Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 20-05-2021, 21:24   #91
Ribaldo
Bradiaga Mamidlany
 
Ribaldo's Avatar
 
Reputacja: 1 Ribaldo ma wspaniałą reputacjęRibaldo ma wspaniałą reputacjęRibaldo ma wspaniałą reputacjęRibaldo ma wspaniałą reputacjęRibaldo ma wspaniałą reputacjęRibaldo ma wspaniałą reputacjęRibaldo ma wspaniałą reputacjęRibaldo ma wspaniałą reputacjęRibaldo ma wspaniałą reputacjęRibaldo ma wspaniałą reputacjęRibaldo ma wspaniałą reputację


Rozdział czwarty, abo Infernalne Theatrum, czyli jak to czarty w Gruzdowie harcowały, a imić Gabryłowicz wraz z kompanyią całą przeciw nim dzielnie stawał i co z tej awantury wynikło

“Niech z czeluści piekieł bestie
Wyciągają ku nam szpony
Hufce bronią nas niebieskie
Świetliste bastiony”
Jacek Kaczmarski - “Rokosz “


Naprzeciw siebie stali, jako dwa posągi antyczne. Każden jeden dumny, hardy i wyniosły. Pewny siebie i swoich racji. Monumentalni, jakby sam Fidiasz postacie ich w granicie wykuł. Łypali na siebie złowrogo i napastliwie, jako para byków na rykowisku.
Z jednej strony Lewko, diabeł łęczycki, szlachcic ziemi rawskiej, Chorąży Czarcie Nowiny, co z samym Borutą przy jednym stole zasiadał i na chwałę Piekieł dusze ludzkie łowił na Rusi Białej, Litwie i Mazowszu.
Z drugiej imić Andrzej Gabryłowicz herbu Janina, syn Marii i Czesława, co w całem powiecie ze swej szlachetności i dobrego serca słynął, ale i siły wielgiej i ręki, co w robieniu szablą, jak żadna inna w całym województwie.

Strugi deszczu obfite, po ich twarzach spływały, a blask pochodni rozświetlał ich oczy przymrużone i przenikliwe, co iskrami złości się mieniły.
Lewko, co jako Kacper Lewicki się przedstawił, stanął w rozkroku i dłoń swą prawą, zdałoby się niedbale na rękojeści szabli położył. Wyglądał ów diabeł łęczycki w tejże chwili, jak ryś dziki, co do skoku na łanię się szykuje. Cała jego postać werwą niezwykłą emanowała i na sam widok niejeden, dwa razy by pomyślał, niby przeciw niemu szabli dobył.

Imić Gabryłowicz, przez swym kompanów na przekór cielesnej jego budowie Krzynką zwany, z szablicą obnażoną stał, której pióro z ziemią się stykało i zaczepnie w stronę czorta spoglądał. Rosły chłop był z niego i tak wielgi, iż jak do izby wchodził, to wpół zgiąć się musiał, coby głową futryny drzwi nie wyrwać. Brwi miał ściągnięte, jakby o czem intensywnie myślał, abo skupić się na czemś bardzo kciał. Co w kontraście niewątpliwie stało z zawadiackim uśmiechem na jego ustach goszczącym.

- Czort, żeś pospolity, nie żaden szlachcic z ziemi rawskiej. Fetor od cię panie bije taki, że aż w oczy szczypie. Sulphur i smoły woń się za tobą snuje, a ty prawisz, że z diobłomi nic nie masz. Łgarz, żeś zwykły i blagier, co to nawet tela śmiałości nie ma, coby jawnie rzec, kto zacz. Wstyd to dla cię i całego rodu twego, panie diable. W jednym racyię masz. Krew rzec cenna. Tędy wracaj stąd, żeś przyszedł, to cię poniecham….

