Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 11-05-2021, 09:11   #114
Pipboy79
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Tura 16 - 2525.XII.13 agt; przedpołudnie

Czas: 2525.XII.13 agt; przedpołudnie
Miejsce: 2 dni drogi od Leifsgard, dżungla, obóz przy rzece
Warunki: jasno, odgłosy dżungli i siekier, pogodnie, łag.wiatr, skwar


Carsten



Gdy ciemnowłosy mężczyzna z odległej, całkiem odmiennej krainy szedł przez obóz towarzyszył mu stukot siekier. To nie było dziwne. Obozowicze rąbali drewno na opał czy wykonywali jakieś zwykłe obozowe prace. Tym razem było ich więcej. I Carsten wiedział dlaczego. Wczoraj pod koniec dnia trafili na jakieś rozlewisko. Już niewiele było do zmroku to kapitan zdecydował się rozbić obozem i sprawdzić sprawę rano. No i dziś było to rano. Rano posłał zwiadowców aby zbadali jak to wygląda. I co tam mu zameldowali po powrocie tego dokładnie Carsten nie wiedział. Ale to, że wkrótce potem w ruch poszły maczety i siekiery poszły w ruch a obóz na razie nie ruszał z miejsca nie dało się przegapić. A niedługo posłał po niego. Więc szedł do kapitańskiego namiotu w centrum obzou. A jak szedł miał okazję wspomnieć jak to wczoraj wyglądało.

Wczoraj rano też zaczynali od obozu nad tą samą rzeką. Tylko ileś tam mil w dole jej biegu. Wydarzeniem wczorajszego poranka był wymarsz grupki posłów. Wydawała się niewielka i drobna w porównaniu do ogromu głównego obozu. Jakaś dziesiątka ludzi, dwoje elfów i trójka pstrokatych tubylców. No i trzy muły. Z czego przed odejściem Zoja się z nim pożegnała. Całkiem miło.

- No to trzymaj się Carsten. Równy chłop z ciebie. Nie daj się zeżreć tej cholernej dżungli. - powiedziała mu na pożegnanie blondwłosa Kislevitka gdy pokiwała głową przyjmując jego decyzję. Podała mu rękę na pożegnanie i nawet uściskała na pożegnanie klepiąc go po przyjacielksu po plecach. No a potem odeszła. A ostatecznie wyszła z obozu znikając w mroku dżungli razem z innymi sylwetkami.

Na swój sposób nawet Kara się z nim pożegnała. Podeszła do niego i przez chwilę patrzyła na niego chyba nieco skonfundowana. Akurat nie było Togo w pobliżu by pomóc przełamać barierę jezykową. Więc milczała chwilę. Ale w końcu coś powiedziałą po swojemu. Nie miał pojęcia co. Ale było krótkie i powiedziane przyjaznym, życzliwym głosem. Po czym też na koniec lekko skinęła mu głową, odwróciła się i odeszła.

A niedługo po odejściu posłów główna ekspedycja ruszyła droge. Obóz to już zwijano jak posłowie jeszcze opuszczali obóz. A potem znów pstrokata karawana ludzi z elfami na czele ruszyła naprzód. Carsten pierwszy raz od opuszczenia miasta nie miał przydzielonego zadania ani podopiecznych. Szedł razem z innymi w środku kolumny. I ciężko mu się szło. Błoto, grząska ziemia, korzenie, kłody, gałęzie, liany, insekty… No i gorąc. I tak cały dzień, godzina za godziną, noga za nogą. Tak. Ciężko się szło. Ten popas na obiad w południe bardzo się przydawał. Zresztą chyba nie był jedyny jaki odczuwał skutki marszu na przełaj przez dżunglę. Inny też sarkali, spluwali i przeklinali. Albo po prostu ponuro milczeli. Gorąc i pragnienie raczej nie sprzyjały rozmowom. Tak samo jak zmęczenie.

