Ulice Caligine, 5-8 marca 2050
Lokalsi w końcu raczyli ruszyć swoje cztery litery z bezpiecznych kryjówek! Widząc kręcących się przy motocyklach ludzi Hector odetchnął z ulgą, ale zaraz oblizał ponownie spierzchnięte usta. Pamiętny ostrej konfrontacji z Tylerem, Latynos nie mógl liczyć na gorące powitanie ze strony mieszkańców, a przynajmniej nie tych, których niedawno trzymał na muszce grożąc im śmiercią. Co też mu strzeliło do głowy, żeby im tak ostro grozić?!
Trzeba było do nich zagadać, monter nie widział innego wyjścia z patowej sytuacji. Chociaż podejrzewał, że będzie się musiał wspiąć na wyżyny elokwencji, nie pozostawało mu nic innego jak tylko przeprosić się z ziomkami Tylera i z nim samym... aby bynajmniej nie bez zachowania ostrożności.
Wsadzając karabin pod pachę Nowojorczyk przycisnął się do narożnika najbliższego budynku, zerknął raz jeszcze na ledwie majaczący we mgle zarys dachu, na którym niedawno kręcił się ostatni z motocyklistów, a potem wyciągnął zza paska spodni przyjemnie ciężkiego w dotyku colta.
- Tyler, to ja! – krzyknął na całe gardło wystawiając zza załomu jedynie głowę i uzbrojoną w pistolet rękę – To ci goście polują na przejezdnych wokół Caligine! To oni musieli zabić tego człowieka, którego znalazłem na stacji benzynowej! Dwóch załatwiłem, ale jeden jeszcze gdzieś tutaj jest! Uważajcie, jest uzbrojony i niebezpieczny! Nie dajcie się podejść!
Garcia rozejrzał się pośpiesznie wokół siebie, obracając nie tylko głowę, ale i cały tors w biodrach tak, aby móc w razie potrzeby błyskawicznie wycelować w pożądanym kierunku lufę colta.
- To mogła być tylko czujka! – krzyknął ponownie nie dając miejscowym dojść do głosu – Musimy tego ostatniego złapać i przesłuchać, rozumiecie? Wcześniej było ich dwóch, jeden wam uciekł?!