Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 17-04-2021, 09:39   #69
Micas
 
Micas's Avatar
 
Reputacja: 1 Micas ma wyłączoną reputację
Lightbulb Sceny dialogowe Micas-Makao.

Pierwszego wieczoru po Bitwie o Hartford, kiedy tylko z ledwością wrócili do bazy, liczyła na to, że na płycie lądowiska będzie czekać na nią Jake. Od kiedy Ishida zatrzymał go w bazie i przekierował do "innych projektów"... nie mieli żadnego łącza między sobą. Sama nie spodziewała się, jak okropne może być takie coś. Zamartwianie się, gniew, poczucie opuszczenia czy czegoś na wzór zdrady, obojętność, wreszcie znów miłość i cała gama uczuć od nowa. Jedyne, co ją trzymało w kupie to kwestie związane z wojaczką i mechem. Próbowała się kontaktować, jednak próby te rozbijały się o “ściśle tajny status projektów, do których przekierowano pana McKinleya” i odmawiano dalszego komentarza.

Liczyła na to spotkanie. Na wyjaśnienia. Na przeprosiny. Przeliczyła się. Nie było go w hangarze. I tak jak wcześniej, nikt nic nie wiedział (albo nie chciał mówić). Czyżby... nie, na pewno nie. Musiał być inny powód.
Po wizycie w lazarecie zahaczyła o jego kwaterę. Nie było go tam. U dyżurnych 'Mały Johnny' nic nie wiedział. Oczywiście nie byłby sobą jakby nie plotkował. Powiedział, że Jake McKinley i Martin Neyman mieli jakąś "randkę z lazaretem na poważnie" już miesiąc wstecz... i od tamtej pory wyparowali jak kamfora. Nigdzie ich nie widziano. Jedni mówili, że wysłano ich poza bazę na tajną misję, inni - że nie żyli.

Tego wieczoru obawiała się zasnąć i obawiała się, czy zaśnie. Ale prochy z lazaretu robiły swoje. Ułatwiały sen na zimnej pryczy. Nie trwał jednak długo. Kiedy tylko prochy przestały działać, wstała. Gdzieś przed szóstą, ponad dwie godziny do śniadania i ponad dwie i pół do odprawy post factum. Ledwo zdążyła się ogarnąć i już (chyba z nerwów) chciała ogarniać pokój i szpargały, kiedy usłyszała pukanie. O takiej pogańskiej godzinie? Na wezwanie "kto tam?" był tylko jakiś pomruk - ale coś ją tknęło. Otworzyła drzwi.
Stał w nich Jake. Naraz zalała ją fala emocji. Widać, że jego też. Chciała już coś powiedzieć, kiedy zobaczyła, że wyglądał okropnie. Chudszy nawet niż kiedy go poznała. Cera pobladła. Oczy podkrążone do granic i przekrwione. Wyglądał jak po jakiejś chorobie.

- Cześć. - powiedział głosem równie słabym jak uśmiech, którym ją zaraz potem obdarował - Mogę wejść?

W pierwszej chwili chciała odpowiedzieć, że tak i cieszy się na jego widok. Wyciągnęła nawet rękę w jego stronę żeby ułamek sekundy później wyhamować lecącą do klasycznego liścia dłoń na framudze, udając że po prostu się o nią opiera i pośrednio zagradza drogę do dalszej części pomieszczenia. Półtora miesiąca absolutnej ciszy, złość, nadzieja. Pustka z dnia na dzień wypierająca coś co dla własnej higieny psychicznej Kane uznawała roboczo za “epizod potraumatyczny związany z instalacją chipa”. W teorii brzmiało dobrze i pomagało nie zwariować, w praktyce rozsypało na kawałki ledwo McKinley pojawił się na progu.

Patrzyła na niego długo, naprzemian zaciskając szczęki albo zgrzytając zębami. Zewnętrzny kącik lewego oka drgał niekontrolowanie. Powinna odpowiedzieć, choćby uśmiechem, jednak to też przerastało możliwości mimiki na ten moment.
Wreszcie bez słowa cofnęła się do tyłu, ruchem głowy zapraszając gościa do środka.
Gościa, bo raczej nie współlokatora, chociaż pewnie wrodzone czarnowidztwo brało górę nad realnym postrzeganiem świata… lecz skoro wciągnęli podporucznika do tajnych projektów i Ishida go promował kwestią czasu…
Zdusiła potok myśli, potrząsając głową energicznie. Sapnęła krótko idąc do stołu aby zająć miejsce na swoim krześle, tym od strony łazienki. Jakoś tak się utarło, że do tej pory przez ten krótki okres gdy się znali, zawsze na nim siadała. A on na drugim.

Nie wchodził. Obserwował ją. Jej ruchy. Dopiero zobaczyła to, kiedy usiadła. Lekko zataczał głową i wyglądał jak ktoś, z kogo właśnie zeszło pół wiadra… czegoś. Nawet nie powstrzymywał łez formujących się w oczach i zalewających twarz, która jednak wciąż pozostawała spokojna… i przemęczona. Wszedł. Podszedł do krzesła, złapał za nie, przysunął bardzo blisko niej. Usiadł bokiem do oparcia… i tyłem do niej. Przez ułamek sekundy były jakieś głupie myśli…
...które wyparowały, jak tylko dojrzała jego kark. Miał te same blizny pooperacyjne co ona, ale dużo więcej. Krojono go tam kilka razy.

