|
Archiwum sesji z działu Warhammer Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Warhammer (wraz z komentarzami) |
| Narzędzia wątku | Wygląd |
07-05-2021, 20:20 | #111 |
Reputacja: 1 | - Droga Isabello, - estalijska szlachcianka zwróciła się do bretońskiej - czy zechcesz przyjąć pod swoje skrzydła moją Pilar? Mimo, że nie mówi rozumiem wszystko. Wie jak zająć się garderobą i jak dopomóc pannie z dobrego domu. Będzie ci wiernie służyć, a ja będę spokojniejsza. A choć cieszę się, że mam z kim zostawić mą Pilar, to jednocześnie żałuję, że sama twego towaru zostanę pozbawiona. A masz poselstwo twego wsparcia, moja droga - dodała z niekłamanym smutkiem. Samej służce baronessa przekazała, że we wszystkim ma słuchać panny de Truville i jej pomagać jak swej pani. Reszcie swej świty wydała podobne polecenie co signore Arrarte swojej. Mają się trzymać razem. I w razie niebezpieczeństwa razem wycofywać. - Dziękuje panu, kapitanie de Rivera, za ten wspaniały dar. To naprawdę wielkie wyróżnienie - powiedziała baronessa gładząc po głowie konie, którego na czas posłowania podarował jej przywódcą wyprawy. - Ja również takie modły będę wznosić w twojej intencji kapitanie - odparła na koniec. - A także o to by jak najkrócej trwała nasza misja poselska. Przyjmując list kiwnęła nieznacznie głową. W tek akurat kwestii nie było się nad czym rozwodzić. W kwestii śmierci tragarza nie wypowiadała się. Jednak ten przykry incydent uświadamił baronessie jak niebezpieczna może być Lustria. W jej rodzinnej Estalij nie było tak jadowitych owadów. Owszem, słyszała opowieści o ludziach, którzy zmarli od użądlenia pszczoły czy osy, ale to były bardzo rzadkie przypadki. Wzmianka o nieumarłych nie uszła uwadze Iolandy. Bo wszystkie takie doniesienia, zwłaszcza w nieznanej krainie należało brać poważnie. I mieć się na baczności. Pytanie postawione przez signore Arrarte było bardzo trafne. Toteż i baronessa z zaciekawieniem przysłuchiwała się odpowiedzi. Zwłaszcza, że podejście obu amazonek do Togo jakoś przeczyło rozgłaszanym opiniom o tym, że są uprzedzone do mężczyzn.
__________________ - I jak tam sprawy w Chaosie? - zapytała. - W tej chwili dość chaotycznie - odpowiedział Mandor. "Rycerz cieni" Roger Zelazny |
08-05-2021, 20:21 | #112 |
Reputacja: 1 | Praca wspólna z Lord Melkor Amris i Bertrand
|
10-05-2021, 09:46 | #113 |
Reputacja: 1 |
|
11-05-2021, 09:11 | #114 |
Majster Cziter Reputacja: 1 | Tura 16 - 2525.XII.13 agt; przedpołudnie Czas: 2525.XII.13 agt; przedpołudnie Miejsce: 2 dni drogi od Leifsgard, dżungla, obóz przy rzece Warunki: jasno, odgłosy dżungli i siekier, pogodnie, łag.wiatr, skwar Carsten Gdy ciemnowłosy mężczyzna z odległej, całkiem odmiennej krainy szedł przez obóz towarzyszył mu stukot siekier. To nie było dziwne. Obozowicze rąbali drewno na opał czy wykonywali jakieś zwykłe obozowe prace. Tym razem było ich więcej. I Carsten wiedział dlaczego. Wczoraj pod koniec dnia trafili na jakieś rozlewisko. Już niewiele było do zmroku to kapitan zdecydował się rozbić obozem i sprawdzić sprawę rano. No i dziś było to rano. Rano posłał zwiadowców aby zbadali jak to wygląda. I co tam mu zameldowali po powrocie tego dokładnie Carsten nie wiedział. Ale to, że wkrótce potem w ruch poszły maczety i siekiery poszły w ruch a obóz na razie nie ruszał z miejsca nie dało się przegapić. A niedługo posłał po niego. Więc szedł do kapitańskiego namiotu w centrum obzou. A jak szedł miał okazję wspomnieć jak to wczoraj wyglądało. Wczoraj rano też zaczynali od obozu nad tą samą rzeką. Tylko ileś tam mil w dole jej biegu. Wydarzeniem wczorajszego poranka był wymarsz grupki posłów. Wydawała się niewielka i drobna w porównaniu do ogromu głównego obozu. Jakaś dziesiątka ludzi, dwoje elfów i trójka pstrokatych tubylców. No i trzy muły. Z czego przed odejściem Zoja się z nim pożegnała. Całkiem miło. - No to trzymaj się Carsten. Równy