Bradiaga Mamidlany | Imić Gabriel Czarniawa
Wójt z spod ciepłej pierzyny wyrwany, wielce był zaspany i ledwo przytomny, Wolnym kroki przez izbę szedł i na wpół otwartymi oczyma wokół wodził. Stłumił przemożną chęć, coby swą córę zrugać, że go o takiej porze ze snu wyrywa. Nie uczynił tego, gdyż lodowate szpony lęku zacisnęły się na jego sercu. Na widok imić Gabryiela, stojącego przy ledwo żarżącym się kominku, otrzeźwiał natychmiast. Zamarł w pół kroku i z trwogą wpatrywał się w szerokie plecy wąpierza, którego oblicze mimo zaklęć przez Kociebora uczynionych, dosłownie emanowało grozą.
- Nie lękaj się Jędrzej - rzekł plugawy łowca dziewic, a głos jego brzmiał jak syk węża jadowitego - Pomówić jeno przybyłem.
- Kimże panie jesteś? - wydusił przez zaciśnięte zęby wójt.
- Na nic ci to wiedzieć. Panienka Urszula w wielgim niebezpieczeństwie, tylko my możemy ją obronić.
- My? - zdziwił się wójt - Jakże to?
- Wiedzą, mój drogi Jędrzeju. Powiesz mi, co wiesz i tak wspomożesz dziedziczkę tej zie…
Imić Czarniawa urwał w pół słowa, gdyż wściekłe bicie kościelnego dzwonu w proch obróciło nocną ciszę. Na sam ten dźwięk gęsia skóra na całym martwym ciele wąpierza wystąpiła. Każdy ton, niczym ostrze sztyletu przeszywało jego niebijące od wielu, wielu lat serce.
- Pożar - mruknął pod nosem Jędrzej, Burym przez mieszkańców Gruzdowa zwanym. Mimo to, ani drgnął, tak wielka go trwoga przez tajemniczym gościem trawiła.
- Pożar - powtórzył imić Gabryiel.
Jego kompanii nie próżnowali. “Co czynić mi wypada?” - badał w swym umyśle Czarniawa. “Mówią płonie stodoła płonie, aż strach, aż kurzy się z niej
Trzeszczy wszystko dokoła ściany i dach gorąco, że hej
Pobiegnij tam do niej szkoda czasu, bo
stodoła płonie, a w niej ludzie jacyś są,
Sołtys chyba już zwołał prawie pół wsi, pomagaj i ty.
Płonie stodoła, alarm trwa, jesteśmy na dnie!”
Czesław Niemen “Płonie stodoła” Dwór Duniewiczów
Łuna ognista pod niebiosa się wznosiła. Gorące jęzory z lubością muskały czarny, niczym atrament nieboskłon. Trzask drewnianych belek i upiorne rżenie koni mieszały się, tworząc iście lucyferyczną symfonyię. Niewypowiedzianą ona uciechę wszytkim charakternikom czyniła, a gdy dołączył do niej zawodzący z lęku i trwogi chór dworskiej czeladzi, to euforyia jeszcze po stokroć się wzmogła.
Insze, po prawdzie plany diabelskie były, ale fanatzyia szlachecka, wigor i kuraż od wypitych miodów i tokajów, tak duszą imić Bimbrowskiego zawładnęły, że precz wszystkie ustalenia odrzucił i w całej swej infernalnej brzydocie się on objawił.
Smród jaki się wokół rozniósł o vomitus, co bardziej wrażliwych mógł przyprawić. Gdy bramę pijanica przekraczał, to rogami straszliwymi, kawał nadproża odłamał. Na sam widok jego facjaty nabrzmiałej dziatwa w gacie, by porobiła.
Na szczęście takowa na podwórze nie wybiegła, a jeno czeladź i służebni w liczbie niemal tuzina.
Wnet jęki strwożone się rozległy. Ten wołał, że się poli, tamten komendy do gaszenia wygłaszał, a ów o zmiłowanie boskie błagał.
Wszystkie krzyki jednak na widok sakramenckiej czeredy, gdy ta triumfalnie na podwórze zajechała, ucichły. Cała służba w bezruchu zastygła i z wielgą trwogą w diaboliczne oblicze imić Bimbrowskiego wpatrywać się poczęła.
- O Iezusie Krystuście! O Boże Przenajświętszy! O Maryio, matko nasza niepokalana! O wszyscy Święci Pańscy ratujcie nas! - zwołał drżącym głosem, Anzelm, najstarszy z całej służby. Był to chłop wysoki i słusznej postury, choć nader już wiekowy. Niczym Mojżesz, na lasce się wspierając, z wolna na czoło zebranej czeladzi się wysunął. W dłoń drewniany krucyfiks, co mu na szyi na skórzanym rzemieniu wisiał, pochwycił i w górę uniósł przed oczy charakterników go podtykając.
- Apage Satanas! - zawołał.
Czarcie wierzchowce w momencie kopytami w ziemię zaryły, niemalże w miejscu stając.
Wrzask i jęk się niemożebny podniósł. Strwożeni i oniemieli do tej pory ludzie, zawodzić poczęli z przerażenia i uciekać w różnych kierunkach.
- Diobły! Diobły są we dworze! - niosło się szerokim echem w noc.
Charakternicy spojrzeli po sobie, miarkując jak wielgiego ambarasu postępowanie imić Bimbrowskiego im sprawiło.
Wycofać się jednak już nie mogli, bo i niby po co. Powiedli tylko wzrokiem, po rozbiegającej się we wszystkie cztery świata strony służbie, ale nigdzie w tym rozhisteryzowanym tłumie nie dostrzegli młodej szlachcianki, a tym bardziej matrony, co to opiekę nad nią miała.
Jakby tego było mało, to w tej właśnie chwili bicie kościelnych dzwonów się rozległo, tylko jeszcze bezład i harmider większy czyniąc.
Oj… iście z wysokiego “C” sakramencka czereda rapt ów rozpoczęło.
__________________ I never sleep, cause sleep is the cousin of death
Ostatnio edytowane przez Ribaldo : 18-04-2021 o 01:19.
|