Domostwo arcymaga Mollervida
Uwolniony z groteskowej pułapki zastawionej przez szalonego starca, Kethrys pozwolił sobie na głębokie westchnienie ulgi. Ogar nie miał pojęcia, jaka właściwie choroba doskwierała Mollervidowi, ale sprawiała ona wrażenie starczego zmiękczenia mózgu, co w przypadku tak szacownych adeptów sztuki mogło mieć katastrofalne skutki nie tylko dla nich samych, ale i wszystko dookoła. Pomyłka w przypisywaniu imion do postaci była niczym wobec perspektywy przypadkowej zamiany części inkantacji w jakimś czarze, a ten spróchniały elf pewnikiem znał różnych morderczych zaklęć na pęczki.
Mieszaniec nie zamierzał ryzykować ani jednej pomyłki Mollervida więcej, wszak w każdej chwili dziad gotów był uznać swych znamienitych gości za złodziei i spopielić ich kulą ognia albo zamienić jednym słowem w plamiaste paszczaki. Umykając z domostwa czarnoksiężnika młody półork zachował jedynie tyle godności, aby w pośpiechu nie nadepnąć na pięty czcigodnego tana Ingdanu.
Odetchnął dopiero sto kroków od idyllicznej chatki, czując znienacka cierpnące od ogromnego wysiłku mięśnie ramion. Zbrojny w powracające wrażenie bezpieczeństwa, Kethrys odłożył pod nogi wyniesiony z domostwa kosz runicznych kamieni, udźwignięty przez młodzieńca w pojedynkę chyba jedynie dzięki nerwowemu podnieceniu.
- Powiedział, że mamy wziąć tyle, ile nam potrzeba – rzucił mało przepraszającym tonem napotykając na pytające spojrzenie malauka – Kto wie, czy i tyle nam starczy, ale zdawa mnie się, że to nie jest dobra chwila na powrót do środka po dodatkowe kamienie.