chłop z ciebie. Nie daj się zeżreć tej cholernej dżungli. - powiedziała mu na pożegnanie blondwłosa Kislevitka gdy pokiwała głową przyjmując jego decyzję. Podała mu rękę na pożegnanie i nawet uściskała na pożegnanie klepiąc go po przyjacielksu po plecach. No a potem odeszła. A ostatecznie wyszła z obozu znikając w mroku dżungli razem z innymi sylwetkami. Na swój sposób nawet Kara się z nim pożegnała. Podeszła do niego i przez chwilę patrzyła na niego chyba nieco skonfundowana. Akurat nie było Togo w pobliżu by pomóc przełamać barierę jezykową. Więc milczała chwilę. Ale w końcu coś powiedziałą po swojemu. Nie miał pojęcia co. Ale było krótkie i powiedziane przyjaznym, życzliwym głosem. Po czym też na koniec lekko skinęła mu głową, odwróciła się i odeszła. A niedługo po odejściu posłów główna ekspedycja ruszyła droge. Obóz to już zwijano jak posłowie jeszcze opuszczali obóz. A potem znów pstrokata karawana ludzi z elfami na czele ruszyła naprzód. Carsten pierwszy raz od opuszczenia miasta nie miał przydzielonego zadania ani podopiecznych. Szedł razem z innymi w środku kolumny. I ciężko mu się szło. Błoto, grząska ziemia, korzenie, kłody, gałęzie, liany, insekty… No i gorąc. I tak cały dzień, godzina za godziną, noga za nogą. Tak. Ciężko się szło. Ten popas na obiad w południe bardzo się przydawał. Zresztą chyba nie był jedyny jaki odczuwał skutki marszu na przełaj przez dżunglę. Inny też sarkali, spluwali i przeklinali. Albo po prostu ponuro milczeli. Gorąc i pragnienie raczej nie sprzyjały rozmowom. Tak samo jak zmęczenie. W środku dnia zerwał się całkiem silny wiatr. Bujał beztrosko nawet całymi konarami. Co niepokoiło ludzi. Bo cały czas wydawało się, że coś tam może przemykać pomiędzy nimi, do tego było to zwyczajnie denerwujące jak tak gałęzie trzaskały o siebie nawzajem. Łatwo było przegapić jak ktoś by próbował się skradać do kolumny. Chociaż ten wiatr przegnał ten gęsty tropikalny zaduch. Ale gdy po południu ustał to się zrobiło tak jak przedtem. Potem wyszła sprawa tego zatoru wodnego przed nimi. I rozbili się na obóz. Trochę wcześniej niż poprzedniego dnia. A wieczorem spadł różowy śnieg. Tak to żołnierze nazwali. Nikt nie miał pojęcia co to jest. Spadała z góry. Czy z nieba czy z drzew to nie było wiadomo. Trochę jak płatki kwiatów, trochę jak jakieś pierze. Padało z góry i staroświatowcom przypominało padający, śnieżny puch. Chociaż wcale nie było zimne ani nie rozpływało się na dłoni. Wywoływało jednak niepokój i zaciekawienie. A odkąd z posłami zabrała się cała trójka tubylców to nawet nie było się kogo zapytać czy to groźne czy coś powszedniego w tej krainie. A potem, po kolacji, można było wreszcie odpocząć i ułożyć się do snu. Ranek dzisiaj dla Carstena nie odbiegał za bardzo od wczorajszego. Tylko dzisiaj zamiast posłów było to bicie siekier i wezwanie do kapitana. - A. Jesteś Carstenie. Witaj kolejnego pięknego poranka w tej odkrywczej przygodzie! - w namiocie poza kapitanem był Olaf, jakiś mężczyzna bez ręki i z protezą nogi przez co wyglądał jak jakis pirat albo marynarz. Ale jego Carsten nie znał. Za to estalisjki dowódca ekspedycji wydawał się tryskać energią i humorem. Przywitał czarnowłosego Sylvańczyka gestem dłoni aby ten podszedł bliżej. - No jak widzisz Carstenie mamy pewnie opóźnienie. - rozłożył ramiona dając znać, że są takie rzeczy na jakie nawet dowódca wyprawy nie bardzo ma wpływ. - Przed nami rozlewisko. Może być trudne do przebycia. Dlatego poleciłem przygotować faszyny. I wysłałem Ektheliona aby sprawdził czy nie da się tego jakoś obejść. - wyjaśnił szybko co zadecydował w tej sprawie. Faszyny często stosowało się do zasypywania fosy przy zdobywaniu zamków. Ale też właśnie na grzązkim terenie aby dało się po nim przejść. Niestety trzeba było te wszystkie gałęzie naciąć i powiązać a potem usypać z nich coś na kszałt drogi. A to zajmowało czas. Zaś możliwe, że