W środku dnia zerwał się całkiem silny wiatr. Bujał beztrosko nawet całymi konarami. Co niepokoiło ludzi. Bo cały czas wydawało się, że coś tam może przemykać pomiędzy nimi, do tego było to zwyczajnie denerwujące jak tak gałęzie trzaskały o siebie nawzajem. Łatwo było przegapić jak ktoś by próbował się skradać do kolumny. Chociaż ten wiatr przegnał ten gęsty tropikalny zaduch. Ale gdy po południu ustał to się zrobiło tak jak przedtem. Potem wyszła sprawa tego zatoru wodnego przed nimi. I rozbili się na obóz. Trochę wcześniej niż poprzedniego dnia. A wieczorem spadł różowy śnieg. Tak to żołnierze nazwali. Nikt nie miał pojęcia co to jest. Spadała z góry. Czy z nieba czy z drzew to nie było wiadomo. Trochę jak płatki kwiatów, trochę jak jakieś pierze. Padało z góry i staroświatowcom przypominało padający, śnieżny puch. Chociaż wcale nie było zimne ani nie rozpływało się na dłoni. Wywoływało jednak niepokój i zaciekawienie. A odkąd z posłami zabrała się cała trójka tubylców to nawet nie było się kogo zapytać czy to groźne czy coś powszedniego w tej krainie. A potem, po kolacji, można było wreszcie odpocząć i ułożyć się do snu.

Ranek dzisiaj dla Carstena nie odbiegał za bardzo od wczorajszego. Tylko dzisiaj zamiast posłów było to bicie siekier i wezwanie do kapitana.

- A. Jesteś Carstenie. Witaj kolejnego pięknego poranka w tej odkrywczej przygodzie! - w namiocie poza kapitanem był Olaf, jakiś mężczyzna bez ręki i z protezą nogi przez co wyglądał jak jakis pirat albo marynarz. Ale jego Carsten nie znał. Za to estalisjki dowódca ekspedycji wydawał się tryskać energią i humorem. Przywitał czarnowłosego Sylvańczyka gestem dłoni aby ten podszedł bliżej.

- No jak widzisz Carstenie mamy pewnie opóźnienie. - rozłożył ramiona dając znać, że są takie rzeczy na jakie nawet dowódca wyprawy nie bardzo ma wpływ.

- Przed nami rozlewisko. Może być trudne do przebycia. Dlatego poleciłem przygotować faszyny. I wysłałem Ektheliona aby sprawdził czy nie da się tego jakoś obejść. - wyjaśnił szybko co zadecydował w tej sprawie. Faszyny często stosowało się do zasypywania fosy przy zdobywaniu zamków. Ale też właśnie na grzązkim terenie aby dało się po nim przejść. Niestety trzeba było te wszystkie gałęzie naciąć i powiązać a potem usypać z nich coś na kszałt drogi. A to zajmowało czas. Zaś możliwe, że szybciej byłoby obejść rozlewisko i pewnie po to kapitan wysłał Ektheliona.

- Tak, czy siak czekamy. - przyznał dowódca nie zdradzając jakoś gniewu czy zniecierpliwienia z tego powodu.

- Ale jak czekamy nie musimy czekać bezczynnie. Zwiadowcy donieśli mi, że coś odkryli. Nie są pewni co. Chyba jakieś kamienie, może ściany albo pomnik. Nie są pewni bo spieszyli się z powrotem do nas złożyć raport. No ale coś tu jest niedaleko nas. - powiedział kapitan i wyglądało to jak na wstęp do celu dla jakiego wezwał do siebie Carstena. Na koniec spojrzał pytająco na bezrękiego.

- Nie, nie, to nie może być piramida. Za wcześnie. - pokręcił głową ten bez ręki kuternoga odpowiadając na nie zadane przez kapitana pytanie.

- No właśnie, sam widzisz Carstenie. To raczej nie jest to czego szukamy. Ale coś jest. Chciałbym abyś wziął paru ludzi i poszedł z senior Olmedo aby to sprawdzić. - wyjaśnił de Rivera czego oczekuje od podwładnego.

