Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 10-07-2021, 13:02   #144
Ribaldo
Bradiaga Mamidlany
 
Ribaldo's Avatar
 
Reputacja: 1 Ribaldo ma wspaniałą reputacjęRibaldo ma wspaniałą reputacjęRibaldo ma wspaniałą reputacjęRibaldo ma wspaniałą reputacjęRibaldo ma wspaniałą reputacjęRibaldo ma wspaniałą reputacjęRibaldo ma wspaniałą reputacjęRibaldo ma wspaniałą reputacjęRibaldo ma wspaniałą reputacjęRibaldo ma wspaniałą reputacjęRibaldo ma wspaniałą reputację


Rozdział szósty, Na wojennej ścieżce, czyli o tem jak to sakramencka czereda w obronie Rzeczpospolitej wojska zbierała i na ordyńców ruszyć się miarkowała


“”A a a a Abra abrakadabra, abraDAB, to jest moja magia właśnie tak
A i a i a i a Abra abrakadabra, abrakadabra
A a a a Abra abrakadabra, abraDAB, to jest moja magia właśnie tak”
K44 - “Abrakadabra”


Lewko
Czarcie waltornie jęknęły przeciągle, niczym stado zarzynanych wołów. Piszczałki zaświergotały. a płaczliwe smyki skrzypeczek, dopełniły infernalną chromatykę chwili. Imić Duniewicz i diabeł, co się zowie poszli w tany. Obaj swego pewni i ufni we własne siły. W mig wieść o ich pakcie rozniosła się po ziemi, kędy dusiołki, topielice i dziady borowe prym wiodą, a i życzliwe biesy takoż i do piekieł wieść tę zaniosły. Nowina błyskawicznie w plotkę się zmieniła i po kątach piekielnych szeptano o tem, że Mazur, co z Borutą pospołu do stołu siada armię zaciężną przeciw bisurmanom zbiera.

Sam mości Lewko bacznie okiem na ojca Urszuli łypał i każden jego ruch w pamięci notował. Pan Duniewicz wór pokutny zrzucił i stary, połatany kontusz, co w szałasie, pod stosem gałęzi sosnowych leżał, przyodział. Ze swym bratem duchowym, Gitanasem, któren to charakternika ku Bogu przyprowadził, pożegnał się czule i na Matkę Przenajświętszą się zaklinając, zapewnił anachoreta, że do złego nie wraca, ale że córkę i ojczyznę ratować musi i inszego sposobu, ku temu nie ma.
Spojrzał Gitanas, na mości Duniewicza i te oto słowa do niego rzecze:
- W ogóle nie przysięgaj, bracie mój najdroższy. Ani na niebo, bo jest tronem Bożym. Ani na ziemię, bo jest podnóżkiem stóp Jego. Ani na Jerozolimę, bo jest miastem wielkiego Króla. Ani na swoją głowę nie przysięgaj, bo nie możesz jednego włosa uczynić białym albo czarnym. Niech raczej mowa twoja będzie: tak, tak; nie, nie. Co nadto jest, od Złego przyłazi.
Duniewicz skłonił głowę w pokorze, po czym do samej ziemi czapkując wraz z diabłem najprawdziwszym wyspę pustelniczą pośród bagien stojącą opuścił, sam nie wiedząc, czy kiedykolwiek na nią jeszcze wróci.

I zapłakali anieli w niebiosach na ten widok straszliwy, a czorty, co się pośród chaszczy kryły i wszytko, to obserwowały łapska z uciechy zacierały i szelmowski uśmiechy sobie posyłali.


