie uśmiechu.

-Ach kar! - Cyganka westchnęła. Z zapasem herbaty i ciastek podeszła do fotela. Usiadła na nim bokiem, przekładając nogi przed podłokietnik.
-To nie moja planeta, ani nie twoja. My nie urodzili się tu - siorbnęła herbatki po raz drugi - Poza tym sami gadamy Naike, ty i ja. Bez tych smutnych śledzi - kiwnięciem brody wskazała w bok na drzwi, gdzie ludzie co ją tu przyprowadzili.

Zmarszczył brwi i wydawał się uśmiechać na zasadzie “niech będzie, zagrajmy w twoją grę”.
- W takim razie jak mam się do ciebie zwracać?

-Mytsa - odpowiedziała krótko.

- Zatem dobrze, Mytso. Zdaję sobie sprawę, jak ważna jest dobra trupa dla pirata. I dla Cyganki. Bez ważnego powodu nie uciekają. Jaki był *twój* powód?

- Jestem piratem - broda Gabor podjechała dumnie do góry. Straciła też część pozy wesołka na rzecz powagi - Prawdziwym Golemem, nie skundlonym Raidersem. Mój stary Naike wziął mnie za małego i z brudnej, pylistej gliny bezsensu i szczeniactwa wylepił w prawidziwego człowieka, do klatki piersiowej wkładając kamień duszy pirata. Jestem jego Golemem i nim pozostanę. Jemu wierna i wierna kodeksowi. Wy w nas widzicie jeden tabor, a to nieprawda. Cyganie to dzieci wiatru… tu przysiądą na chwilę, to tam na moment przykucną, ale razem ze swoim ojcem gnają zawsze do przodu. Nie zatrzymasz wiatru w miejscu. Ty coś o tym wiesz, Naike. O honorze i kodeksie. - pokręciła karkiem, dmuchając w szklankę. Wymownie popatrzyła na kimono wojskowe- Przyjdzie czas, kiedy zima zapyta nas co robiliśmy w lato... ja nie zamierzam jej wciskać głodnych kawałków ani...- siorbnęła głośno - ... spuszczać wzroku. Nigdy tego nie robię.

Obserwował sobie ją przez chwilę. Wyrok padł niespiesznie, ale był niebezpiecznie blisko prawdy.

- Zrobili coś tobie, albo komuś z twoich.

- A wy wyrżnęliście ludzi z podgrodzia ich bazy - wróciła poza lekkoducha, piratka zagryzła ciastkiem herbatę. Chrupała przez długi moment nim dodała - Dostaliście prawdę i to za darmo. Wyszłam do was, a nie musiałam. Ani razu nie skłamałam w tych najważniejszych informacjach. To wystarczy.

Zastanowił się. Poobserwował. Ktoś mógłby powiedzieć, że to przez wiek - ale to byłaby słaba wymówka. Ishida najwyraźniej był człowiekiem, który nie spieszył się z wydawaniem osądów. Kiedy jednak wreszcie przemówił, o mały włos się przez to nie zakrztusiła.

- Chcę, żebyś dołączyła do Minutemen.

- Nie będę chodzić w tych pedalskich mundurach, golić głowy, wyciągać kolczyków i czapkować każdemu debilowi co ma bardziej nasrane przez gołębia na pagon. - siorbnęła dla lepszego efektu - Jak mi jakiś wasz mat zacznie mordę piłować z byle powodu to mu wybiję zęby albo kosę ożenię, bo żaden ze mnie podnóżek ani wycieraczka. Nie boisz się Naike że was wystawię?

- Nie, bo wtedy znajdziemy cię i zabijemy. - uśmiechnął się rozbrajająco szczerze, ukazując imponujący garnitur zębów. Jak rekin.

- Chcesz łapać wiatr na planecie, gdzie nie zurbanizowaliście nawet 30 jej procent… podczas wojny. Powodzenia Naike - piratka zaśmiała się szczerze. - Raidersi też próbowali, ale to nieważne. Nie trzeba iść do piekła aby zakurzyć fajkę - wychyliła się żeby powtórzyć manewr z cukrem oraz herbatą.
- Po coś tu jestem, musisz zrozumieć jedno. - wróciła na poprzednią pozycję i poprawiła się wygodnie - Jeżeli mnie będziecie chcieli zmusić do zrobienia czegoś przeciwko kodeksowi to zniknę - pstryknęła palcami - Puf, poniesie mnie wiatr, dalej i dalej. Macie tu sawanne, ja na pustyni się wychowałam. Lepiej niż w domu, prawie jak wakacje - parsknęła wesoło - Mogę ci skórować ludzi, przesłuchiwać ich i ciała potem wyrzucać przez śluzę. Mogę ich torturować tygodniami, głodzić i przypalać. Truć, wieszać i zarzynać jak prosiaki we śnie. Ale nigdy, przenigdy, nie podniosę ręki na tych, co sami nie dorośli jeszcze aby chwycić nóż.