szybciej byłoby obejść rozlewisko i pewnie po to kapitan wysłał Ektheliona. - Tak, czy siak czekamy. - przyznał dowódca nie zdradzając jakoś gniewu czy zniecierpliwienia z tego powodu. - Ale jak czekamy nie musimy czekać bezczynnie. Zwiadowcy donieśli mi, że coś odkryli. Nie są pewni co. Chyba jakieś kamienie, może ściany albo pomnik. Nie są pewni bo spieszyli się z powrotem do nas złożyć raport. No ale coś tu jest niedaleko nas. - powiedział kapitan i wyglądało to jak na wstęp do celu dla jakiego wezwał do siebie Carstena. Na koniec spojrzał pytająco na bezrękiego. - Nie, nie, to nie może być piramida. Za wcześnie. - pokręcił głową ten bez ręki kuternoga odpowiadając na nie zadane przez kapitana pytanie. - No właśnie, sam widzisz Carstenie. To raczej nie jest to czego szukamy. Ale coś jest. Chciałbym abyś wziął paru ludzi i poszedł z senior Olmedo aby to sprawdzić. - wyjaśnił de Rivera czego oczekuje od podwładnego. - Niestety chłopcy Miguela są dość… krnąbrni. Zwłaszcza jak im blask złota potrafi zaślepić nie tylko oczy ale i rozum. Nie mam pojęcia co tam może być, może tylko węże i kamienie ale myślę, że przyda tam się ktoś kto potrafi zachować chłodną głowę i rozsądek. A wydajesz mi się odpowiednią osobą. Świetnie poradziłeś sobie z Karą i całym tym ambarasem. - pochwalił Carstena dając znać, że jest z niego zadowolony. I doprecyzował na czym ma polegać jego zadanie. Z tego co mu zameldowali zwiadowcy Olmedo to widzieli tylko kawałek, porośniętej mchami i zielskiem ściany. Ale właściwie nie było wiadomo co to jest ani jakie to jest wielkie. Może tylko ten kawałek ściany jaki dojrzeli. A może o wiele więcej. - Jeśli masz jakieś prośby albo pytania to mów śmiało Carstenie. - zachęcił go kapitan dając znać, że raczej już skończył swoje i teraz jeśli czarnowłosy miałby o coś zapytać to jest do tego okazja. Czas: 2525.XII.13 agt; przedpołudnie Miejsce: 2 dni drogi od Leifsgard, dżungla, obóz w dżungli Warunki: jasno, odgłosy dżungli, pogodnie, łag.wiatr, skwar Poselstwo No to czekali. Samo czekanie przynajmniej nie wymagało jakichś specjalnych umiejętności. Ani wysiłku. Tylko cierpliwości. I rodziło niepewność. W końcu nie sposób było przewidzieć jaki będzie wynik tego czekania. Wczoraj maszerowali właściwie przez cały dzień. Poza Iolandą. Która jako jedyna jechała konno więc jej było łatwiej. Szło się ciężko. Czerwona gleba wsysała buty i kopyta. Plączące się zarośla owijały się wokół kostek. Do tego panował duszny zaduch, że cały czas wydawało się, że nie ma czym oddychać. I jeszcze chmara jakiś latających insektów jakie uprzykrzały życie podróżnym. Tak, szło się ciężko. Do tego nie bardzo wiedzieli dokąd idą. Póki szli wzdłuż rzeki zawsze był to jakiś punkt orientacyjny. Od wczoraj jednak odbili od niej i maszerowali na przełaj trudno było się zorientować dokąd zmierzają. Przez zielony baldachim nie przenikało aż tyle światła i nieba aby się orientować w ten sposób w kierunkach świata w środku dnia. A nocą nie było widać gwiazd. Ale Amazonki prowadziły ich całkiem pewnie niczym na oznaczonym, imperialnym trakcie. Zwykle widzieli tylko jedną, na początku ich grupki. Druga szła gdzieś tam z przodu i ta najczęściej znikała im z oczu. Pojawiała się tylko gdy się zmieniały rolami. Wydawały się poruszać z naturalnym wdziękiem. Jakby ten cały skwar, insekty i błoto ich się nie imały. Jak jakieś driady z bretońskich opowieści o magicznym, elfim lesie. Jakby były częścią natury a nie żywymi ludźmi. Właściwie Togo też nie tracił rezonu i ten duszny skwar wydawał mu się nie przeszkadzać. On też podróżował zwykle w centrum grupy i w razie czego tłumaczył z amazońskiego na estalijski lub na odwrót. - A nie, nie. To nie tak. - zaśmiał się po drodze gdy Cesar zagaił go o te mieszkanie z Amazonkami w wioskach. - Nie, nie tak. - powtórzył rozbawiony jakby znów wszystko go tutaj bawiło na całego. - Mówiłem u nas