Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 24-05-2021, 09:41   #121
Asmodian
 
Asmodian's Avatar
 
Reputacja: 1 Asmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputację
Post pożegnalny.Dzięki za sesję
Coś było wybitnie nie teges z tym miejscem. Być może była to atmosfera wisząca w powietrzu. Upalna, duszna, i zbyt gorąca. Powodowała irytację za każdym razem, kiedy otwierało się kolejny dzień, i próbowało przystąpić do sensownego działania. Być może była to cała ta skrzekliwa, krzykliwa i aż nazbyt kolorowa otoczka, zupełnie nie pasująca do reszty ZSA. Wciągała jak bagno każdego, kto nie zachował swoich zwyczajów. Z ekipy, którą oryginalnie wjechali do Miami, został on sam, i Rita. Dwight szukał sławy jako zawodnik i pewnie gdzieś tam się zaczepi w rozgrywkach Juggersów. Samozwańcza przywódczyni Melody znikła z horyzontu, najwyraźniej przyciągnięta przez blichtr i bajer Cantano. Tamiel i Danny zniknęli również, najpewniej znajdując swoich krajanów z Texasu. James uśmiechnął się na wspomnienie pogodnej blondynki, mając nadzieję, że poszła po rozum do głowy i zabrała się wraz ze swoim rangerem z powrotem. Być może to bagniste, fałszywie krzykliwe miejsce nie wciągnęło jej w całości.

James próbował pozbierać resztki ostatnich dni do względnej kupy. Zachodził w głowę co musiało się stać, że po wyjściu Black Jacka nie był w stanie naprawić świetlika w dachu. Wszystko miał przygotowane jeszcze przed śniadaniem. W świetliku wciąż tkwiła jego ochronna folia, którą zabezpieczał przyszłą robotę. Miami? Choroba płuc na którą cierpiał? Pogoda? Być może. W każdym razie Miami pochłonęło niewielką iskierkę altruizmu Jamesa, pieczętując jego decyzję o tym, że nie chce mieć z tym miejscem nic więcej do czynienia.

W każdym razie następnego dnia ich gospodyni zmieniła nastawienie, niewątpliwie kiedy Black Jack doniósł panu Cantano o ich niepowodzeniu. Niezawinionym całkowicie, choć kozłów ofiarnych pod ręką innych nie było i być może kiedyś James będzie mógł zrozumieć decyzję Cantano o odcięciu ich od zasobów i przyjaznych mieszkańców miasta. To James poczuł na własnej skórze szukając warsztatu i części aby w ogóle ruszyć się i dokończyć zlecenie dla bandyty. Cantano chyba nie miał jednak w planach, że jego ekipa mogłaby szybko i sprawnie wyruszyć w dżunglę, być może ubiegając nową, nieznaną konkurencję.
Pracownik nie musi w pełni rozumieć pracodawcy, jednak ten nie może się dziwić, jeśli pracownik napotyka problemy. Szczególnie takie, o których niespecjalnie mógł wiedzieć. Być może Cantano wiedział o mundurowej ekipie napadającej na siedzibę kultu, być może nie. Jeśli nie, James dziwił się jak w ogóle udało mu się dojść do władzy, i to takiej jaką rzekomo miał. Być może wcale nie miał. Problem z wszelkiej maści bandytami jest taki, że więcej w nich picu niż prawdy, a prawda była taka, że bandyta najpierw jest kłamcą, a potem dopiero bandytą. Cantano mógł równie dobrze serwować im kolejny kit, który niespecjalnie się kleił. James doszedł do wniosku, że całe to zlecenie to nic innego jak pic na wodę. Cantano nie chciał aby ekipa znalazła Rebis. Cantano chciał mapy, aby znaleźć go samodzielnie. Bo większość bandytów to po prostu chciwe skurwysyny były, i Cantano nie odbiegał tu specjalnie od normy. James spokojnie się zastanawiał, ważąc wszystkie swoje opcje. Aby kontynuować zlecenie, musiałby porzucić pojazd w mieście. Bo jakimś przewrotnym zrządzeniem losu zafiksował się na warsztacie i prosta przeróbka rury wydechowej za pomocą pasków uciskowych znanych powszechnie jako trytytki i szarej taśmy montażowej, którą akurat udało mu się nabyć przerastała możliwości Miami. A raczej składał to na karb chwilowego laga swojego umysłu, który uparcie domagał się warsztatu, a ignorował fakt prawie 12 calowego prześwitu, i obecność krawężników praktycznie na każdym rogu. James może i nie był ułomkiem, ale do muskulatury chociażby Dwighta czy jakichś legend sportów siłowych z dawnych czasów wiele mu brakowało i nie raz kładł się pod samochodem będąc w trasie. James dywagował, że niespecjalnie opłaca mu się porzucać pojazd, bo Miami, będąc miastem przynajmniej w zasadniczej części najpewniej miało pewne granice, poza którymi droga najpewniej mogła wyglądać dużo gorzej niż w mieście. Na przykład być pełna dziur lub być zaśmiecona martwymi drzewami. Osuwiska w mokrym klimacie to pewnie też był problem i należało go uwzględnić, ale w trójkę i wyciągarką i zapasem lin James spodziewał się chociaż obejrzeć tą neodżunglę, o której opowiadali lokalsi. Mieszkańcy Miami, jak na ludzi prawie nie posiadających pojazdów co dawało się zauważyć niemal od razu mogli nie wiedzieć, co potrafi zdziałać dobry kierowca z dobrze przygotowanym, terenowym autem, które odpowiednio przystosowane, dosłownie potrafiło pływać po błocie czy pokonywać prawie pionowe skały. A jednak z jakiegoś powodu Miami, i reprezentujący je Cantano mówili nie.
Dalej Jamesowi nie chciało się już myśleć, bo się mu fajek skończył a nowego nie chciało mu się odpalać.