- Jesteś tu, bo Raidersi zabijali dzieci na twoich oczach. - pokiwał głową - Ja nikogo do niczego nie zmuszam. Oferuję wikt, opierunek, miejsce w hangarze i tyle przemocy, ile twój Locust jest w stanie udźwignąć. Nie będę ci patrzył na ręce. Pośród Minutemenów nie ma formalności. Mamy tylko jeden cel. Wygrać tę wojnę.

Spojrzał trochę ponad jej głowę, zastanawiając się, po czym dorzucił coś jeszcze.

- Nie oferuję ci nic ponad płomienie, cierpienie i śmierć. Złom, ruiny i zimne martwe ciała. Ogień laserów, rakiet i dział. A kto wie, jeśli przeżyjemy, ty przeżyjesz, to może będziesz mogła samej sobie… a nie mi… mówić, że jesteś wolna jak wiatr.

Spojrzał na nią znowu.

- Albo i nie. Kto wie? Ty? Ja? Czas pokaże. Przyjmujesz moją ofertę?

- Niewiele wiesz, Naike - renegatka podniosła się płynnie, stawiając szklankę na stole. Z szeroki, poczciwym uśmiechem Cygana ruszyła na Azjatę.
- Mądry tak… że brak słów podziwu, a wciąż tak niewiele wiesz - nucąc cicho podeszła, nachylając się nad nim. Wytatuowane dłonie oparła na podłokietnikach wózka.
-Jestem piratem - wyszeptała kiedy ich twarze znalazły się na jednym poziomie - Nie psem, Golemem. Nie łudź się, że mnie utrzymacie inaczej niż przez pocałunek Kostnej Pani. Mam swoją cenę. - nachyliła się jeszcze odrobinę.
- Dasz mi Sonny’ego Modeno

Zacisnął wargi w kreskę. Wreszcie odpowiedział tonem wręcz odrobinę zadowolonym.

- Mamy więc imię do wykreślenia. Chcesz go żywego, czy od razu jego głowę, Mytso?

- Żywego Naike, oczywiście że żywego - piratka wymruczała tonem kota któremu pod nos podają michę pełną śmietany. Odkleiła jedną rękę od podłokietnika i poprawiła klapę wojskowego kimono - Głowę straci jak z nim skończę po wielu długich i namiętnych tygodniach, gdy będzie błagał o śmierć i myślał o niej w każdej sekundzie swojego marnego żywota. - jej uśmiech zrobił się zębaty - Może miesiącach, zależy kiedy mnie znudzi. Mam dla niego i jego ducha odpowiednią skrzynię. Stary demon już zasłużył aby go wypuścić. - zmrużyła jedno oko - Jestem twoja Naiko. Masz swojego Dybuka.

- Nie wyleci z Amerigo żywy. Natomiast czy ty, mała Mytso, jesteś w stanie spalić wszystkich dawnych towarzyszy, by złapać tego… Sonny’ego za kark?

-Wszystkich którzy staną mi na drodze - kiwnęła głową - Jednemu mogę okazać… lepszą drogę, ale tylko i wyłącznie jeśli nie stanie pomiędzy mną a Modeno. Jest u Raidersów medyk, Dino go wołają. Będzie mądry przeżyje. Będzie głupi, zginie… taki biznes. Mało miejsca na sentymenty. Jeżeli przyjdzie mi wybrać ratować go, a dopaść cel.- wzruszyła ramionami - Dopadnę cel. A ty jesteś gotów trzymać swoje psy na krótkiej smyczy? Mordowałam ich rodziny w Newport.

- W kwestii Sonny’ego sama ich utrzymasz. W innych nie będzie to miało znaczenia. Pokaż po czyjej stronie stoisz.

 
__________________
'- Moi idole to Kylo Ren i Ojciec Dyrektor.'
Witch Slap jest offline