czyli w naszych stronach ale nie w naszej wiosce. Wioski już nie ma bo je spalili obcy ale z kapitanem daliśmy im łupnia a Togo zebrał piękne głowy! My mamy Amazonki, tak mamy. Ale nie w naszych wioskach o nie. One mają swoje wioski a my swoje. Nie razem, razem nie. One tam a my tu. - wyjaśnił tą kwestię więc wyglądało raczej jakby byli z Amazonkami sąsiadami ale nie mieszkali razem. Przynajmniej w stronach skąd pochodził. Weseliło go to wszystko na całego jakby stanowiło świetną przygodę do opowiadania. Zoja w milczeniu potwierdziła ruchem blond głowy słowa czarnoskórego kompana. W środku wczorajszego dnia nieźle łomotało bo wiatr wiał dość silny. Bez trudu miotał nawet grubymi konarami. Potem się jednak uspokoiło. A przed zmierzchem rozbili obóz. Nareszcie! Zmęcznie mniej lub bardziej dało się we znaki wszystkim. Bertrand i elfie rodzeństwo z uglą wreszcie mogło usiąść i odpocząć. Blondynka z Kisleva i czarnulka z Estalii trzymały się lepiej ale odpoczynek po całym dniu skwaru i wiatru był im bardzo miły. Właściwie tylko Cesar zdawał się móc dotrzymać kroku trójce tubylców w energii przy rozbijaniu obozów. Właściwie dwójce. - Ona mówi, że pójdzie do swoich i nas zapowie. - powiedział Togo wskazując na czarnoskórą Amazonkę. Obie stanęły przy już rozpalonym ognisku i powiedziały coś do reszty wskazując na Marę. Togo przetłumaczył to właśnie tak. I jak reszta zajęła się ścinaniem kolczastych krzewów, zbieraniem drewna na ognisko, rozstawianiem namiotów czym zwykle zajmowała się służba to Mara odeszła w głąb dżungli. Jak już było ciemno to z góry spadł jakiś ni to pył ni to płatki. Nie wiadomo co to było. Trochę podobne do śniegu, tylko w świetle ogniska miał jasno różową barwę no i się nie rozstapiał. - To nic takiego. Bogini miłości dzisiaj kogoś obdarzyła swoimi wdziękami i zapładnia ziemię. - Togo odpowiedział na pytanie Kislevitki w taki radosny sposób, że trudno było zgadnąć czy mówi na poważnie czy znów żartuje. Glebova chyba nie chciała tego sprawdzać bo dała sobie spokój z ciągnięciem tematu. Noc mimo obaw, upłynęła spokojnie. Nikt i nic nie zakłóciło spokoju zagubionego w mrokach, tropikalnej nocy obozu. Wraz z początkiem kolejnego dnia zgęstniała mgła i zaczęło się robić duszno i gorąco co tutaj chyba było normą. Można było wstać i zająć się śniadaniem. No i czekaniem na jakiś ruch ze strony Amazonek. Mara ani żadna inna jakoś się nie zawitała do obozu. - To my idziemy nad rzekę. - obwieściła im Zoja gdy po śniadaniu panie ruszyły nad pobliski strumień skąd brali wodę wczoraj na kolację i dzisiaj na śniadanie. Teraz panie szły tam załatwić swoje sprawy. Ze względu na Karę poszedł z nimi też Togo. W obozie zostali więc tylko Cesar, Bertrand i Amris. Dziewczęta jeszcze nie wróciły gdy Estalijczyk i Bretończyk zwrócili uwagę, że rumak dziewnie często rży i strzyże uszami. Dość nerwowo. Jakby zwietrzył niebezpieczeństwo. Elf dostrzegł coś jeszcze. Albo mu się wydawało albo z kilkanaście kroków dalej dostrzegł poruszenie wśród krzaków. Jakby coś je nieznacznie poruszyło chociaż nie widział nic co by mogło wywołać takie drżenie rośliny. --- Mecha 16: Amris; wypatrywanie dżungli; (ZRĘ + Spostrzegawczość); 40+10+10-20=40; rzut: Kostnica 3 > 40-3=37 > śr.suk = wykrywa poruszenie w krzakach Cesar; wypatrywanie dżungli; (ZRĘ + Spostrzegawczość); 60-20=40; rzut: Kostnica 30 > 40-30=10 > remis = wykrywa rżenie konia Bertrand; wypatrywanie dżungli; (ZRĘ + Spostrzegawczość); 45+10-20=35; rzut: Kostnica 32; 35-32=3 > remis = wykrywa rżenie konia
__________________ MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić |
11-05-2021, 21:52 | #115 |
Markiz de Szatie Reputacja: 1 | Czas: 2525.XII.13 agt; przedpołudnie Ostatnio edytowane przez Deszatie : 11-05-2021 o 22:02. |
16-05-2021, 19:06 | #116 |
Reputacja: 1 | Praca wspólna Lord Melkor; Marrrt; Icarius Wyprawa posłów; obozowisko; Cesar; Bertrand; Amris