Wziął głęboki oddech i na wydechu powiedział:
- Pilotuję. - krótką chwilę potem dodał - To był ten tajny projekt.

Sięgnął dłonią do tyłu, chcąc coś znaleźć. Jej dłoń, bo kiedy ją znalazł, zacisnął z siłą… a raczej ze słabością.
- Komplikacje. - wydusił jeszcze.

Widok sprawił że dziewczyna nie dała rady się powstrzymać i syknęła krótko przez zęby.
- Nie… - wydusiła wreszcie głucho jakby ją ktoś zamknąć w ciemnej, kamiennej piwnicy. Zdawała sobie sprawę co oznaczają te ślady, z czym się wiążą. Jake dołączał do wojny na pierwszej linii, już nie będzie siedział bezpieczny w HQ, tylko latał pod ostrzałem na równi z innymi Minutemen. Honor, zaszczyt, szansa zmiany środka ciężkości szalek wojennej wagi.
- Nie… - powtórzyła jeszcze raz, tym razem ciszej. Kręciła głową na boki w chociaż tak symbolicznym sprzeciwie i niezgodzie. Więc oboje wylądują na polu bitwy, a ona zyska całkiem nowy powód do błyskawicznego siwienia, oraz materiał na całkiem nową gałąź koszmarów.

Przełknęła ślinę i wstała z krzesła, zabierając rękę. Nie wolno było myśleć o sobie, a o priorytetach dobrych dla losów Ameryganów w tej przeklętej wojnie oraz po niej. Ona była tu tylko szeregowym wysrywem który za dużo myślał.
- Nie… ruszaj się - powiedziała oficjalnym tonem, znikając na chwilę w łazience. Gdy z niej wyszła, widziała tylko rozmazany kontur męskiej sylwetki, siedzący grzecznie w tej samej pozycji tak jak prosiła. Podeszła do niego żeby w ciszy położyć mu na kark ciepły kompres zrobiony z ręcznika.
- W… st-tań- próbowała wydać rozkaz, głos odmówił współpracy. Wyszedł więc rwący się szept. Palcem wskazała na pryczę trzymając dłonią mokry materiał w odpowiednim miejscu.

Wstał… a raczej powoli przewalił się na pryczę. Popatrzył na nią przy tym przez chwilę zastygając. Kiedy już się ułożył, zrobił parę oddechów, uspokoiwszy się i zebrawszy siły do sentencji:
- Próbowałem się kontaktować. Zabronili. Bo szpiedzy wroga, bla bla. Byłem w Middlebury. Teraz jest… jestem. Mówili o Hartford. Plotka, że ktoś z Minutemanów zginął i…

Głos mu się załamał. Nie musiał dodawać co podpowiadała mu wyobraźnia przez ten miesiąc.
- Żyjesz. - zdołał wychrypieć spod zalewu emocji, które wylewały się wraz z wodospadem wody z jego oczu. Uśmiechnął się.

- Cii…- zganiła go, klękając obok na podłodze. Sama miała momenty, gdy myślała czy stary Azjata nie posłał go na misję która nie zakończyła się dobrze, choć zakończyła życie oficera sztabowego definitywnie.
- Mnie to pomaga - jakoś dała radę wydusić, kładąc mu na czole drugi kompres, dla odmiany zimny. Ułożyła go tak aby opadał na skronie, które ją samą potrafiły łupać tak koszmarnie, że ledwo dawała radę funkcjonować.
- Martinowi też wszczepili lost-techa?

Przez chwilę chłonął doznania z obydwu kompresów. Uśmiech mu się poszerzył, zrobił się bardziej cwaniacki.
- Mhm. Wiesz jak to przeżywał? - zachichotał - Wsadziliśmy go… do Mackiego. Bo skoro robi za magnes… na Wpierdol… to musi mieć dużo pancerza. Ja wziąłem SWD. Swordsmana. Fajny.

Wziął parę oddechów.
- Ishida nas trenował. Z Middlebury wylecieliśmy nad Lake Varmint. Mają cykora, bo za cicho tam. Jeszcze jednego pilota kołują, do Hectora.

Otrzeźwiał trochę kiedy zobaczył jej bandaże. Zaraz mu uśmiech zgasł, zastąpiony przez troskę.
- Rannaś…

- Nic mi nie jest, to tylko powierzchowne rany - sierżant odpowiedziała automatycznie i zaraz zatopiła się z powrotem w milczeniu. Patrzyła na niego, głaszcząc po krótkich włosach oszczędnymi ruchami. Odwzajemniła uśmiech gdy opowiadał o Neymanie i wyborze mechów dla nich obu. Pasował mu Swordsman. Idealny mech dla idealnego żołnierza.
- Też… próbowałam się skontaktować. Za każdym razem kazali mi spierdalać, aż wreszcie nie odbierali ode mnie połączeń - przyznała wreszcie, uciekając spojrzeniem gdzieś w bok.

Popatrzył na nią ze strasznym smutkiem. Wystawił drżące ręce do góry. Nieme zaproszenie i prośba zarazem.

Ruch Kane dojrzała kątem oka i już miała ponowić prośbę aby się nie ruszał. Wróciła wzrokiem na poprzednią pozycję, gapiła się mu prosto w twarz przez moment aż powoli skinęła głową. Wstała i ostrożnie ułożyła się od ściany, na boku.
- Pewnie sądzą, że masz stalkerkę, albo psychofankę. Niepoczytalną, nieumiejącą panować nad emocjami i z pamięcią jętki, bo już nie pamięta jakie oddział dostał priorytety… ale już… chyba. Chyba nie muszę… ciągle… ojciec i tak nie widzi, bo nie żyje - rzuciła kwaśnym dowcipem bez grama wesołości. Oparła głowę na jego barku, przytykając czoło do policzka. Objęła go też ramieniem, mocno przytulając ale nie tak aby udusić. Dojrzała oznaczenia porucznika na jego mundurze.
- Gratuluję awansu, Jake. - dodała, zamykając oczy i wreszcie trochę się rozluźniła. - Cieszę… a do diabła - urwała, wczepiając palce w materiał bluzy - Nie znikaj mi tak więcej… podobno bez ciebie zmieniam się w “smętną pizdę którą trzeba jebać prądem albo glanem. Na ryj. Żeby się, kurwa, ogarnęła w miarę do pionu”. Koniec cytatu - parsknęła.

- Chuj im w dupę. - wydyszał z zadziwiającą ilością gniewu, zmęczenia i “a weźcie spierdalajcie” - Wszystkim. Jesteśmy tutaj… tylko my. Ty i ja.

Pogładził ją wolną dłonią po policzku.
- Kiedy to się skończy… pierdolę beret. Chcesz mieć normalne życie ze mną? Dom, praca. Nie służba i nie oni, co chuj im w dupę. Bez implantów.

- Rodzina. - dodał po chwili.

Cisza znowu się przeciągnęła. Sarah odpowiedziała niewerbalnie, wzmacniając uścisk.
- Szybko się nie skończy, po wszystkim będziemy mieli masę pracy w odbudowaniu… domu - odezwała się spokojnie, po raz kolejny odwlekając jakiekolwiek deklaracje - Każda para rąk będzie na wagę złota. Postawienie tego kraju na nogi swoje zajmie, przecież nie można zostawić cywili i reszty samym sobie. W miastach zmienionych w morze gruzu i piachu. Bez jedzenia, bez… pomocy. - westchnęła, podnosząc tułów i oparła się na łokciu, zawisając twarzą około trzydzieści centymetrów nad twarzą porucznika.
- Tak - wreszcie wycisnęła z siebie konkret na który czekał - Chcę.

- Cieszy mnie to, skarbie. - powiedział ciepło - I hej, nikt nie powiedział, że będzie łatwo.

Pomyślał nad czymś chwilę i zachichotał.
- Auber. Od aubergine. To chyba po francusku “bakłażan”. Mój callsign. A Neyman to Mandaryn. - chichot przerodził się w głośne parsknięcie śmiechem.

Kane wybałuszyła oczy, aby zaraz zaparskać i roześmiać głośno, mrużąc przy tym oczy. Dlatego też dopiero po pewnym czasie zorientowała się że nagłe drgnięcie pod nią ma konkretną przyczynę…
- Jezu… przepraszam! - jęknęła, przecierając żołnierzowi czoło i policzek obandażowanym wierzchem dłoni. Paliła przy tym buraka, jednak wciąż się uśmiechała. Ale już bez plucia.
- Bakłażan… gdzieś to już słyszałam - ściągnęła usta, a potem okręciła kark, rechocząc do ściany - I Mandaryn… musimy mu pomalować mecha na niebiesko! I wypchać kabinę srajtaśmą… ale to najpierw masz wydobrzeć - wróciła do patrzenia mu w oczy, grożąc do kompletu palcem - Inaczej będziesz spał w brodziku… bo rozumiem że - symbolicznie powiodła spojrzeniem po pokoju - Kwaterunku nie zmieniamy.

- Nie, nie zmieniamy. Ale… nie przyjechałem na długo. - mówił powoli, ale pewnie, jakby słowa Sarah dodały mu sił - Tylko teraz będziemy mieli kontakt nareszcie, zdjęli łatkę “śćiśle tajne”. Mam poprowadzić odprawę dzisiaj, przygotowałem się podczas przelotu. Potem się walnę do wyra, nie spałem prawie dobę. Dalej... mam pomóc ogarnąć start VR. Zobaczysz co to. Jak już ogarniecie na tyle, żeby Ishida mógł was zostawić samych, to lecimy znowu nad Varmint. Nie wiem czy będziemy tam dalej trenować, patrolować czy siedzieć w ogóle, czy polecimy gdzie indziej. Do czasu naprawy waszych maszyn będziemy robić za lancę w obiegu. Jako takim, bo Leoparda też nie ma. - skrzywił się - Ale powinno być spokojnie, nie martw się. Deszcz tak łoi, że nic nie przejedzie przez te bagna varminckie, a i jakby pieszo szli, to do błotnego grobu. Tylko Ishida to stary uparty siwy baran.

- Znowu cię pchają w teren? - Sarah sposępniała, przymykając oczy i otworzyła je dopiero kiedy przezwyciężyła smutek. Nie potrzebowali go teraz, zwłaszcza że nie dano im dużo czasu.
- Pora monsunowa, czego on się spodziewa? Teraz trzeba mieć amfibię, aby jakkolwiek przebić się przez drogę. Wszystko co cięższe od transportera grzęźnie w błocie. Poza tym wilgoć działa korozyjnie na wszelkie sprzęty metalowe. Siłowniki rdzewieją, stawy mechów zaczynają skrzypieć. Więcej maszyny spędzają w serwisie niż na polu walki. Powinien to wiedzieć, swoim wózeczkiem raczej się nie pcha na ulewe bo mu szprychy w kołach rdza łapie - skrzywiła się ironicznie i pokręciła głową
- Tiaa… powiedz to staremu. I Bandytom.
- Dasz radę pilotować w takim stanie? - zadała to najważniejsze pytanie - W razie czego… mogę lecieć za ciebie, mnie nic nie jest. Ty odpoczniesz i dojdziesz do siebie. Mówiłeś o komplikacjach… nie dam im cię zabić.- skończyła mało przyjaznym warkotem.