- Niestety chłopcy Miguela są dość… krnąbrni. Zwłaszcza jak im blask złota potrafi zaślepić nie tylko oczy ale i rozum. Nie mam pojęcia co tam może być, może tylko węże i kamienie ale myślę, że przyda tam się ktoś kto potrafi zachować chłodną głowę i rozsądek. A wydajesz mi się odpowiednią osobą. Świetnie poradziłeś sobie z Karą i całym tym ambarasem. - pochwalił Carstena dając znać, że jest z niego zadowolony. I doprecyzował na czym ma polegać jego zadanie. Z tego co mu zameldowali zwiadowcy Olmedo to widzieli tylko kawałek, porośniętej mchami i zielskiem ściany. Ale właściwie nie było wiadomo co to jest ani jakie to jest wielkie. Może tylko ten kawałek ściany jaki dojrzeli. A może o wiele więcej.

- Jeśli masz jakieś prośby albo pytania to mów śmiało Carstenie. - zachęcił go kapitan dając znać, że raczej już skończył swoje i teraz jeśli czarnowłosy miałby o coś zapytać to jest do tego okazja.



Czas: 2525.XII.13 agt; przedpołudnie
Miejsce: 2 dni drogi od Leifsgard, dżungla, obóz w dżungli
Warunki: jasno, odgłosy dżungli, pogodnie, łag.wiatr, skwar


Poselstwo



No to czekali. Samo czekanie przynajmniej nie wymagało jakichś specjalnych umiejętności. Ani wysiłku. Tylko cierpliwości. I rodziło niepewność. W końcu nie sposób było przewidzieć jaki będzie wynik tego czekania.

Wczoraj maszerowali właściwie przez cały dzień. Poza Iolandą. Która jako jedyna jechała konno więc jej było łatwiej. Szło się ciężko. Czerwona gleba wsysała buty i kopyta. Plączące się zarośla owijały się wokół kostek. Do tego panował duszny zaduch, że cały czas wydawało się, że nie ma czym oddychać. I jeszcze chmara jakiś latających insektów jakie uprzykrzały życie podróżnym. Tak, szło się ciężko. Do tego nie bardzo wiedzieli dokąd idą. Póki szli wzdłuż rzeki zawsze był to jakiś punkt orientacyjny. Od wczoraj jednak odbili od niej i maszerowali na przełaj trudno było się zorientować dokąd zmierzają. Przez zielony baldachim nie przenikało aż tyle światła i nieba aby się orientować w ten sposób w kierunkach świata w środku dnia. A nocą nie było widać gwiazd. Ale Amazonki prowadziły ich całkiem pewnie niczym na oznaczonym, imperialnym trakcie.

Zwykle widzieli tylko jedną, na początku ich grupki. Druga szła gdzieś tam z przodu i ta najczęściej znikała im z oczu. Pojawiała się tylko gdy się zmieniały rolami. Wydawały się poruszać z naturalnym wdziękiem. Jakby ten cały skwar, insekty i błoto ich się nie imały. Jak jakieś driady z bretońskich opowieści o magicznym, elfim lesie. Jakby były częścią natury a nie żywymi ludźmi. Właściwie Togo też nie tracił rezonu i ten duszny skwar wydawał mu się nie przeszkadzać. On też podróżował zwykle w centrum grupy i w razie czego tłumaczył z amazońskiego na estalijski lub na odwrót.

- A nie, nie. To nie tak. - zaśmiał się po drodze gdy Cesar zagaił go o te mieszkanie z Amazonkami w wioskach. - Nie, nie tak. - powtórzył rozbawiony jakby znów wszystko go tutaj bawiło na całego.

- Mówiłem u nas czyli w naszych stronach ale nie w naszej wiosce. Wioski już nie ma bo je spalili obcy ale z kapitanem daliśmy im łupnia a Togo zebrał piękne głowy! My mamy Amazonki, tak mamy. Ale nie w naszych wioskach o nie. One mają swoje wioski a my swoje. Nie razem, razem nie. One tam a my tu. - wyjaśnił tą kwestię więc wyglądało raczej jakby byli z Amazonkami sąsiadami ale nie mieszkali razem. Przynajmniej w stronach skąd pochodził. Weseliło go to wszystko na całego jakby stanowiło świetną przygodę do opowiadania. Zoja w milczeniu potwierdziła ruchem blond głowy słowa czarnoskórego kompana.