|
17-05-2021, 00:48 | #117 |
Majster Cziter Reputacja: 1 | Tura 17 - 2525.XII.13 agt; południe Czas: 2525.XII.13 agt; południe Miejsce: 2 dni drogi od Leifsgard, dżungla, zarośnięte ruiny Warunki: jasno, odgłosy dżungli, zachmurzenie, sła.wiatr, skwar Carsten Ludzi Miguela Olmedo Carsten pierwszy raz miał okazję widzieć w akcji. Raczej nie wyglądali zbyt pociągająco. Było mało prawdopodobne by jakiś szlachcic chciał ich gościć w swojej rezydencji. Raczej takie podejrzanych typów prędzej można było się spodziewać na listach gończych lub w roli rabusiów na traktach czy ciemnych zaułkach. Właściwie mieli dość symboliczne opancerzenie. Co akurat w przypadku żaru tropików jak i cichego poruszania się mogło działać na ich plus. Większość miała tylko hełmy albo kaptury bo częściowo chroniły przed chmarami latającego robactwa i przed uderzeniem głową w niskie konary. Do tego jakiś nóż, maczeta czy toporek. I łuk. Więc w najlepszym razie można było ich uznać za łuczników czy lekką piechotę. Albo zawodowych rabusiów. Ale w tym cichym poruszaniu, nawet po tak obcej dżungli, wydawali się w sam raz. Odkąd wyruszyli z obozu nad rzeką to Carsten chyba ani razu nie widział ich wszystkich na raz. Może z połowa z nich była rozsypana dookoła niego a gdzie była druga połowa nie wiedział. Pewnie gdzieś przed albo za nim. Właściwie tylko Miguel szedł cały czas przy nim i jakoś dogadywał się z tą hałastrą. Z drugiej strony w tej gęstwie wcale nie było tak trudno komuś z zniknąć z oczu. Nawet jak ktoś stał i się nie chował to jak odszedł dalej niż 20, może 30 kroków, czasem i 50 jak akurat się trafił jakiś przestrzał w krzaczorach to właściwie znikał obserwatorowi z oczu. Ale przynajmniej po drodze nie miał Carsten z nimi żadnych kłopotów. Czwórka wybranych przez Sylvańczyka ludzi sprwiała znacznie bardziej profesjonalne wrażenie. Trójka pikinierów ze swoimi długimi pikami, hełmami, pancerzem i tarczami. Oraz Torsten od kapitan Konig. Ten to w ogóle wyglądał na wielkoluda w swoim ciężkim, imperialnym pancerzu i wielkim mieczem jakim niósł na ramieniu a czasem się podpierał jak laską. Ale też zgrzyt jego blach był chyba najgłośniejszy z całej grupy. W razie kłopotów wydawał się jednak najsolidniejszym wsparciem. - To było gdzieś tutaj. - rzekł Olmedo gdy już jakiś czas nie słyszeli stukotu siekier z obozu. Te dość długo ich odprowadzały niczym słuchowy znacznik gdzie znajduje się ich chwilowy dom. Estalijczyk co wyglądał niczym herszt bandy łotrzyków skrzywił się rozglądając się czujnie jakby rozpoznawał okolicę. I miał nosa bo może z pół pacierza później czujka z przodu zatrzymała się i dała znać, że są na miejscu. Gdy reszta do nich dołączyła mogli zobaczyć nienaturalne, regularne linie tak nie pasujące do sił natury. Te uformowały się w jakiś kawałek muru albo ściany. A, że było widać tylko kawałek trudno było zgadnąć co to mogło być. Zwłaszcza, że był pokryty lianami, zielskiem i mchem. Więc pewnie musiało to zielsko rosnąć tu już od dość dawna. Zwiadowcy na znak Miguela ruszyli ostrożnie do przodu. Spodziewali się kłopotów bo szli z łukami w dłoniach jakby mieli zamiar podejść wrogich strażników. Ale podeszli do tego kawałka chyba jakiejś ściany i nic się nie stało. Reszta podeszła i też nic. Ale z bliska okazało się, że tych kamiennych, zarośniętych resztek jest więcej. Trochę trudno było ogarnąć skalę tych ruin jak dżungla zasłaniała ich kraniec całkiem skutecznie. Mogły się kończyć zaraz za pierwszymi drzewami albo mógł to być tylko początek jakiegoś zamkuc zy nawet całego miasta. - On mówi, że tam coś znaleźli. - Miguel przetłumaczył estalijski na swój kaleki reikspiel. Bo jeden z jego ludzi rzeczywiście podszedł do niego wyraźnie podekscytowany. I teraz robił za przewodnika. Zaprowadził ich do jak się okazało czegoś co wyglądało na w miarę cały budynek. Chociaż dziwny. Z kamienia ale o kompletnie obcej architekturze. https://i.pinimg.com/originals/32/27...e6cbabbec4.jpg - No nie wiem. Wchodzimy tam? - zagaił Miguel gdyż już większość ich grupki zgormadziła się tu i tam wokół tego budynku. Ale na razie wydawało się w dość bezpiecznej odległości. W głosie dowódcy zwiadowców panowała równowaga między ostrożnością a ciekawością. Chciwością a strachem. Wszyscy przecież słyszeli o górach złota jakie leżały bezpańskie po bezpańskich ruinach Lustrii zagubionych w dżungli. Sami przecież byli na takiej ekspedycji! Ale też wszyscy słyszeli o strasznych rodzajach śmierci jakie czyhały na takich śmiałków w tej cholernej dżungli. Mech jaki porastał tą dziwną budowlę wydawał się ciemny. Ciemniejszy niż ten znany ze Starego Świata. Trochę nie bardzo było wiadomo czy to z powodu tego wiecznego półmroku panującego na dnie zielonego oceanu czy też naprawdę jest ciemny. Jakby był to może to był ten porost o jakim wydawało się wieki temu mówił Evo Hostera w “Torto at pomodoro”. Czas: 2525.XII.13 agt; południe Miejsce: 2 dni drogi od Leifsgard, dżungla, zarośnięte ruiny Warunki: jasno, odgłosy dżungli, zachmurzenie, sła.wiatr, skwar Ekthelion Czas było podjąć decyzję. Wracać czy iść dalej. Marsz okazał się ciężki. Bardzo ciężki. Teren w pobliżu rzeki czy tam jego rozlewiska był podmokły. Przypominał mokradła. Jak się trafił dobry kawałek to elfie buty zapadały się w grząskim gruncie jedynie po kostki. Jak się trafił kiepski teren to po kolana. Więc wszyscy byli już porządnie ubłoceni, spoceni i zmęczeni. A na rzece i dżungli jakoś nie robiło to wrażenia. Nie kończyły się. Pomysł aby spróbować obejść rozlewisko wydawał się rozsądny. W końcu po co tracić czas na budowe faszynowej drogi jak można obejść rozlewisko? Nie trzeba by tracić czasu na te prace budowlane. Niestety póki wszyscy byli w obozie nie sposób było zgadnąć jak wielkie może być to rozlewisko. Kapitan postanowił zadziałać dwutorowo. Zarówno budować drogę jak i wysłać zwiad czy da się w jakiś sensowny sposób obejść to rozlewisko. Ten zwiad miał właśnie przeprowadzić oddział Ektheliona. Dlatego teraz byli tutaj dość daleko od głównych sił, brudni i ubłoceni zastanawiając się co robić dalej. Idąc skrajem tego rozlewiska wydawało się, że jakby odchodzą od rzeki. Więc powinni znów zbliżać się do rzeki. Jednak samej rzeki jeszcze nie było widać. Zdrowej, płynącej wody. Tylko ten niekończący się staw czy martwe zakole rzeki. Słońce stało w zenicie gdy wydawało się, że widać przeciwległy brzeg tego zakola. Albo nawet to była inna rzeka łącząca się z tą wzdłuż jakiej do tej pory szli? Tylko jak się rozlała szeroko to z jednego brzegu nie było widać drugiego. Gdyby tak było i przeprawiliby się jakoś na drugi brzeg to może wróciliby drugą stroną do tamtej pierwszej rzeki. Ale nawet jakby nie mieli żadnych przygód to by pewnie zeszło im do zmierzchu. Nie byłoby już szans wrócić do głównego obozu przed zmierzchem. No albo darować sobie i wracać. Z pacierz temu znaleźli niewielkie wzniesienie. Może pół metra ponad okoliczny grunt. Trudno je było dostrzec. Ale tam błoto było płytkie. Tylko do podeszw butów. Było zbyt małe aby pomieścić całą armię głównych sił ale wystarczające na kilka namiotów. Finreir zaproponował by tam wrócić odpocząć i zjeść coś. I zastanowić się co dalej. Czas: 2525.XII.13 agt; południe Miejsce: 2 dni drogi od Leifsgard, dżungla, obóz w dżungli Warunki: jasno, odgłosy dżungli, zachmurzenie, sła.wiatr, skwar Posłowie: Cesar Cesar leżał na swoim posłaniu. Leżał i widział pochmurne niebo. Tam gdzie prześwitywało pomiędzy gałęziami jakie całymi piętrami odgradzały go od tego pochmurnego, południowego nieba. Leżał i ciężko oddychał. Wydawało mu się, że ma połamane żebra. Albo pęknięte. No w każdym razie bolało go jak diabli! Ale chociaż nie pluł krwią co dawało nadzieję, że tam w środku nic mu się nie urwało ani nie przebiło płuc czy czegoś innego. Bo dopiero