Pan Andrzej swej tyrady dokończyć nie zdołał, bo niespodziewanie niby jakowyś anioł czorny z nocnego nieba stępujący, sam imić Czarniawa się objawił. Oczy jego ogniem żywym wręcz płonęły i iskry na około krzesały. Von Czirn nad czeladzią dobre półtorej metra się unosił, jakby jakimś ptakiem nocnym był. Do tego ramiona groźnie rozpostarł i na cały głos mowę zatrważającą i pełną gniewu wygłosił.
NIkt z sakramenckiej czeredy jeszcze imić Gabriela w takim stanie nie widział. I rzec trzeba, że także na nich zachowanie jego duże wrażenie zrobiło.

Nim ktokolwiek choćby słowo rzec zdołał, wąpierz przeklęty, gest lewą dłonią wykonał i rzekł cicho:
- Sit oriri fiat ignis circuli.
I w mig całe podwórze dworu, ogniste płomienie otoczyły. Strzelać one poczęły wysoko, jakby swymi piekielnymi jęzorami, niebiosa chciały polizać.
Strach blady padł na czeladź zebraną, jak i okoliczną szlachtę, co to z imić Gabryłowicze z czartami przyjechali się rozprawić. Znak krzyża każden czynił i myśli błagalne ku Bogu Najwyższemu kierował.

Wrzawa i rwetes ogromny się podniósł, gdyż jęki przerażenia z rozkazami mieszać się zaczęły. Widząc to, imić Czarniawa uśmiechnął się diabolicznie i duma jego martwe serce wypełniła.
Nie dość mu jednak tego było. Więcej chciał. Więcej pragnął. I więcej zrobić zamierzał.

Mierz siły na zamiary, mówi stare, ludowe porzekadło. Czarniawa za nic jednak w tej chwili miał wszelkie mądrości i roztropności. Wściekłość w nim wrzałą i kipiała , za wszelką cenę pragnął wywrzeć swą pomstę krwawą na świecie, który tak bardzo go skrzywdził i tela smutku sprawił.
Wzbudził, więc wąpierz w sobie myśli agresyi, wściekłości i żądzy mordu pełne. Oczy krwią mu zaszły, a kły potężne spomiędzy ust wyrosły. I sięgnął ów zatraceniec nieśmiertelny ku umysłom wszystkich zebranych, jako Tatarzyn jakiś, co to chce arkanem naraz całe stado okiełznać. I przelał krwiopijca całą zebraną w sobie furię w dusze panów braci i wszytkich sług ich. Ramiona wzniósł ku górze, jak Mojżesz biblijny, gdy morze się przed nim rozstępowało. I wrzasnął Czarniawa na całe gardło.
- Caedem caede cruentus!


“Matko moja, spójrz przez okno
Wszędzie śmierć i krew
Idzie wojna, idzie wojna
Idzie krwawa rzeź”
Siekiera “Wojna"


Pierwotne instynkta. Zwierzęce pragnienia i żądze. Krwawe fantazje i popędy. Bezrozumna nienawiść i niczym niepohamowana agresja. Wszystkie one, naraz, jednocześnie, niczem stado wściekłych ogarów, ze smyczy spuszczonych objęły we władanie podwórze dworu Duniewiczów.
Krąg ognisty, a pode środku niego tłum ludzi w infernalnym delirium pogrążony, opanowany krwawą furią niepojętą, żądzą mordu i gwałtu.

I skoczył brat na brata. I ciąć i rąbać począł żelazem ciało jego. I krew się lała i kości trzaskał i jęk przeraźliwy pod sam tron Najwyższego się wznosił. Rzezali się gruzdowianie bez opamiętania, trzewia sobie wyrywając wzajemnie i członki odrąbując. I żaden bólu nie czuł, jeno wściekłość, że to nie on sąsiada morduje, ale sąsiad jego. I nie żal mu życia swe było, jeno też że swej żądzy zabójstwa ugasić nie mógł.

I śmiech diaboliczny ponad tym wszytkim się wznosił. Chichot upiorny i drwiący z ludzkiej głupoty i słabości. Czarniawa, wąpierz przeklęty, ponad ziemią szybujący, swą potęgą się napawał. I dobrze mu było. I satysfakcję czuł. I wiedział wąpierz, że właściwe postępowanie jego. Jednako krótką chwilę ta euforia trwała, bo w mig smutek i rozpacz czarna, jak samo dno piekieł, serce jego martwe w szpony swe porwały. I z miejsca rwać na strzępy i drapać i gryźć do samego rdzenia jestestwa jego.
I łzy palące po policzkach Czarniawy ściekać jęły. I pośród pożogi piekielnej, pośród ogni wysoko strzelających ujrzał on marę okropną, co mu taki los zgotowała.
Tuż poza obrębem kręgu stała ona - Lidka. I wszystkiemu temu przyglądała się w milczeniu.

Jeno cztery dusze krześcyiańskie vires animi Czarniawy się nie uległy. Pierwszy z nich, to imić Andrzej Gabryłowicz, co naprzeciw diabła łęczyckiego stał. Drugi Maciej, brat jego rodzony, co równie barczysty był, jeno o głowę niższy. Trzecim był wiekowy i siwizną naznaczony Henryk Szylwiński, co swoją posesyie miał i powiecie postawskim i tam też funkcyię podstarościego pełnił. A ostatnim Oleh, chłop prosty, co u Duniewiczów od lat służył i w tej chwili chorągiew z Matką Przenajświętszą dzierżył.
Tylko oni wolni byli i dusze swe przed pazurami czarcimi ochronili. Reszta.

Ichmościowie Andrzej, Maciej i Henryk w stronę Lewki się zbliżyli. A każden w jednej chwili gotów, aby cios zadać i diabła w kontuszu na części rozsiekać. Najbardziej do bitki rwal się najstarszy z nich, imić Szylwiński.
Andrzej Gabryłowicz, go jednak ruchem dłoni powstrzymał i w te słowa do Lewki się odezwał.
- Takiż z ciebie honorowy szlachcic, panie diable? Takie to wasze piekielne zwyczaje? Tak chcesz się bawić? Szykuj się zatem, bo za chwilę ta marna egzystencja dobiegnie końca.
I wzniósł imić Gabryłowić swą zygmuntówkę w górę i dalej na rogatego szlachcica jął napierać. Zaraz w jego ślady pozostała dwójka poszła i raz za razem cięcia wyprowadzać zaczęli. Lewko pod naporem, choć w szabli nie miał sobie równych, to pod naporem trzech waszmościów krok do tyłu zrobić musiał w stronę ściany ognia przez Czarniawę wznieconego zbliżył się lekko.
Wtedy też pośród jęków, trzasków żelastwa i trzasku kości łamanych, głos Oleha się rozległ.
Głos z początka cichy i ledwo słyszalny był, ale z każdą chwilą siły i potęgi nabierał. Niósł się on pod niebiosa i z potwornym zawodzeniem mordowanych się mieszał, ale dla trójki panów braci z najprawdziwszym diabłem walczących, nie tylko był natchnieniem i znakiem nadziei, ale takoż skrzydeł im dodawał i szable celnie prowadzić pozwalał. Zaraz też śpiew Oleha cała trójka podchwyciła.
Za to, gdy Lewko słowa pieśni posłyszał, skrzywił straszliwie i wargi, aż zagryzł. Lud prosty i bogobojny swoją wspomożycielkę na pomoc wzywać zaczął

- Bogurodzica, dziewica, Bogiem sławienna. Maryja!


