Pakowanie, sprzątanie, zacieranie śladów pobytu.
Pogrzeb i zalana łzami Amy...
I w drogę.
Zdaniem Jamesa Bob aż za dobrze wiedział co robi, przesiadając się do forda. Jazda motocykla w tempie wędrującego konduktu była męcząca i dla kierowcy, i (zapewne jeszcze bardziej) dla harleya, którego licznik buntował przeciwko wskazywaniu takich małych wartości. Chcąc nie chcąc James wyprzedał forda o paręset metrów, zatrzymywał się, a gdy samochód go doganiał - ponownie ruszał naprzód.
Nic się nie działo - cisza (zakłócana warczeniem silnika) i nuda. Do chwili, gdy głębiej wkroczyli na tereny miasta.
- Robi się ciekawie - rzucił przez radio James. - Może trzeba było pojechać na jakąś wieś... - dorzucił zdecydowanie spóźnioną propozycję.
Miał cichą nadzieję, że wiszące tu i ówdzie szkielety mają odstraszać nieproszonych gości, a nie są zapowiedzią tego, co czeka nierozważnych wędrowców, którzy zawędrują w te strony.
Bardzo cichą nadzieję.
Gdy w końcu trafili na mieszkańców Decatur, humor Jamesa jeszcze bardziej się pogorszył.
Wyglądało na to, że wpakowali się w tarapaty, z których nie było szybkiego i bezpiecznego wyjścia.
Na szczęście tamci nie zaczęli rozmowy od strzelaniny. |