Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 23-06-2021, 00:21   #134
Ribaldo
Bradiaga Mamidlany
 
Ribaldo's Avatar
 
Reputacja: 1 Ribaldo ma wspaniałą reputacjęRibaldo ma wspaniałą reputacjęRibaldo ma wspaniałą reputacjęRibaldo ma wspaniałą reputacjęRibaldo ma wspaniałą reputacjęRibaldo ma wspaniałą reputacjęRibaldo ma wspaniałą reputacjęRibaldo ma wspaniałą reputacjęRibaldo ma wspaniałą reputacjęRibaldo ma wspaniałą reputacjęRibaldo ma wspaniałą reputację


Lepkie i czarne sieci oplotły kraj cały. Pośród mroków listopadowych, pośród deszczów niespokojnych, krew wciąż przelewana była, a gęste jej strumienie w rwące rzeki się zmieniały. Rdzawe błota na drogach zalegały wszelkie wymarsze i przeprawy praktycznie niemożliwymi czyniąc.
Król, co w stolicy na tronie siedzi i wszytkie hetmany jego z marsowym obliczem na mapę spoglądali.
Cisza ponura w sali zaległa i żaden z mężów śmiałości nie miał, coby choć słowo wyrzec. Ziarna czasu przesypywały się ospale w kosmicznej klepsydrze.
- Synodię zawezwać. W niej nasza jedyna nadzieja - rzekł cicho król, a jego głos niósł się nieśmiałym echem po zamkowych korytarzach.


“Chcesz ze mnie kpić?
Nie poczułem nic, daj bis
Nie powiedziałeś tego w ryj
To nie powiedziałeś nic”
52 Dębiec


Lewko
Diabeł istne katusze przeżywał na eremickiej ziemi stojąc. Nie tak wielgie, jak miejsce by to miało, gdyby do domu boże nieopatrznie swe kroki skierował, ale rozdrażnienie i pierzchliwość całym jego diablim ciałem targały.
Takoż i “Szafot” w miejscu ustać nie mógł i z nogi na nogę przestępował. Chudeńko za końskim kopytem się schował i z trwogą potężną przebieg wydarzeń z ukradka śledził. obserwował.

W pierwszej chwili zdało się, że słowa diabła żadnej mocy nie miały, bo anachoreta najmniejszego głosu z siebie nie wydał. Jeno wiatr i szum drzew pośród bagnistego boru słychać było.
Już miał Lewko głośniej swą mowę powtórzyć, coby ją każdy zmyślniejszy mieszkaniec poleskich kniei usłyszał.
Gdy niespodziewanie z szałasu mchem krytego, wyszedł starzec przygarbiony, jeno w samą wilczą skórę odziany.
- Wracaj skąd żeś przyszedł, szatanie jeden. W imię Jezusa Chrystusa zmartwychwstałego, zaklinam cię, opuść to miejsce i więcej nie wracaj.

Moc diabła wielga jest i niejeden rzekłby, że wręcz niezmierzona. Jednako, gdy tylko Lewko imię zbawiciela ludzkości posłyszał, z miejsca skulił się w sobie i cały rezon i animusz stracił. Wszak napisano w Świętej Księdze, że na dźwięk tego imienia “zegnie się każde kolano istot niebieskich i ziemskich i podziemnych”
Mazur splunął flegmą siarką cuchnącą i zaklął parszywie. Ściągnął lejce mocno, coby Szafota do porządku przywołać, a i samemu się z lekka uspokoić. Czuł imić Lewko, że na wyspę przystępu nie ma. Zbyt wielga wiara w sercu Gitanasa gorzała. Zbyt wiele zdrowasiek on w swym życiu odmówił, aby diabeł, ot tak łacny do niego dopust miał.
- Precz szatanie! Ostaw to miejsce i idź precz ode mnie. Apage! - powtórzył głośniej eremita borowy.