Milczał chwilę.
- Ty też jesteś ranna i wyczerpana po Hartford. Zobaczymy. Neyman nie miał komplikacji prócz tam paru pierdół. Może on i Ishida starczą i ten ostatni pilot do Hectora, co go kołować mają. Albo kto inny z ekipy poleci. Albo nawet jak polecimy, to na parę dni max, stary ogarnie, że leje. Reuma w kościach się odezwie i siup z powrotem przed kominek. - prychnął.

Spojrzał na zegarek.
- Jeszcze trochę czasu do pobudki i śniadania. Odeśpijmy jeszcze te parę minut. Rano mi wciśniesz stymulant w żyłę. Bo zasnę na stojąco przy hologramie, tak przyjemnie szumi. Mi ręce za bardzo drżą do strzykawy. Ok? - wyjął strzykawkę z kieszeni i położył na stole - Zdjąłbym te szmaty, ale pierdolę… I tak lepiej wyglądać nie będę.

- Nic mi nie jest, to tylko powierzchowne rany. Mogę służyć - Kane powtórzyła równie uparcie, co poważnie. Sięgnęła po zrolowany na półce koc - Śniadanie wydają o 8:00, odprawa zaczyna się 8:30. Przyniosę ci żarcie i obudzę 8:15. Zjesz na szybko i pójdziemy do sali wojennej. - nakryła ich kocem, zaczynając od nóg - To zawsze pół godziny, mnie się już nie chce… spać- łypnęła na niego, wzdychając cierpiętniczo - Ale dam tobie odpocząć. Teraz moja kolei na przyniesienie kawy… i rozmawiałam z Doe - sapnęła ciężko, kładąc się z powrotem obok porucznika. - Jeszcze w Hartford.

- Pogadamy o tym… - zaczynał powoli odpływać - Dziękuję… jesteś kochana. - głos stawał mu się cichszy i bardziej bełkotliwy, zasypiał błyskawicznie - Ja cię kocham…

I cyk. Chrapanie.

Ruda sierżant okryła ich ostrożnie aż po szyje, wtulając w drugie ciało. Ułożyła głowę na poruszającej się miarowo klatce piersiowej i z nieobecnym uśmiechem wpatrywała w błyskające zielenią holograficzne cyfry ściennego zegara. Po omacku znalazła dłoń Jake’a ściskając ją delikatnie, a w głowie jego ostatnie słowa zagłuszały nosowe pochrapywanie. Leżała nieruchomo, puszczając uciekające minuty gdzieś obok. Jeżeli poprzedniego wieczora zasnęła dopiero po solidnej porcji prochów nie mogąc sobie poradzić z pustką i strachem rozrywającym od środka, teraz wreszcie czuła spokój, a chłód został zastąpiony przez kojące ciepło.
Też go kochała, musiał się o tym w końcu dowiedzieć.

*

Dwie godziny minęły nie wiadomo kiedy. Minuty bezruchu zmieniały się w kwadranse, a te łączyły w czteropaki, ulatując gdzieś całkowicie obok, podczas gdy Kane leżała wpatrzona w zegar jakby pierwszy raz od dawna nie był jej najgorszym wrogiem. Ciepła strefa pod kocem zniechęcała do ruszania gdziekolwiek poza łóżko, a obecność śpiącego obok mężczyzny koiła skołatane nerwy. Oddychał spokojnie, a jego śpiąca twarz utraciła ten rozpaczliwie smutny wyraz. Wyglądał… tak normalnie. Może trochę blady i wymizerowany, ale patrząc na niego chciało się móc zatrzymać zdradziecki czas. Ten niestety płynął dalej swoim tempem, aż fluorescencyjne cyferki wskazały 7:40, zmuszając dziewczynę do wstania. Zrobiła to ostrożnie, nie chcąc budzić partnera póki ma on wciąż szansę na te parę dodatkowych minut zasłużonego odpoczynku. Ubrała się szybko i na palcach wyszła z pokoju, by dopiero na korytarzu założyć ciężkie, wojskowe buty.

Drogę do kantyny pokonała w ciszy, zatopiona we własnych myślach. Milczała w kolejce i kiedy nakładała podwójną porcję śniadania na tacę. Unikała patrzenia na innych ludzi, skupiając uwagę na przygotowaniu posiłku, a gdy był gotów, szybko obrała w drogę powrotną. Znów pod drzwiami zdjęła buty, aby w skarpetkach wejść do pokoju. Taca wylądowała na stole, a sierżant na palcach pokręciła się dookoła, aż wreszcie postawiła obok śniadania dwa kubki z parującą kawą. Wtedy dopiero kucnęła przy łóżku. Już miała potrząsnąć ramieniem porucznika, lecz zamarła patrząc jak spokojnie śpi. Westchnęła cicho, przykładając dłoń do jego policzka. Pogłaskała miękką skórę kciukiem.
- Jake…- powiedziała, nachylając się i pocałowała lekko rozchylone wargi. Z ust przeniosła się na policzki, stemplując je tak samo jak skronie, powieki i czoło.
- Wstajemy - dodała, pocierając nosem o jego nos.

