Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 03-07-2021, 00:18   #139
Ribaldo
Bradiaga Mamidlany
 
Ribaldo's Avatar
 
Reputacja: 1 Ribaldo ma wspaniałą reputacjęRibaldo ma wspaniałą reputacjęRibaldo ma wspaniałą reputacjęRibaldo ma wspaniałą reputacjęRibaldo ma wspaniałą reputacjęRibaldo ma wspaniałą reputacjęRibaldo ma wspaniałą reputacjęRibaldo ma wspaniałą reputacjęRibaldo ma wspaniałą reputacjęRibaldo ma wspaniałą reputacjęRibaldo ma wspaniałą reputację


“Do ciebie pieśnią wołam panie
Do ciebie wznoszę mój błagalny głos
Ty ptakiem, chlebem, wszystkim jesteś dziś
Lecz kamieniem nie bądź mi”
Breakout “Modlitwa”



Lewko
Cisza i martwota w całem borze prastarym zaległa, kędy imić Lewko słowa swe wyrzekł. Jedno na lico mości Duniewicza spojrzenia, aż nadto wystarczało, coby poznać, że gniew w nim wielgi wrze i kipi, jak to za dawny lat bywało. Jeno cnota pokory u boku pustelnika Gitanasa wyćwiczona sprawiła, że ociec Urszuli swą iracundiae powstrzymał. Wiela go to jednako kosztować musiało, bo wargi stary swawolnik przygryzł, aż mu się krew puściła i wąską strużką po brodzie spływać poczęła.

Wszytko zmlikło i nawet najmniejszy szmer znikąd nie dochodził. Najwrażliwsze jeno ucho wychwycić mogło, ciężkie i pełne irytacyi posapywania mości Duniewicza. Moc czarcich słów tak wielga była, że nawet modlitwy, co je leśny anachoreta przed oblicze Panienki Przenajświętszej zanosił, ucichły. Zdawało się, że cały świat na reakcję i odpowiedź imić Duniewicza czeka.

A ten, jak na złość, czekał i czekał, i ni słowa nie wyrzekł. Łypał li tylko spod krzaczastych brwi na Mazura i pewnikiem, gdyby tylko moc taką miał, to by diabła, co z Borutą przy jednym stole ucztował, siłą wzroku swego w popiół zamienił.
Za dni dawnych, kędy Duniewicz po traktach ze swą kompanią gwałcił i rabowało, kędy całą swą duszą i całym umysłem diabelskiej sprawie oddany był, takowy czyn zapewne byłby w jego mocy. Teraz duch boży go jednak wypełniał i charakternik, co niejeden grzech śmiertelny na swym sumieniu miał i co nieraz głowy z byle powodu ludzi pozbawiał, walkę wewnętrzna toczył, jak też postąpić ma i co szczwanemu diabłu odrzec ma.

Wziął w końcu imić Duniewicz oddech głęboki i parę przez nozdrza wypuścił, jako tur prastary, co się w najdzikszy ostępach puszczy się skrywa. Zbliżył się do mości Lewki i oburącz za poły kontusza go mocno chwycił. Spojrzenia panów braci się skrzyżowały, aż iskry od tego strzeliły, jakby dwa krzemienie o siebie kto krzesał.
- Słuchaj bratku - rzekł ledwo słyszalnym szeptem mości Duniewicz - Bydle jesteś, bo Złemu służysz. Za twój plugawy jęzor i oszczerstwa, co w moją stronę, żeś tutaj rzucał za dni dawnych już bym się na szablach rozniósł, a potem twoje truchło siarką i zgnilizną cuchnące u kulbaki przytroczone bym nosił, aż by się ścierwo w proch rozleciało. Tamte dni już jednak za mną i to twoje szczęście plugawcu. Wiedz o tem i miej w pamięci. I teraz tak będzie jak ci powiem, nie inaczej. Primo, dasz mi to bratku słowo honoru, że włos, choćby jeden z głowy mojej córuchny nie spadnie, ani żadna krzywda się nie stanie, czy to z twojej ręki, czy też pobratymców twoich. Secundo, jeźli po prawdzie taka wola twoja i ojczyzny kcesz broić i krew za nią przelewać, to ja w tem ci dopomogę, jeno to ja dowództwo nad zaciągiem obejmę i wedle mojej woli i rozkazów działać będziem. Jeśli ci to pasuje, bratku, to - przy tych słowach mości Duniewicz, niczym chłop najpodlejszy na targu końskim w otwartą dłoń splunął i w stronę czarta wyciągnął - umowę przypieczętuj.

Gitanas w milczeniu i z wielgim przerażeniem to wszytko obserwował, to na Lewkę, to na mości Duniewicza wzrok kierując. Ochotę niepohamowaną miał, coby słowa ostrzeżenia wyrzec, ale go ociec Urszuli z miejsca srogim wzrokiem przeszył i wszelkie moralizatorskie ciągoty w mig mu przeszły.

Lewko zaś twardy orzech miał do zgryzienia i frasunek nie mały. Na domiar złego czuł na sobie spojrzenie mnogiej ilości stworzeń nocy, co to Księciu Ciemności służą i wiedział, że od tej jednej decyzji bardzo wiele zależeć będzie.


“Będę milczał i tak jestem martwy
Odchodząc zabierz mnie
Proszę weź mnie też”
Grzegorz Ciechowski



Kocibor Kotowski, Gabriel Czarniawa
Kociebor, siódmy syn, ojca swego, lycantrop przeklęty i bestia krwiożercza, co gołymi łapami ludzi na pół rozrywała, bez chwili wahania Urszuli Duniewiczowównej pomoc przyobiecał i w mig do jej ratowania przystąpił. I choć się napinał z całych sił i choć mięśnie swe prężył i choć mu żyły niczym postronki na czoło wychodziły, to za nic krat stalowych odgiąć nie mógł. Pręty od celi Urszuli, nie poddały się choćby o milimetr, więc choć mości Kocibor wysiłek wielgi w to wszytko włożył i choć intencyie miał szczere, to na nic się to zdało. Stalowa krata zaklęta być musiała i siła fizyczna, choćby i dziesięć tysięcy razy większa i mocniejsza nic, a nic by tu nie wskórała.

Czarniawa zadumany, wysiłkom tym próżnym się przyglądał, ale ni słowa komentarza nie rzekł i żadyn przytyk z jego ust nie padł. Zamiast tego, zaś ku mocom umysłu swego sięgnął. Li to pycha, li też nadmierna wiara w siły i potęgę własną sprawiły, że wąpierz przeklęty na czyn się wręcz niepojęty zebrał. Poprzez tysiące cetnarów ziemi, poprzez setki tysięcy kamieni mniejszych i większy i poprzez wiele, wiele metrów umocnień podziemnych sięgnąć chciał do umysłu strażnika, co klucze od celi posiada, choć go nawet na oczy nie widział i nawet jednego słowa o nim nie wiedział.

Pewny swego jednak był na tyle, że gdy tylko więź mentalną poczuł, ku sobie ofiarę przywoływać zaczął. Bisurmaniec tępy był i łacno opętanie go Czarniawie przyszło.

Kociebor kroki czyjeś w korytarzu posłyszał i woń kozy starej i futra przepoconego, niechybny znak, że jakiś pohaniec się ku nim zbliża. Już chciał się w bestię krwiożerczą przeobrazić, by delikwenta na strzępy rozerwać, kędy kątem oka spostrzegł, że wzrok Czarniawy mętny jest i z lekka rozmarzon. Nie raz już to spojrzenie widział i wiedział, że w ten oto sposób wąpierz nad bezwolnymi umysłami kontrolę przejmuję.
Cosik jednak tym razem inaczej było niż zazwyczaj. Wąpierz stał, jako figura kamienna i nawet najmniejszego ruchu, nie wykonał.
Tymczasem kroki coraz głośniejsze i coraz wyraźniejsze korytarz wypełniały. Dylemat lycantrop miał, co też mu czynić wypada.
- Mości panie - szepnęła Urszula dłonie ku Kotowskiemu wyciągając - Demon ku wam zmierza. Demon przepotężny i krzty litości nie mający. Czasu zatem nie ma. Swego kompana pod ramię bierz i z podziemi czmychaj czym prędzej, niż demon was tutaj nakryje. Weź proszę tę oto broszę. Dzięki niej łacniej moją ciotuchnę najdziesz. Bywaj z Bogiem mości panie.



“Oho ho, przechyły i przechyły
Oho ho, za falą fala mknie
Oho ho, trzymajcie się dziewczyny
Ale wiatr, ósemka chyba dmie “
szanty



Arkadiusz Bimbrowski

Ciężkie terminy na mości Bimbrowskiego nadeszły. Szafir, co w jego żołądku wylądował, istne figle i hołubce wyprawiał, jakby własne życie miał. Niejedno w swym bebzunie mości Bimbrowski już strawił. W dawnych wiekach, kędy o zakład honorowy poszło, to i cała karczma z bali dębowych zbita w jego trzewiach dni swych dokonała.
Jednakoż kamień bisurmański, co to magiczną moc miał, to była zupełnie inna pieśń. I choć sam, samiutki był, jak palec, to i tak trudno przyznać mu było, że zgaga paliła go niemiłosiernie i nie tylko refluks ohydny sprowadzała, ale też i kroki mości Bimbrowskiemu plątała.

Czuł się zatem diabeł, jakby nie po poleskiej ziemi stąpał, a na pokładzie jakieś fregaty był i na wysokiej fali na abordaż zmierzał. Znosiło go zatem, to raz na prawo, to raz na lewo.
Nie raz i nie dwa, mości Bimbrowski chwiejnym krokiem chodził, kędy zbyt wiela miodu się opił. Teraz jednak inna to rzecz była i nic z przyjemnych wspomnień w sobie nie miała. Na domiar złego suszyło, go jakby w gardle mu kto ósmy krąg piekieł osadził, a tu znikąd choćby kropli napitku. Jeno woda w kałużach mętnych stojąca, ale czy on jaki koń, abo świnia, coby wodę z takiego bajora chłeptać?

Szedł, więc wolno mości Bimbrowski kołysząc się to w jedną, to w drugą stronę i dumał sobie przy tym, co i jak ma czynić.

Pierwej się za śladami końskimi rozejrzał, coby odgadnąć, gdzie też bisurmany się udały. Śladów wiela było i wszytkie świeże i wyraźne, ale nic, a nic Otyły Pan z nich wyczytać nie mógł. Raz, że w głowie mu się kręciło od tych wszytkich podków i zmian kierunku. Dwa, że na tropieniu to on się znał, jak ta świnia na gwiazdach, abo i gorzej. Gdyby pohańce, jakie piwo ze sobą mieli, abo i nawet wódeczkę. To by w mig mości Bimbrowski ich trop złapał i nie tylko rodzaj chmielu, ale i nawet województwo by odgadł, kędy bulwy ziemniaka rosły, co z nich gorzałkę wyrobiono. A tak… Tak nic, a nic z tropienia mu nie wyszło.

Porażką nie zrażon, kruka spostrzegł, czarnego, jako noc bezgwiezdna. Ku sobie go przywołał i na kawałku dykty krótką wiadomość do mości Lewki naskrobał. Ową deseczkę do łap kruka mości Bimbrowski przywiązał za pomocą krótkiego rzemienia i magiczną formułę szepcząc, posłał on kruka do Mazura.

Wiele, oj wiele jeszcze konceptów opracowanych miał mości Bimbrowski, ale wszytkie one poszły w zapomnienie, kędy tylko spostrzegł on na horyzoncie wóz brezentem kryty, któren w dwie wychudzone chabety zaprzężony był. W mig Otyły Pan wyczuł, że to żydowina jakiś gorzałkę w znacznej ilości wiezie. Z mocy diabelskich skorzystawszy, wóz z napitkiem ku sobie mości Arkadiusz skierował i teraz li tylko czekać mu pozostało, aż Żyd napitek dowiezie i siły tym samym odzyskać pozwoli.

- Aj waj! Aj waj! - biadolenie żydowina już z daleka słyszeć się dało - Oooo ja biedny, nieszczęśliwy. Boże, czy ty to widzisz? Sługa twój wierny i pokorny, Levi syn Arona, znowuż demona na swej drodze spotyka. Za jakie grzech Panie w Niebiosach, mnie tak okrutnie doświadczasz? Przeta, ja nie Hiob, coby tyla nieszczęść na swoich plecach udźwignąć zdołał. Pomiłuj Panie w Niebiosach. Miej litość nad swym sługą pokornym i wiernym.

Wóz w dwie chabety zaprzężony z wolna ku mości Arkadiuszowi się zbliżał. Kędy już mniej niż dziesięć metrów go od niego dzieliło, Żyd w te oto słowa się odzywa:
- Czegóż pragniesz biesie przeklęty? Duszy ci nie oddam, bo wszytki dech mój jeno do Pana Zastępów należy i przystępu do bram mych ust nie masz i mieć nie będziesz. Bierz tędy złoto, co go ledwom uzbierał, by rodzinę utrzymać. Bierz wóz ten lichy, co całym mym dobytkiem jest. Bierz nawet te dwie chabaty chude, co już nad grobem prawie stoją i ledwo nogami przebierają. A jak i chcesz, to bierz tyż i gorzałkę, co ją wojskom hetmana Gosiewskiego wiozę. Wiedz tędy, że to rabunek nie tylko na mnie, ale i na całej Rzeczpospolitej, bo to jej do obrony przed Bisurmanami ona potrzebna, a każden jeden wie, że rękę na ojczyznę podnosić to grzech jest największy, podłość niewybaczalna i czyn tak haniebny, że nawet na samym dnie piekieł , każdy się go wstydzi musi.
 
__________________
I never sleep, cause sleep is the cousin of death

Ostatnio edytowane przez Ribaldo : 03-07-2021 o 12:51.
Ribaldo jest offline