Każden jeden najdrobniejszy włosek na czarcim ciele się zjeżył, a i lodowaty chłód przeszył serce Lewki. Mazur do ucieczki już się sposobił, gdy ktoś tuż przy nim się w te oto słowa odzywa.
- Czegóż chcesz diable?
Mości Duniewicz we włosiennicę przyodziany tuż obok czarta stanął i dłoń jego na zadzie Szafota spoczęła. I choć wierzchowiec, co pod Lewkiem robił do wielu pozaziemskich rzeczy był przysposobion, to dotyk Duniewicza w nieopisaną bojaźń go wprawił. Stanął Szafot dęba i kopytami młócić powietrze zaczął, jakby mu się grunt pod kopytami żywym ogniem palił. Jeno diabelska czujność i kunszt jeździecki imić Lewkę przed kąpielą błotną ocaliły.
Z trudem wielgim i wysiłkiem wręcz nadludzkim, zdołał on swego wierzchowca na ziemi postawić, a i tak cugle musiał wciąż ściągać, coby się Szafot w obłąkańczy cwał nie porwał.
- Czego? Mówię! - powtórzył dosadnie imić Duniewicz, a twarz jego surowa była i z emocji niemalże wyzuta - Gadaj sługo zatracenia, co masz do powiedzenia o córce mojej .
- Hieronimusie - zawył przeciągle Gitanas - Na cóż to. Ostaw tego sługę piekieł. To jeno mamienie i pokusa czarcia. Czuć, że ten nikczemnik jeno twojej zguby pragnie.
I upadł anachoreta na kolana i wzniósł ręce do nieba stalowymi chmurami zasnutego i modlić się głośno zaczął.
- Ave Maria, gracia plena, Dominus tecum…. - a głos jego niósł się po najdalsze krańce prastarego boru i wszelkie czorty, mamuny i bagiennik jęczały i wyły z bólu i trwogi. Pot zimny na czoło imić Lewki wystąpił i walczył on ze sobą, jak jeszcze nigdy do tej pory. Szafot parskał i kopytami błoto rozchlapywał do ucieczki się rwąc, jakby go kto wodą święconą kropił.
- Gadaj czarcie - syknął Duniewicz, a stalowe jego spojrzenie skrzyżowało się z wzrokiem Lewki.
Moc wściekłości kipiąca w sercu nawróconego piekielnika można było niemalże wyczuć i dotknąć. Czuł imić Lewko, że go najtrudniejszy bój w całym jego żywocie czeka i nie miał się ona szable odbyć, jeno na słowa.


“Od wieków przygotowywało się dla Ciebie to, cokolwiek cię spotkać może. A splot przyczyn splótł się od wieków na Twe istnienie i jego przypadłość”
Marek Aureliusz “Rozmyślania”



Kocibor Kotowski, Gabriel Czarniawa
Ciemność była ich domem. To w niej czuli się najlepiej. Pływali pośród cieni, jak ryba w wodzie. Przemykali niepostrzeżenie. Dwa drapieżniki. Dwaj łowcy. Para piekielników zjednoczona w jedno imię.
Lycantrop szedł przodem, bez trudu omijając bisurmańskie straże i patrole. Jak cień, nierozłączny, podążał za nim krwiopijca martwy i przeklęty na wieki.
Fałdy półcieni chroniły ich przed wścibskimi spojrzeniami pohańców. Poprzez warstwy mroku, zbliżali się oni do ruin świątyni, a z każdym krok rosła w nich obawa. Świątynia, choć zdewastowana i sprofanowana nadal swą świętą moc zachowała. Ziemia uświęcona potęgą ciała i krwi zmartwychwstałego raniła ich dusze na podobieństwo ostrego ościenia.
Obaj piekielnicy musieli zagryźć zęby, aby wkroczyć w obręb leżących w gruzach, murów kościoła. Jeno fakt, że przed wiekami na tym samym wzgórzu, oddawano cześć szatańskim, mrocznym manifestacjom pozwalał charakternikom brnąć naprzód.
Paradoksalnie im bliżej Urszuli piekielnicy byli, tym mniej Kociebor wyczuć ją potrafił. W dużą konstrenacyię go to wprawiało, ż nawet w moc własnych zmysłów powątpiewać zaczął. Szedł jednako dalej, trop to gubią, to też na nowo go odnajdując.