- Hy? Of. Uh. Nie… tak… jakie autodziało… nie, nie zacięło się kurde… przecież zamieniliśmy na laser... - zaczął mamrotać w sennym letargu - Spierdalaj, Neyman.

- Dawaj kurtkę… i niebieską mandarynkę - Sarah powstrzymała śmiech i zmieniła ton na niższy, bardziej ochrypły i gruby. Nadal drapała nos żołnierza swoim - Gdzie moja mandarynka? A pas? Oddawaj mój pas. Zabrałeś mój pas z Mackiego.

- To nie twój pas. Jej pas. Zabrałeś jej… prawem pięści… w porcelanowym władztwie… ty tyranie ty.

Dziewczyna musiała za chwilę zacisnąć usta żeby nie parsknąć.
- To dlatego że cię kocham- podjęła udając dalej Neymana - Bądź mój, razem zasiądziemy na porcelanowym tronie w krainie kawą i kakałem płynącą.

- Ja nie gae… a ty jesteś szpetny… smutna Sarah... Nie!
Jake gwałtownie się obudził, zerwał… uderzając swoim czołem o jej czoło.

- Uh!- szarpnęło ją do tyłu, dźwięk zderzenia czaszek rozszedł się po pomieszczeniu głośnym echem. Na chwilę pociemniało, nie klęła jednak. Zaśmiała się, siadając tyłkiem na podłodze i przykładając dłoń do zbitej skóry.
- Zaczynamy etap przemocy domowej? - zapytała chichocząc - Jeszcze nie próbowałeś zupy, nie wiesz czy jest za słona.

Potarł czoło i z westchnieniem ulgi opadł na poduszkę.
- Przez ten implant mam pojebane sny prawie co noc. Ostatnio śnił mi się Neyman… zapinający mojego Swordsmana w lufę lasera. I co najgorsze, czułem się zdradzony. Dasz wiarę?

Kane pokiwała potakująco.
- Pogadaj z lekarzami, niech ci dadzą te same leki co mnie. Po nich nie mam snów… - spoważniała, a w jej oczach pojawił się smutek. Pogłaskała Jake’a po włosach i policzku - Albo to podprogowy przekaz twojego mózgu, że tak naprawdę wolisz twarde, jędrne pośladki Martina niż wgniatanie się w jakieś miękkie, babskie dupsko - tym razem pokiwała mądrze głową - Chcesz to zweryfikować? Spokojnie nie wymagam od ciebie żadnej nadprogramowej aktywności.

Zamrugał przez chwilę, zapominając o pocieraniu czoła - i w ogóle o swoich dłoniach.
- Yyy… - zamknął usta na parę sekund - Ja… ten. Uh… teraz?

- A czemu nie? - sierżant posłała mu powłóczyste spojrzenie. Jej dłonie wślizgnęły się pod koc, zaczynając majstrować przy pasku spodni. W pewnym momencie przestała patrzeć na zaspaną twarz, zaciskając szczęki i zatrzymała zabawę w rozpinanie guzików.
- Chyba że nie chcesz. - dorzuciła neutralnie.

Uniósł brwi w lekkim zdziwieniu. Westchnął.
- Nigdy nie zrozumiem, dlaczego jeszcze kobiety pytają swoich facetów “chyba, że nie chcesz”. Jakby odpowiedzi nie znały..

- Żeby nie wyszło wymuszenie, ani nic… wbrew woli i na siłę, a nie o to chodzi - Sarah i po przełknięciu śliny uśmiechnęła się, zabierając dłonie.
-Zrobiłam ci kawę i przyniosłam śniadanie - dodała w miarę pogodnie - Nie słodziłam, ani… jest czarna. Tosty jeszcze powinny być ciepłe.

Uśmiechnął się, mrugnął, kiwnął głową jednocześnie. Oparł się łokciami i powoli wstał. Trochę sprawiło mu to wysiłku, “niby bólu”; jak ktoś kto był spracowany. Zasiadł. Zanim zaczęli jeść, złapał jej dłoń i pocałował.
- Dziękuję. Nie wiem, co bym bez ciebie zrobił.

- Z pewnością wiódłbyś spokojniejszy żywot bez dodatkowych i nadprogramowych nerwów - usłyszał w odpowiedzi, Kane wbiła spojrzenie w talerz, zabierając za jedzenie. Przeżuła dwa gryzy tosta zanim nie podjęła - Jeżeli szybko się uwiniemy… a do diabła z tym. Po śniadaniu podam ci szprycę, na razie jedz. Trzeba ci jeszcze czegoś? - siorbnęła kawy - Chyba nie zapomniałam o niczym ważnym.

- Hmm. - udał zamyślenie - Jeszcze potrzeba mi płatnego urlopu rocznego z taką jedną rudą, miliona C-bills i pokoju na świecie. - przy ostatnim wargi zadrżały mu od tłumionego śmiechu.

- Szprycę daj mi pod prysznicem. Śmierdzę. Jak się parę minut spóźnimy to nic się nie stanie. Ishida daleko na wózku nie odjedzie, a reszta jest pewnie jeszcze gorzej poobijana od ciebie, docenią dziesięć minut spokojnego siedzenia na dupie. - odzyskiwał dar mowy i przekleństwo gadatliwości. To ta kawa.

- Wczoraj mówiłam prawdę, porozmawiam z Ishidą i zgłoszę się na ochotnika za ciebie. Zostaniesz tutaj i odpoczniesz. Prawie jak urlop. Po… tym wszystkim… ekhm. Kiedy już świat wróci do normy i na nowo otworzą uczelnie… mam prawo do tantiemów za książki wydane przez ojca a także autoryzowane wywiady i wykłady w formie audio. Milion to to nie będzie, ale zawsze coś - popatrzyła na niego krótko, nim nie wróciła do gapienia się w talerz.
- Może być i prysznic - pogmerała widelcem w jajecznicy aż w końcu sapnęła - Chcę żebyś poszedł ze mną do Ishidy. Jeśli wczoraj pytałeś na poważnie… z tą - przełknęła gorzką ślinę i dodała głucho - Rodziną .

- Tak. - odpowiedział po prostu, poważnym i pewnym tonem, ale zaraz dodał z sarkazmem - Ten urlop to miał być *z* rudą, nie *bez* niej.

Parę kęsów i łyków później nie było co zbierać, chyba, że naczynia do mycia. Bez słowa kiwnął głową na nią. Zaczął się rozbierać, tak do rosołu, nie krępując się. Był… wychudzony. Ostatnie półtora miesiąca ostro dało mu w kość. To był przykry widok. Ale nie było tak źle. Wsysał żarcie jak odkurzacz. Chwila spokoju i prochy na sen i odzyska wagę.
Najpierw zaaplikowała mu szprycę, potem poszli do kabiny. I, sądząc po przypływie sił u Jake’a po stymulancie, zostali tam parę nadprogramowych, ale jakże… potrzebnych im minut.
Wkrótce potem prawie biegli na odprawę, poprawiając wymięte ciuchy w locie.

+++

Zaraz po odprawie, kiedy wszyscy już rozchodzili się do swoich zajęć, McKinley rozmówił się chwilę z Ishidą. Poinformował potem Kane, że przyjmie ich o osiemnastej w swojej kwaterze. Po odprawie generalnie mieli czas wolny, który Jake wykorzystał w bardzo ważnej kwestii: nic-nie-robieniu, popartego snem. Po prawdzie, to jego rude nieszczęście do pary także (za namową). Wkrótce przed godziną zebrali się do kupy, ogarnęli, zjedli i udali w gościnę (jeśli tym czymś można było nazwać przejście paru korytarzy w tej samej bazie, do innej kwatery) do tutejszego daimyo.

Przyjął ich w nieco przestronniejszym, spartańskim, ale urządzonym na klasyczny - schludny i estetyczny - styl starojapoński. Podjął ich herbatą, odziany w “casualowe” kimono. System audio wbudowany w ścianę puszczał dźwięki kominka i deszczu, poparte systemem grzewczym. Parę chwil small talku, raczej aby kupić sobie czas. W pewnym momencie jednak Jake zaczął zerkać na swoją partnerkę, a Ishida czekał.

Nie przyszli tu przecież po to aby mu spijać herbaciane zapasy i wygniatać kolanami maty przy niskim stole. W głowie Kane pojawiła się głupia myśl, że brakuje tylko wystrojonej i wymalowanej jak piękna, porcelanowa laleczka gejszy… klęczącej w kącie pokoju i grajacej cichą, kojącą melodią ku uciesze gości.
Ona sama czuła się nie na miejscu, na szczęście nie była sama. Rzuciła porucznikowi szybkie spojrzenie.
- Tak po prawdzie… to przyszliśmy żeby… ekhm. - chrząknęła, paląc buraka do tego stopnia, aż zaczęła ją piec twarz. Łypnęła ponownie na Jake’a spanikowanym spojrzeniem, potem przeniosła oczy gdzieś w bok na ścianę. Odetchnęła bardzo powoli i wciąż czerwona odwróciła twarz do gospodarza.
- Powiedziałabym że doszło do przejawów fraternizacji w jednostce pod pana dowództwem, gdyby nie fakt, że porucznik McKinley i ja należymy do kompletnie różnych formacji między którymi nie ma ujednoliconego regulaminu. Prawem precedensu… trochę... - przełknęła ślinę, aż echo poszło. Trzymała jednak głowę prosto, tak jak wyprostowane miała plecy - Trochę wyszło, jakbyśmy wykorzystali lukę w procedurach, jednak n… nie było to zamierzone działanie przeprowadzane celowo i z premedytacją. Po prostu s… s-stało się i… - zamknęła na moment oczy, wypuszczając resztę powietrza z płuc.
- Nie jest to znajomość powierzchowna, kocham Jake’a i gdyby nie warunki wojenne, a także niestabilna sytuacja niepozwalająca na podobne skupianie na sprawach mniej priorytetowych niż zadania stawiane przed New Minutemen, pobralibyśmy się… zostaje to jednak odwleczone w czasie póki sytuacja wojenna nie zostanie opanowana, a podstawowe jednostki administracyjne ponownie uruchomione dzięki cz… - zacięła się, poruszając przez chwilę niemo ustami, a w głowie słyszała szyderczy głos ojca. Tyle że był to już raptem głos zza grobu.
- Wiecie z pewnością co spotkało pułkownika Kane’a o-oraz resztę mojej rodziny. Mam tylko Jake’a - wbiła spojrzenie w oczy Azjaty - A przez ponad półtora miesiąca nie widziałam co się z nim dzieje. Czy żyje, jest zdrowy, czy go nie zabili. To że odchodziłam od zmysłów to takie… dość łagodnie powiedziane. Jake też się martwił i odbijał od ściany informacyjnej. Dlatego do pana przyszliśmy i zajmujemy czas. Chcieliśmy prosić… nie o specjalne traktowanie, albo ulgi związane z… - zacięła się znowu, ale na krótko. Kaszlnęła w pięść.
- Nosimy chipy, bywa ciężko. Mamy unikać skoków negatywnych emocji i tak dalej… poza tym jak mówiłam. Jake to moja jedyna rodzina. Muszę wiedzieć czy żyje, czy go porwali, albo… czy jest bezpieczny. Rozumiem procedury i utajnienie informacji aby wróg ich nie wyłapał i nie wykorzystał. Jednak jeśli jest szansa na to, aby… - uciekła na krótko wzrokiem na partnera jakby w jego twarzy szukała siły do kontynuacji [/i]- Bylibyśmy niezmiernie wdzięczni gdyby zgodził się pan ustalić chociaż podstawowe zwroty szyfru, które będziemy… nie wiem, znać tylko my i pan, nawet nie łącznościowcy. Same proste informacje odnośnie stanu tej… drugiej osoby: MIA, KIA, WIA… OK. Nic skomplikowanego, a nam by odjęło dużo zbędnego… [/i]- spuściła wzrok na czarkę herbaty - Mamy dość na głowie aby jeszcze wariować z niewiedzy i braku informacji czy jeszcze mamy do kogo wracać.