Świtało już prawie, kędy mości Lewko z panem Duniewiczem i Chudeńko, co się końskiego ogona uczepił na rozstajach stanęli. Chmury sine niebo zasnuwały deszczem i burzą światu wygrażając.
Stanął mości Duniewicz na samym środku dróg przecięcia i na cztery strony świata splunął flegmą cuchnącą. Mości Lewko wciągnął w nozdrza woń ową i aż mu się cieplej na sercu zrobiło. Siarką i duszą przegniłą zaleciało. Znak to niechybny, że mości Duniewicz nie całkiem jeszcze dla sprawy infernalnej stracon.
I szeptać począł mości Duniewicz zaklęcia szkaradne. Chmury na niebie w kołtun straszliwy się zbiły i barwę najprawdziwszego antracytu przybrały.
- Venerunt fratres mei - krzyknął mości Duniewicz, a głos jego aż na samym dnie piekieł słychać było.

Zagrzmiało, zahuczało, a w oddali dąb stary na ziemię z łomotem się zwalił. W mig też tętent kopyt wielu posłyszeć się dało, choć jak okiem sięgnąć nikogo na horyzoncie nie szło dostrzec.
- Ruszamy, czarcie - zaordynował mości Duniewicz - Już do tańca grają nam. Słychać armaty i stali szczęk. Śmierć kosi niby łan, lecz my nie wiemy, co to lęk.

Na wzgórzu, łysym jako kolano paradna kompaniya piekielna się zebrała. I choć Duniewicz od przeszło czterech roków w poleskim szałasie zdrowaśki klepał, to renomę i posłuchanie, tak wielgie miał wśród charakterników i swawolników, że żadyn nie śmiał na wezwanie się nie stawić.

Wszyscy konno byli i kręgiem mości Duniewicza otoczyli, a wielu spode łba na niego patrzyło. I każden jeden czekał, co też sławny piekielnik rzec im chce.
Mości Duniewicz obrkęcił swym rumakiem kilka razy w miejscu, by na facjaty swych dawnych kompanów wejrzeć.

- Czołem waszmościom! - ryknął doniośle Duniewicz - Rzekłbym bracia, ale pewnikiem byś mnie tu zaraz na szablach roznieśli, za to karygodne spoufalanie. Dawno to wszak było, gdyśmy pospołu na gościńcach i traktach postrach wzbudzali i dla ludzi, niczym najgorsza zaraza byli. Tędy powtórzę tylko czołem waszmościom!
- Czołem! - odparli nieliczni spośród zebranych, a znaczna większość szablicami stukać poczęła, zniecierpliwienie i gniew swój tym sposobem wyrażając.
- Rad jestem, żeście mości panowie na wezwanie moje wszyscy się stawili. Sprawa jest bowiem wagi najwyższej. O ojczyznę wszak naszą ukochaną chodzi.
- Wiemy, wiemy - krzyknęli, ci co w drugim rzędzie stali.
- Żadna to nowina, Duniewicz! - warknął Mściwój Łaszcz, bękart słynnego infamisa Samuela Łaszcza, co to ledwo trzy roki temu opuścił ten ziemski padół, osieracając młodego infamisa i kandydata na oficyera piekielnego. - Gadaj ty, lepiej na cóż żeś nas zawezwał, póki cierpliwości mi jeszcze staje.
- Pax, panie bracie. Pax! O posłuchanie proszę, a potem każden jeden z was zdecyduje, co czynić mu wypada i należy.
- Ty mi Duniewicz, nie będziesz godoł, co mi wypada i co należy czynić - rzucił stojący u boku młodego Łaszcza, Marcin Będziński, Rymarzem zwany, bo upodobał on sobie pasy z ludzi z drzeć.
Duniewicz konia spiął i ogier dęba stanął i kopytami powietrze młócić począł, a iskry przytem szły, jakby podkowami w stalowe płyty walił.
- Zawrzeć mordy! - huknął gniewnie ojciec Urszuli - Mowa moja krótka będzie, bo i nie ma co języka po próżnicy strzępić. Diabły wy, charakterniki, swawolniki i najgorsze bydlęta, co to po ziemi jeno z miłosierdzia bożego stąpać po niej mogą. Ja takiż sam byłem i jestem. Duszę moją Szatanowi zaprzedał i teraz mnie to żywym ogniem każdego dnia trawi. Gore moje dusza i gore moje ciało, aleć to jeno preludium przed mękami, jakie mnie po śmierci czekają. Duszy mojej zbawić nie podobna, bo sam ją na zatracenie rzuciłem. Nadzieję jeno mam, że się za mną Syn Boży wstawi i na Sądzie na purgatorium skaże, a nie na wieczne potępienie.