Schody kręte do podziemi świątynnych prowadziły. Imić Kociebor i Czarniawa wolno schodzili w dół, omszałej ściany się trzymają. Kilka chwil wcześniej ostatni patrol bisurmański minęli i zdało się, że już prosta droga do celi Urszuli ich już prowadzi. Nic bardziej mylnego. Krypty wiły się w wzdłuż i w poprzek całego świętego wzgórza. Sieć korytarzy plątała się i przenikała tak mocno, że nikt kto obeznany z nimi nie był, drogi tutaj odszukać nie potrafił.
Imić Kociebor stanął na rozstaju dróg i węszył wokół wściekle, ale prądy powietrzne, co pod ziemią swobodnie hulały, ni jak tropu właściwego nie pozwalały odnaleźć.

- Tędy panowie. Tędy. Ku mnie bieżcie - rozległ się nagle kobiecy, cichy głosik.
Wąpierz przeklęty i lycantrop spojrzeli po sobie i brwi wysoko ze zdziwienia unieśli.
Czyżby ich, po prawdzie sam Urszula Duniewiczówna wzywała. Rzecz to niebywała i niepojęta, ale cóż im innego pozostało, jak nie podążać za owym głosem.

Po krokach stu i kilkunastu rozstajach, dotarli w końcu piekielnicy do celi w skale wykutej, którą stalowe kraty chroniły. Nie tylko stalowe kraty, ale takoż i znaki czarodziejskie w ścianach wyryte przeznaczenia, których trudno było dociec.
- Dzięki wam panowie, żeście na moje wezwanie odpowiedzieli - rzekła blond niewiasta zbliżając się do kraty. Blask bił od niej iście niebiański i obaj charakternicy, oczy musieli zmrużyć, coby w jej stronę spojrzeć.
Nikt inny, to nie był, jak pożądana przez nich i księcia piekielnego Asmodeusza, Urszula Duniewiczówna.
Święta niewiasta, co swym życiem i modlitwami, wyprosiła nawrócenia ojca swego, charakternika i swawolnika w całej Rzeczpospolitej znanego. Świętość jej, ani cnota żadnego uszczerbku nie doznała, choć wokół jurnych i spragnionych bisurmanów trudno zliczyć. Abo ją sam Bóg chronił, albo jej dziewicza błona dla kogoś potężniejszego przeznaczona była.
Dłonie swe Urszula na kratach zacisnęła i w te słowa do piekielników się odzywa.
- Mości panowie, wielce żem rada widzieć oblicza wasze piekielne i przeklęte. Wiem ja, że obaj na moją zgubę posłani zostaliście. Bóg jednak tak nasze losy splótł, że możecie i mnie i siebie i Rzeczpospolitą cała ocalić. Na rozstaju dróg stoicie i do was wybór należy, co czynić wam wypada. Szejtan pohański w nasze granice wkroczył i żadnego rezonu nie zna i żadnych praw nie przestrzega. Gwałci, morduje i rabuje bez opamiętania. Jeśli nie wy, któż mu się przeciwstawi. Wiem ja, żeście moc jego na własnej skórze odczuli Razem jednakoż możemy bisurmanów z ziem naszych przegnać. Musicie jeno mości panowie właściwego wyboru dokonać. Przeto błagam was, mości panowie. Ciotuchnę moją odszukajcie i do ojca mego zaprowadźcie, a wszytko się odmieni. Jam i tak stracona i na wszytko, co mi Bóg przygotował, godzę się z miłości do niego. I tak, jak Syn jego, Jezus Chrystus za nasze grzechy umarł, tak i ja za grzechy ojca mego gotowa jestem życie oddać. Jeno błagam was mości panowie, nie przykładajcie prywaty nad los ojczyzny naszej. Odnajdzie ciotuchnę moją i do ojca mego zaprowadźcie. To wszytko odmieni.