Ishida wysłuchał całej argumentacji z typowym dla niego, lekko surowym a zarazem spokojnym wyrazem twarzy, wyrażającym absolutnie zero intensywnych emocji. Zerkał tylko to na jedno, to na drugie. A Jake na zmianę pocierał czoło czy dłonie, albo kiwał głową. Stary Draconisjanin nie zastanawiał się długo.

- Zgoda. - po chwili dodał więcej - Wkrótce otrzymacie materiały. Ten szyfr i ta metodologia przydadzą się także do innych komunikatów.

Dopiero po paru sekundach sierżant zorientowała się że wstrzymuje powietrze. Wypuściła je, a na czerwonej twarzy wykwitł szeroki uśmiech.
- Dziękujemy, sir! - krzyknęła radośnie, podrywając się do pionu. Stojąc na baczność strzeliła regulaminowo obcasami. Zaraz też zamrugała i jeszcze bardziej speszona wróciła do siedzenia na klęczkach.
- Przepraszam - burknęła w czarkę herbaty, zalewając nią wyżyny zakłopotania.

Jake wyglądał, jakby chciał się schować pod matę. Ishida pokiwał tylko głową. Przez dłuższą chwilę milczeli.
- Czy jest coś jeszcze do ustalenia? - wreszcie zapytał stary.

Sarah pokiwała głową zanim przełknęła co miala w ustach.
- Tak. Operacja Jake’a przyniosła ze sobą pewne… komplikacje - spochmurniała, a jej twarz z czerwonej stawała blada jak papier - Mnie nic nie jest, tylko powierzchowne zranienia. Zgłaszam gotowość do służby w zastępstwie za niego. Pilot z chipem za pilota z chipem. On pomoże panu tutaj na miejscu i przy okazji wróci do pełnej sprawności psycho-fizycznej, a… mogę prowadzić jego mecha do walki w polu. Naprawy naszych maszyn trochę potrwają, bardziej się panu przydam na froncie niż… tutaj. Jestem żo… jestem jednostką nastawioną na walkę bezpośrednią, brak mi wyczucia logistyki aby robić cokolwiek użytecznego w…

Przerwano jej - ale zrobił to Jake, a nie Ishida.
- Taa, jasne. Ty chcesz lecieć, a ja mam zostać i się zamartwiać. Bo nie chcesz sama tu zostać i się zamartwiać, kiedy ja lecę…

Przerwało mu zirytowane prychnięcie.
- Tak i dlatego mam patrzeć jak sam ledwo stoisz na nogach - sierżant popatrzyła na niego - A się pchasz do walki… potrzebujesz odpoczynku i rekonwalescencji. Nie kolejnych tygodni w mechu. Nie pozwolę żebyś się przedwcześnie wykończył w imię nieważne jak słusznej sprawy… - zacisnęła pięści, czarka chrupnęła ostrzegawczo czego dziewczyna nie zauważyła - Jeszcze się nawalczysz. Najpierw dojdź do siebie, w tym czasie cię zastąpię. Po coś, do cholery, mnie masz.

Schował twarz w dłoniach, przecierając ją nimi. Parę razy zbierał się do odpowiedzi, ale ostatecznie westchnął ciężko. Ishida natomiast przemówił:
- Wezmę pod uwagę pani gotowość i stan pana McKinleya. Kwestia powrotu do obozu przy Lake Varmint i tak została odwleczona na kilka dni. Pan McKinley musi pomóc w organizacji dalszych szkoleń.

Stary uśmiechnął się.
- Możliwe jednak, że wasz udział nie będzie potrzebny. Pani Doe zgłosiła się przed wami. Nie jest zainteresowana ciągłym przebywaniem na terenie bazy przez następne tygodnie, nawet biorąc pod uwagę pracę nad naprawą maszyn. - pokiwał głową - Kiedy program szkoleń zostanie wdrożony, polecę z nią i panem Wintersem do rejonu Varmint.