Znowuż szable zadzwoniły i plugawe wyzwiska w stronę Duniewicza poleciały. Jeno auctoritatis jaki w czarcim gronie pan Adam miał, przed linczem zebranych powstrzymywało.
- Ojczyzna na naszych oczach umiera! - wznowił swą mowę, po chwili - Bisurmany pod wodzą ichniego biesa pustynnego Rzeczpospolitą naszą grabią i palą. W całej historyi, takiego wypadku nie było, coby pohańskie czambuły, aż tak głęboko się w nasze granice zapuściły i tak sobie swawoliły. Gdzie są obrońcy ojczyzny, ja się pytam? Każden jeden z was w pierwszym szeregu stanąć winien i na tatarskie zastępy chorągiew prowadzić. A wy co? Sami pewnikiem kolejne krzywdy ojczyźnie umęczonej dokładacie…
- Zamilcz mości Duniewicz - warknął znowuż Mściwój Łaszcz - Rzekłeś swoje. My to wszytko wiemy i nic nowego, żeś nam nie objawił. Tatary to wróg rzecz oczywista, aleć skoro pod buławą piekieł idą, to co nam do tego. Może to już czas, coby królestwo czarcie na ziemi uczynić. Rzeczpospolita Diabelska, abo i Infernalna. Co wy na to panowie? - spytał młody infamis, wzrokiem po kompanach wodząc.
Krzyki i gwizdy aprobaty w mig się rozległy. Jeden przez drugiego darł się i zachwyt swój wyrażał.
- Wracaj zatem skądżeś przyszedł mości Duniewicz. Twój czas przeminął, teraz ci jeno zdrowaśki się ostały i wór pokutny.
Nie zrażony reakcją tłumu Duniewicz kontynuował.
- Pohańskie biesy, to wróg takiż sam jak i Tatary w futra ubrane, co to w miłości sodmickiej gustują i kozy napastują. Przeta taki pustynny czort, nijak do pięt nawet nie dorasta takiemu panu Borucie, co to w nim taka sama krew szlachecka płynie jak i w nas.
- A gdzie ten Boruta? - spytał Rymarz oblizując się obleśnie, już bowiem sobie ostrzył zęby na to, jak oskóruje mości Duniewicza, gdy tylko kompania znak da że rozprawić się z nim już można
- Na zamku swym siedzi i uciech pewnikiem z czarownicami zakosztowuje. - odpowiedział Łaszcz.
- Co robi i gdzie jest mości Boruta, to ja nie wiem. Jest za to z nami, mości Lewko, kompan bliski imić Boruty, chorąży Czarnej Nowiny. Mnie nie chcecie posłuchać, to może on wam do rozumu przemówi.

Cisza zaległa, jakby kto wszytkie języki z gąb diabelskich wyciął. Żaden z charakterników nawet słówka nie pisnął. W napięciu oczekiwali całą piekielną gromadą, aż mości Lewko na środek wiecu wyjdzie i słowo rzeknie.