by było źle. Ale nie było też dobrze. Był słaby. Musiał odpocząć. Każdy ruch zdawał się go boleć. Ale jednak przeżył. Pomoc przyszła prawie w ostatniej chwili! Już się wydawało, że ta zielona gadzina wydusi z niego całe życie. On zrobił myk, niespodziewanie gadzina zrobiła odmyk i nagle wszystko się odwróciło! Poczuł jak jego nogi odrywają się od ziemi a on sam jest unisiony z potworną łatwością. A zaraz potem ten morderczy nacisk z każdej strony gdy zielonkawe cielsko owinęło się wokół niego i zaczęło miażdżyć. Nie miał siły na nic więcej niż ciche jęknięcie. Próbował naprężać ramiona aby się wyzwolić z uścisku albo chociaż spowolnić to co nieuniknione. Ale potwór był zdecydowanie silniejsze. Dosłownie wyduszał z niego życie. Cesar czuł, że słabnie i gaśnie z każdym oddechem. Zaczynało mu ciemnieć w oczach. Gdzieś tam w oddali widział nadbiegające od rzeki sylwetki kobiet ale wiedział, że nie zdążą. Były zbyt daleko. Wąż musiał rozprawić się z nim wcześniej niż dotarła by ta kobieca odsiecz. I nagle stał się cud! Gadzina tak nagle jak go złapała i owinęła się wokół niego tak równie nagle odwinęła się i puściła. Upadł na ziemię i właściwie nie miał już siły na nic więcej niż łapczywe łapanie życiodajnego powietrza. Mętnie zdawał sobie sprawę, że to jego kamraci musieli zranić zwierzę na tyle, że wypuściła ofiarę. - Ona mówi, że masz to wypić. Musisz dużo pić. - niebo i konary zostały zastąpione bez ostrzeżenia przez ciemnoskórą twarz z kontrastowo białymi zębami. Togo szczerzył się radośnie jak zwykle. I zaraz z zniknął mu z widoku zastąpiony przez Karę. Amazonka rzeczywiście uniosła mu nieco głowę i ostrożnie dała w kubku coś do picia pilnując aby się nie zadławił. Posłowie: Bertrand Właściwie jak teraz siedział przy ognisku i mógł sobie poukładać co się właściwie wydarzyło to mógł uznać, że walka właściwie była krótka. Ale jak to w walce bywało, wydawała się ciągnąć całymi godzinami. Początek nie zapowiadał się zbyt dobrze. Bo chociaż trafiali potwora rapierami, magią i kulami to na nim nie wydawało się to robić wrażenia. Na samym początku chlasnął właśnie jego przez pierś. Zabolało! A na uderzenie bez trudu przecięło koszulę i skórę oraz mięśnie na ramieniu i piersi. Ale na szczęście nie było takie poważne. Mógł walczyć dalej. Potem widział jak z Cesarem trafili węża kilka razy. Ale i ten im oddawał razy. Estalijczyka też sięgnął. Chociaż paszczą a nie ogonem. Gdy Cesar mu się odwinął trafiając go swoim rapierem a i Bretończykowi udało się go zranić na tyle, że trysnęła gadzia jucha. To zaraz potem dostał uderzenie łbem i coś ostrego rozorało mu ciało. Właściwie to już zbliżał się do swojego limitu wytrzymałości. Czuł, że słabnie z bólu od tych trafień. Kuszące robiło się zostawić pole Cesarowi który wydawał się mniej ranny i spróbować przeładować pistolet i z niego strzelić. Ale właśnie wówczas Estalijczyk był odrobinę za wolny czy gadzina zbyt szybka. Grunt, że w mgnieniu oka zamiast tylko dziabnąć czy sieknąć ofiarę jak do tej pory robiła niespodziewanie owinęła się wokół brodacza. Ten jęknął i zaraz i ten jęk został zduszony przez zaciskające się cielsko. Bertrandowi wydawało się, że słyszy jak trzeszczą estalijskie kości walcząc z naporem zaciskającej się gadziej stali. Ale niespodziewanie to nawet pomogło Bretończykowi. Gad bowiem jak owinął się wokół swej ofiary to zrobił się prawie ćwiczebnie łatwym celem. Rapier poszybował ku prawie nieruchomemu celowi i przebił mu tam coś co widocznie wąż uznał o jeden raz za dużo. Odwinął się, puścił Cesara i odpełzł znikając gdzieś w krzakach. Zostawił po sobie charczącego i krztuszącego się Estalijczyka. Ledwo żywego ale jednak żywego. - Jak się czujesz? - Zoja usiadła na pniu obok Bertranda. Popatrzyła na niego uważnie. Może wyszedł z tego krótkiego starcia mniej poturbowany niż Cesar. Ale jednak nie wyszedł bez szwanku. Medycy też musieli się