Jake już chyba miał zaprotestować, ale zobaczył wyraz twarzy Sary i popatrzył za to gdzieś na ścianę, w milczeniu. Kane natomiast zamrugała.
- Winters? - spytała, marszcząc brwi. Łypnęła na porucznika i wbrew procedurom złapała go za rękę, ściskając pokrzepiająco.
- Jej kumpel z Newport. Czy chłop nawet, nie wiem. Rezerwista, wciągnęliśmy go na roster bazy. - mruknął Jake.
Mruganie rudzielca wzmogło się. Zrobiła do tego mało mądrą minę, patrząc uważnie na swojego oficera jakby nie do końca pewna czy mówi serio, czy sobie żartuje.
- To ona ma kumpli? Albo… nieeee, chłopa? Ona? - pokręciła przecząco głową. Jakoś nie potrafiła sobie wyobrazić że ich naczelna harpia potrafi koegzystować z kimś dłużej bez rozszarpania go na kawałki przy pierwszej rozbieżności zdań. Albo gdy ten nie umie skleić symbolicznej pizdy.
- Na to wygląda. Jest jeszcze jeden, mechanik o nazwisku Hanson, ale on jest ciężko ranny. Dokańczają sklejanie go w lazarecie, dołączy do załogi hangaru.

Ishida zauważył, że herbata została całkiem wypita. Zaczął rytualne sprzątanie.
- Coś jeszcze ze spraw do załatwienia, czy zostaniecie na zupę? - zapytał tonem w stylu “pada dzisiaj” - Z wodorostów.

Sarah wymieniła z McKinleyem spojrzenia i uśmiechnęła się jakoś tak bez ciągłego spięcia. Zupełnie jakby kończyli spotkanie ze starym wujkiem gdzieś podczas urlopu… a raczej tak sobie wyobrażała, że to może wyglądać. Nie miała wujków, ani tym bardziej nie piła z nikim z rodziny herbaty.
- Dziękujemy, ale… chyba dostatecznie nadużyliśmy pańskiej cierpliwości oraz czasu. Naprawdę… - kiwnęła starcowi głowa - Dziękujemy panu, panie Ishida. Za wszystko.

Pokiwał po prostu głową. Na odchodnym dodał:
- Pamiętajcie o agendzie na następne dni, szczególnie pan, panie McKinley. Trzeba przygotować maszynę i scenariusze.

- Pamiętam, panie Ishida. Wstępny raport będzie już jutro.

Starzec raz jeszcze kiwnął głową i ukłonił się ceremonialnie (na tyle, na ile mógł - pozostając na wózku). Zaraz potem wyszli i skierowali się do swojej kwatery.

- Nawet nieźle poszło. - skomentował to Jake, z wyraźną ulgą.

- Nieźle? - sierżant powtórzyła za nim i roześmiała się zaraz potem. Chwyciła porucznika pod pachy, unosząc nad podłogę jakby był trochę wyrośniętym dzieciakiem. Śmiejąc się po wariacku zaczęła nimi kręcić wokół. Udało się! Dostali pozwolenie na kontakt w sytuacjach gdzie do tej pory napotykali jedynie procedury tajności i złowrogie milczenie. Sytuacja z ostatniego miesiąca miała się więcej nie powtórzyć.

Śmiech zaczął się Sarah rwać, w głowie zaczęło wirować. Straciła lekko równowagę przez co przy nowym okrążeniu zniosło ją w bok. Uderzyła o ścianę, siła pędu wcisnęła w nią McKinleya, a potem oboje wyrąbali się na podłogę. Tam znowu dziewczyna zaczęła niekontrolowanie chichotać. A wraz z nią Jake, kręcący głową z lekkim niedowierzaniem.
Nie dość, że dostali te pozwolenie, to jeszcze przez następne dwa tygodnie mieli siedzieć w bazie - odpoczywać, kurować się, pracować nad szkoleniem. Po raz pierwszy od początku wojny otrzymali namiastkę spokoju. Przedsmak tego, czego chcieli od życia.

Zanosząc się śmiechem Kane łypnęła cwaniacko na zwłoki obok. Jej zwłoki. Nawet nie zwłoki. Chociaż oboje wydawali się ostatnio średnio sprawni i mobilni.
- A wiesz co? - wypaliła nagle, przekręcając na bok frontem do oficera. Leżenie na korytarzu było jakoś mało poważne, tylko ciężko było się tym przejmować w takiej chwili, gdy większość myśli pochłaniały raczej radosne motywy.
- Skoro powiedziałam Ishidzie, tobie też mogę - wciąż zanosząc się urywanym rechotem, podniosła się do pionu, wyciągając rękę aby pomóc partnerowi wstać.
Przyjął jej pomoc i wstał.
- Słucham. - zapytał, patrząc na nią równie cwaniacko, co ona na niego.
- A nic wielkiego - wzruszyła teatralnie ramionami - Po prostu kocham cię. To co, idziemy coś zjeść i wracamy do nas? Czy chcesz złapać Martina żeby go ostrzec żeby teraz lepiej nie próbował ładować Swordsmana w lufę bo może zostać rozkurwiony na atomy… a na wszystko narobi pies. - zgarnęła go pod ramię opiekuńczym gestem.
Tego wieczoru jeszcze wiele razy korytarze rozbrzmiewały ich śmiechem.
 
__________________
Dorosłość to ściema dla dzieci.

Ostatnio edytowane przez Micas : 17-04-2021 o 09:53.
Micas jest offline