“Get your motor runnin'
Head out on the highway
Lookin' for adventure
And whatever comes our way”
Steppenwolf - Born To Be Wild


Arkadiusz Bimbrowski
Pośród beczek dębowych, mości Bimbrowski zaległ, jakby się na atłasach i puchowych poduchach położył. Na starym żydowskim wozie, co to przy każdy ruchu skrzypiał i kolebał się na boki, lepiej mu było niźli w tatarskim namiocie, kędy go słodyczami i pieczystym raczyli, a i mięciutką wyściółkę mu pod zadek zgotowano. Porównania to mieć nijak nie mogło, kędy w pohańskiej gościnie nawet jednej kropli piwa nie było. Żyd czosnkiem i cebulą woniał, ale to mości Bimbrowskiemu nijak nie przeszkadzało. Aromat okowity, fetor bijący od chałatu tłumił. Wsparł, więc Otyły Pan głowę na antałku żelaznymi klamrami obitym, a pod boki wziął dwie pokaźne beczki gorzałki przepalanej, a i pewnikiem koszernej. Raczył się raz z jednej, raz z drugiej, coby porównać i obowiązków degustacyjnych dopełnić. Lekko mu się na sercu zrobiło, a i zgaga palić żywym przestałą. Widać było, że demon, co przez szafirowy kamień przemawia za trunkami mocnymi nie przepada i szalenie nie w smak mu takie praktyki.
Kędy ból trzewi zelżał, a i alkohol z żołądka do głowy uderzył, zasnął mości Bimbrowski, jak nie przymierzając malutkie dziecko, a przeta z fizis nijak do niemowlaka podobny nie był.
Już po chwili piszczenie nie nasmarowanych i wyrobionych osi w jedno się zlało z donośnym chrapaniem pana Arkadiusza.
Biedny Levi, syn Arona, mruczał i biadolił pod nosem, że go Bóg w Niebiosach tak srogo doświadcza, nic a nic nie dając w zamian.
I toczył się wolno, wóz w dwie wychudzone chabety zaprzężony i poprzez rozmokłe drogi do obozu wojsko koronnych zmierzał.



"A ja mam kaca
Wielkiego kaca
On do mnie wraca
No i co
No i co
No i nic"
Witek Muzyk Ulicy - "A ja mam kaca"



Kocibor Kotowski, Gabriel Czarniawa
Pod drzewem rozłożystym w lesie ciemnym obaj zalegli. Lycantrop, co to pomoc panience Urszuli przyobiecał, słowo honoru szlacheckie dając i wąpierz przeklęty, co to w letarg śmiertelny prawie był zapadł. Uciec z katakumb przez pohańców opanowanych im się udało, ale co dalej czynić należy, to planu na razie żadyn z nich nie miał.
Kilka minut zajęło nim Czarniawa w końcu oczy otworzył i z lekka zdziowion wzrokiem po okolicy powiódł, bo nijak pojąć nie mógł kędy jest i jak w tem miejscu się znalazł. Na domiar złego, nomen omen, krew w skroniach mu tak pulsowała, a i sam łeb bolał, jakby go kto kijem żelaznym po nim okładał.
W umyśle dziurę jeno czarną miał, po spotkaniu z Bytem Mrocznym, któren go w niewolę wziął. Pamiętał, co sam mu rzekł, aleć odpowiedzi nie znał, abo i ona w ogóle nie padła. Dziwna to rzecz, wszak inaczej to miało być i inaczej wyglądać miało.
Ból we wnętrzu czaszki pulsujący z mocą wielgą i prawie wszytkie siły Czarniawie odbierał. Czuł się krwiopijca, tak jakby z alkoholem poprzedniego wieczoru przesadził. Niemożliwym to wszak było, bo odkąd istotą nocy został, duchem co w martwym ciele przebywa, takich objawów nie miał, bo po prawdzie ni jeść, ni pić nie musiał.

Słońce powoli po nocy zza horyzontu się wyłaniało i choć ciemne chmury deszcz i burzę wróżyły, to obaj charakternicy jakieś schronienie najść musieli, a potem postanowić co dalej czynić muszą.
 
__________________
I never sleep, cause sleep is the cousin of death

Ostatnio edytowane przez Ribaldo : 10-07-2021 o 19:47. Powód: literówki i stylistyka
Ribaldo jest offline