W drodze do Domu Pielgrzyma, wczesny wieczór 2 lipca 2595
Dziedzic wyprostował się władczo słysząc słowa Alpejczyka, strzelił donośnie palcami zwracając na siebie zasłużoną uwagę świty.
- Pan Barthez ma słuszną rację – oznajmił Abdel zaszczycając szefa ochrony kolejnym już tego dnia uśmiechem aprobaty – Proszę natychmiast sprowadzić tutaj ordynatora, upieczemy dwie pieczenie przy jednym ogniu. Coś mi podpowiada, że ten rwetes ma wiele wspólnego z tamtym kundlem, chociaż szczerze pragnąłbym się mylić. A jeśli ma coś wspólnego, będziemy musieli zachować wielką ostrożność. Żadnego dotykania dziwnych rzeczy, zwłaszcza samego chorego. Musimy się wpierw zorientować, co to za choroba i czy ten nieszczęśnik nie porósł już przypadkiem Płonem.
Arystokrata klasnął w ręce przywołując do siebie dwie uwieszone Angeliny dziewczynki.
- Pacholęta moje drogie, którędy do tego miejsca, gdzie wasz rodziciel? – zapytał dobrotliwym tonem, jednocześnie z niecierpliwością przestępując z nogi na nogę. Nudnie monotonny do tej pory pobyt w Lucatore nabrał znienacka tempa niczym smagnięty szpicrutą ogier albo werwy niczym potraktowana tą samą szpicrutą pokojówka. Wciągając haust ożywczego powietrza Adel dałby głowę, że wyczuwa na wietrze posmak ozonu, chociaż był to najpewniej wymysł jego pobudzonej ekscytacją wyobraźni.
- Prowadźcie do waszego tatka, byle żwawo!