nim zająć. Ale już było po wszystkim. Zoja została w obozie jako straż razem z Iolandą czuwając nad bezpieczeństwem rannych i obozu. Gdy Togo i Kara poszli śladami pozostawionymi przez węża aby sprawdzić czy już nie wróci i w ogóle. Niedawno wrócili. - Oni jakoś to nazywają po swojemu. Ale ja nie mogę tego wymówić. Enkulu coś tam. Mówią, że wrócił do wody. Daliście mu popalić to pewnie nie wróci. - mówiła wskazując na parę tak różnych od siebie tubylców. - A ja to chyba pójdę poszukać Karo. Chyba wezmę Togo. Kapitan się wścieknie jak wrócimy bez jego rumaka. - powiedziała trochę chyba nie bardzo wiedząc co tu można było powiedzieć. Wzrok znów skierowała na czarnoskórego niziołka który mieszał coś w kociołku nad ogniskiem i wyglądał na beztroskiego jak zawsze. Posłowie: Amris Mag zdecydowanie nigdy nie szkolił się na wojownika. A już na pewno nie do walki z takim gadzim potworem! Próbował walczyć w jedyny sensowny sposób jaki znał. Magią. Akcja wydawała się przebiegać zbyt szybko jak na wyuczone przez niego zaklęcia. Jego gorejący wzrok trafił gada walczącego z jego towarzyszami raz i drugi. Widział jak żar wytapia skórę i ciało gadziny. Ale jednak ta walczyła dalej. W pewnym momencie stwór porwał w swoje sploty Cesara a w końcu gdy Bertrand go trafił raz i drugi rapierem to puścił i odpełzł. Wtedy Amris próbował trafić go jeszcze raz ale tym razem coś poszło nie tak. Eter zamiast uformować gorącą wiązkę jaka wypali potwora rozszedł się nieszkodliwie dla nikogo. Więcej roboty miał po walce. Obaj jego towarzysze jacy brali udział w bezpośrednim starciu odnieśli rany. Z czego stan Estalijczyka był naprawdę ciężki. Na szczęście zaraz potem dobiegły do nich Lycena i reszta kobiet jakich zaalarmowały odgłosy walki w obozie. A on sam wyszedł z tego starcia właściwie bez zadraśnięcia. Ale później było roboty dla niego i jego siostry aby opatrzyć obu wojowników. Togo i Kara poszli śladem węża aby upewnić się, że nie wróci. I z czym mieli do czynienia. Ale już wrócili. Chyba mówili, że wpełzł do wody czy coś takiego. Sytuacja mimo wszystko zaczynała się uspokajać i wracać do normy.
__________________ MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić |
17-05-2021, 18:33 | #118 |
Markiz de Szatie Reputacja: 1 | Czas: 2525.XII.13 agt; południe |
17-05-2021, 23:42 | #119 |
Reputacja: 1 | Bertrand dostrzegał pewną ironię w okoliczności, że najciężej ranny z nich został medyk. Właściwie to można było powiedzieć, że to Bretończyk uratował życie kawalerowi de Arrarte. Miał tylko nadzieję, że Estalijczyk będzie w stanie dalej z nimi podróżować, przeprawa przez dżunglę nie była przecież łatwa. On sam wciąż co jakiś czas krzywił się z bólu od ran zadanych przez węża, miał wrażenie że szerokiej blizny przecinającej jego pierś tak łatwo się nie pozbędzie...no cóż, może będzie ona przynajmniej robić wrażenie? Ostatnio edytowane przez Lord Melkor : 17-05-2021 o 23:46. |
23-05-2021, 19:23 | #120 |
Reputacja: 1 | Stracony wierzchowiec nie był główny problem jaki dostrzegła baronessa Iolanda de Azuara po powrocie znad rzeki. Resztę drogi najwyżej będzie musiała pokonać na własnych nogach. Większym zmartwieniem był stan Cezara. I choć jej krajanin strałar się robić dobrą minę do złej gry, to Iolanda wcale nie wierzyła jego zapewnieniom, że wszystko jest dobrze. - Jakie inne niebezpieczeństwa czekają na nas tutaj? - Zapytała ich tłumacza. - Właśnie od tego powinny byliśmy zacząć. Od tego na co mamy zwracać uwagę? Dla was to może są rzeczy oczywiste i takie, które nawet dziecko wie - mówiąc to spojrzała po kolei na Karę i Togo. - Dla nas to jednak nieznany świat i lepiej wiedzieć to czy tamto. W tonie głosu baronessa nie było ni wyrzutu, ni pretensji. Ot zwykły, neutralny ton.
__________________ - I jak tam sprawy w Chaosie? - zapytała. - W tej chwili dość chaotycznie - odpowiedział Mandor. "Rycerz cieni" Roger Zelazny |