Kociebor Kotowski
Imić Kotowski, co w drzwiach sieni stał, gdy cała awantura się zaczęła, oczom własnym uwierzyć nie mógł. Nie tyle o odwagę i śmiałość okolicznej szlachty i chłopstwa chodziło, ile o szaleństwo i wściekłość, jaka opanowała imić Czarniawę. Znał wąpierza nie od dziś i nigdy go w takim stanie widział. W głowę zachodził, li to przez klątwę, którą go chłopska dziewucha uraczyła, czy insza przyczyna takich wybryków jest.
Nie był to jednakoż ni czas, ni miejsce, by takie wątpliwości roztrząsać. Ledwo się bowiem Kociebor obejrzał, a już wokół gorące płomienie strzelały, chłopi bez opamiętania pospołu ze szlachtą rżnąć się zaczęli, a imić Lewko samojeden przeciw trzem szermierz mierzyć się musiał.
Już rzucić się miał, by go w tej szaleńczej obronie wspomóc, gdy kątem oka spostrzegł coś pomiędzy falującą ścianą ognia, co ich od reszty świata oddzieliła.

Nie był to nikt inny, jak córka wójta Gruzdowa, Lidka. Za nią kilka kroków stała też jęga stara, co ją na pogańskiej polanie spotkali.
Zwid to jakiś, czy też prawda najprawdziwsza, że dziewucha za bramą dworu stoi? Li może to jaka mara, abo duch pogański?
Kociebor zgadnąć nie potrafił, bo gdy tylko wzrok chciał na tamtym miejscu skupić wnet obie postacie znikały i ślady po nich nie było.


Imić Arkadiusz Bimbrowski

Otyły Pan wielki dzban z tokajem w dłoniach dzierżył i co rusz z niego kolejny łyk pociągał. Wino wielce zacne było. O bukiecie pełnym i kwiecistym, a przy tym moc znaczną miało, co znakiem tego było, że nie byle jaki rzemieślnik je sprawił i na swej robocie dobrze znał się.
Trunek spływał wolno w gardziel pijanicy i po trzewiach się rozlewał i całe obfite ciało diabelskie ogrzewał, lepiej nawet niźli płomienie ogniste, które za sprawa Czarniawy całe podwórze opanowały.
Rozsiadł się imić Bimbrowski na parapecie, niczym jaka baba stara i z ukontentowaniem całe theatrum podziwiał. Trzeba przyznać, że Czarniawa znał się na diabelskiej robocie niezgorzej, gdyż takiego chaosu i jatki krwawej, to by się i sam Lucyper nie powstydził.
Cała kompozycję psuły jeno jakieś religijne zawodzenia, co się wkrótce rozległy.

Cały rozgardiasz, Bimbrowski jednym okiem tylko oglądał, gdyż drugim na Osmółkę łypał. Kudłaty czart wielce skonfundowany był. Tyle dobroci mu wszak imić Arkadiusz okazał, a teraz mu się na jakieś przesłuchania zebrało. Zgarbił się i skurczył w sobie chłopski czort słysząc uporczywe pytania Otyłego Pana.
- A co się dziać miało, czcigodny panie - zapiszczał niepewnie Osmółka.
- No nie wiem -odparł z szerokim uśmiechem Bimbrowski - Toć dlatego pytam.
- A nic, a nic, panie. - skłamał bez chwili zawahania bydlęcy diabełek.
- Bujać, to my nie nas, Osmółka. Gadaj po prawdzie, co się tam działo na tej polanie, ale już.
- Panie, proszę… ale po co… na co to komu?
- Gadaj ale już! Ino nie kłam, bo humor mogę stracić i złość mnie wtedy na ciebie weźmie.
Osmółka po głowie rogatej się podrapał i tarmosząc swą przerzedzoną kozią brodę, zaczął niechętnie opowiadać, co też tam na polnie się wydarzyło.

Słuchał tego wszytkie Bimbrowski z uwagą, cały czas na podwórze spoglądając, gdzie iście infernalne sceny się rozgrywały.
 
__________________
I never sleep, cause sleep is the cousin of death

Ostatnio edytowane przez Ribaldo : 21-05-2021 o 21:46.
Ribaldo jest offline