“Wola moja jest jak szabla:
Nagniesz ją za mocno - pęknie.”
Kaczmarski “Warchoł”


Arkadiusz Bimbrowski
Bebzun imić Bimbrowskiego pomieści mógł i konia z kopytami, jak i królewską karocę, a i nawet dwór cały i jeszcze by się sporo miejsca ostało. Wszak moc diabla równej sobie mieć nie może, a i mości Arkadiusz tytuł Pana Nieumiarkowania dzierżył i nikt mu na tym polu dorównać mu nie mógł. .
Gdy więc, imić Bimbrowski jednym haustem połknął i całą przez bisurmanów przygotowaną ucztę, jak i tajemniczy, szafirową poświatą pulsujący kryształ, każden jeden wiedział, że rzeczy niezwykłe dziać się będą.

I tak…
Gdy Otyły Pan paszczą swą rozwarł i jął do niej wpychać wszytko, co tylko mu pod rękę podeszło, bej tatarski z krzykiem z namiotu wybiegł. Oczy jego bowiem nigdy taka potężnego i nienasyconego demona nie widziały. I choć pod wieloma szejtanami on służył i w wiele wstrętnym dżinów widział, to czyn imić Bimbrowskiego wprawił go w lęk nie do opisania.
Krzyk tatarskiego beja niósł się na wiele stai i trwoga w szeregach ordyńców zapanowała.

Tymczasem Otyły Pan legł na poduszkach puchem gęsim wypchanych i z lubością wielga beknął. Dudniący głos beknięcia niósł się równie daleko, co zawodzenie trwożliwe tatarskiego beja. Nawet na dnie piekieł czarty poślednie wiedziały, że Bimbrowski coś pokaźnego skonsumował i wiatry, a i smród z tego będzie nielada.

Do pełni szczęścia imić Bimbrowskiemu brakowało jeno łyku miodu, tokaju, albo i najpodlejszej, chłopskiej gorzałki. Wszak jak bez kropli alkoholu taki syty posiłek strawić. Niepodobna to rzecz i imić Bimbrowski dobrze o tem wiedział i wielce był niepocieszon, że wokół choćby kropli napitku..

Pohańskiej kultury mości Arkadiusz wybitnym znawcom nie był, ale nawet największy kiep wie, że mahometanin łyknąć może sobie co mocniejszego, gdy go tylko Allah nie widzi. A wzrok Allaha słaby i pod korony drzew nie sięga. Wiedział tędy mości Bimbrowski, że w obozie ordyńców jakiś alkohol być musi. Trza go było tylko znaleźć. I choćby to był najohydniejszy ichni kumys, to na tę okazyię będzie się nadawał.

Zaparł się imić Bimbrowski pod boki i wstać spróbował. I choć się nadymał niezwykle, choć siły trwonił i wszelkich sposobów się imał, to nijak wstać na własne nogi nie potrafił. Tak mu magiczny kryształ na żołądku ciążył, że żadnym sposobem rzyci z aksamitnych poduszek podnieść nie mógł.

I zadumał się imić Bimbrowski i wielce mu się żal zrobiło, że wokół nie ma nikogo, kto by mu choć kufel piwa podał. I pomyślał sobie imć Bimbrowski, że gdyby nie odesłał Osmółki, swego wiernego sługi, żeby pospolite ruszenie przeciw Tatarom zbierał, to by miał do kogo dłoń w potrzebie wyciągnąć. A tak… sam był jak palec i znikąd pomocy żadnej oczekiwać nie mógł. Kątem oka widział jeno, jak pohańce zlęknione do namiotu zaglądają i z łuków do niego mierzą.

Westchnął ciężko imić Bimbrowski i spać mu się zachciało. Dobry to był znak, wszak jak nie alkoholem ciężkie jadło strawić można było, to sen zawsze w gastryczne turbulencjach pomocny był.

I zaległ imić Bimbrowski na poduszkach z gęsiego pierza i sen miał niezwykłe tajemniczy i niepokojący.
 
__________________
I never sleep, cause sleep is the cousin of death

Ostatnio edytowane przez Ribaldo : 23-06-2021 o 16:29. Powód: literówki i stylistyka
Ribaldo jest offline