James wyjaśnił sprawę przy wczorajszej kolacji obu dziewczynom i pożegnał się. Krótko, bo nie lubił wylewności, a i nie poznali się na tyle dobrze, by żegnać się wylewnie jak przyjaciele.
- Będę w mieście jeszcze dobę. Mam zlecenie na jazdę na północ, w kierunku Atlanty. Jakbyście zmieniły zdanie odnośnie tego Rebisu, miejsce się znajdzie. - zaproponował na odchodnym. Niespecjalnie wierzył, że dziewczyny przyjmą propozycję, ale nigdy nie było wiadomo co by mogło strzelić im do głowy.

[MEDIA]http://autogaleria.pl/img/712/400/fit/content/uploads/2018/01/jeep-wrangler-unlimited-29.jpg[/MEDIA]

Nazajutrz o poranku stał już na rynku, obserwując trójkę ludzi ładujących towar do jego Jeepa. Obdrapane, oliwkowe auto aż przysiadło na resorach, kiedy wychudzony, uginający się pod ciężarem plecaka człowiek włożył ładunek do bagażnika. Kobieta, o zmęczonych oczach i zapadłych policzkach, i dzieciak, może trzyletni, o płci nieokreślonej przez zabrudzoną twarz.
“Miami prawie ich wciągnęło” pomyślał James i uśmiechnął się do mężczyzny przyjaźnie.
- Ładunek? - zapytał spokojnie czekając, aż mężczyzna odsapnie.
- trzy osoby i osiemdziesiąt kilo towaru - wyrecytował w końcu chudzielec. Oczy otworzyły mu sie z nadzieją, kiedy James wyciągnął wymiętą paczkę fajek. Widząc minę chudzielca, litościwie odżałował gambla.
- Dokąd? - zapytał przypalając człowiekowi fajka. - Jackson.Missisipi. Miałem tam rodzinę... - odpowiedział chudzielec, zaciągając się papierosem.
- Missipi… wyjdzie około tysiąca czterystu. Może mniej, o ile znajdziemy tanią zupę - mruknął James. Rozpoczęli targi, ale szybko się dogadali. Człowiekowi zależało, aby opuścić Miami jak najszybciej się dało, więc James nie pytał o szczegóły. Najpewniej również podpadł jakiemuś lokalnemu watażce, a może buchnął coś, co znajdowało się w ładowanym właśnie plecaku. Kuriera to niespecjalnie obchodziło, choć zastrzegł, że jeśli ładunek jest kradziony i przypadkiem spotkają właściciela, układ przestaje obowiązywać. Człowiek kiwnął głową. Stanęło na okrągłym tysiącu i dwustu gambelków. Pierwszą część dosłownie przelano, bo zaliczką były grube kanistry z benzyną wlane do baku Jeepa.
Kierowca przytwierdził jeszcze dwa zapasowe do tylnych drzwi samochodu i poprawiając kapelusz zajął miejsce za kierownicą.
- No co tak stoisz, człowieku? Ładuj dziewuchę i dzieciaka. Opony stygną - zachęcił zleceniodawcę. Ruszyli. Mieli do pokonania ponad czternaście godzin. Oczywiście tempo było przedwojenne. James szacował jakieś dwie doby, o ile droga do Jackson będzie w przyzwoitym, typowo zdezelowanym stanie.

Zardzewiałą tablicę wyznaczającą granice miasta mijał bez żalu. Zostawił w mieście sporo nerwów, krwi i potu, i miał wrażenie, że mogło być jeszcze gorzej. Strzelił kiepem papierosa przez otwartą szybę wranglera, prosto w zardzewiałą tablicę i dodał gazu.

“Miami. Pieprzone Miami”
 
__________________
Iustum enim est bellum quibus necessarium, et pia arma, ubi nulla nisi in armis spes est
Asmodian jest offline