W środku wczorajszego dnia nieźle łomotało bo wiatr wiał dość silny. Bez trudu miotał nawet grubymi konarami. Potem się jednak uspokoiło. A przed zmierzchem rozbili obóz. Nareszcie! Zmęcznie mniej lub bardziej dało się we znaki wszystkim. Bertrand i elfie rodzeństwo z uglą wreszcie mogło usiąść i odpocząć. Blondynka z Kisleva i czarnulka z Estalii trzymały się lepiej ale odpoczynek po całym dniu skwaru i wiatru był im bardzo miły. Właściwie tylko Cesar zdawał się móc dotrzymać kroku trójce tubylców w energii przy rozbijaniu obozów. Właściwie dwójce.

- Ona mówi, że pójdzie do swoich i nas zapowie. - powiedział Togo wskazując na czarnoskórą Amazonkę. Obie stanęły przy już rozpalonym ognisku i powiedziały coś do reszty wskazując na Marę. Togo przetłumaczył to właśnie tak. I jak reszta zajęła się ścinaniem kolczastych krzewów, zbieraniem drewna na ognisko, rozstawianiem namiotów czym zwykle zajmowała się służba to Mara odeszła w głąb dżungli. Jak już było ciemno to z góry spadł jakiś ni to pył ni to płatki. Nie wiadomo co to było. Trochę podobne do śniegu, tylko w świetle ogniska miał jasno różową barwę no i się nie rozstapiał.

- To nic takiego. Bogini miłości dzisiaj kogoś obdarzyła swoimi wdziękami i zapładnia ziemię. - Togo odpowiedział na pytanie Kislevitki w taki radosny sposób, że trudno było zgadnąć czy mówi na poważnie czy znów żartuje. Glebova chyba nie chciała tego sprawdzać bo dała sobie spokój z ciągnięciem tematu.

Noc mimo obaw, upłynęła spokojnie. Nikt i nic nie zakłóciło spokoju zagubionego w mrokach, tropikalnej nocy obozu. Wraz z początkiem kolejnego dnia zgęstniała mgła i zaczęło się robić duszno i gorąco co tutaj chyba było normą. Można było wstać i zająć się śniadaniem. No i czekaniem na jakiś ruch ze strony Amazonek. Mara ani żadna inna jakoś się nie zawitała do obozu.

- To my idziemy nad rzekę. - obwieściła im Zoja gdy po śniadaniu panie ruszyły nad pobliski strumień skąd brali wodę wczoraj na kolację i dzisiaj na śniadanie. Teraz panie szły tam załatwić swoje sprawy. Ze względu na Karę poszedł z nimi też Togo. W obozie zostali więc tylko Cesar, Bertrand i Amris. Dziewczęta jeszcze nie wróciły gdy Estalijczyk i Bretończyk zwrócili uwagę, że rumak dziewnie często rży i strzyże uszami. Dość nerwowo. Jakby zwietrzył niebezpieczeństwo. Elf dostrzegł coś jeszcze. Albo mu się wydawało albo z kilkanaście kroków dalej dostrzegł poruszenie wśród krzaków. Jakby coś je nieznacznie poruszyło chociaż nie widział nic co by mogło wywołać takie drżenie rośliny.


---


Mecha 16:

Amris; wypatrywanie dżungli; (ZRĘ + Spostrzegawczość); 40+10+10-20=40; rzut: Kostnica 3 > 40-3=37 > śr.suk = wykrywa poruszenie w krzakach

Cesar; wypatrywanie dżungli; (ZRĘ + Spostrzegawczość); 60-20=40; rzut: Kostnica 30 > 40-30=10 > remis = wykrywa rżenie konia

Bertrand; wypatrywanie dżungli; (ZRĘ + Spostrzegawczość); 45+10-20=35; rzut: Kostnica 32; 35-32=3 > remis = wykrywa rżenie konia
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline