No nie tego się spodziewał w tej dziurze. Ołtarz Boga Krwi i resztki ofiar złożonych ku jego uciesze. Zachariasz wchodząc do jaskini myślał, że trafią do prymitywnej kopalni, w której dzikusy wydobywają ten dziwny, rozpalający serca krasnoludów metal. Zawiódł się srodze… A do tego jeszcze kątem oka złowił ruch. Aż się wzdrygnął. Nie widział co to było, ale to co zobaczył wystarczyło, żeby stracił ochotę na penetrację ciemnych korytarzy. Jakiś wężowy kształt. Obślizgły i morderczy kryjący się w mroku. Opanował drżenie i mocniej chwycił Vessę za rękę. Odchrząknął chcąc ukryć niepewność w głosie.
- Dobrze prawisz. Nic tu po nas. Narychtowaliśmy dzikim sporo bigosu, więc chwilę im zajmie nim się z nim uporają. Oby się udławili. Chodźmy stąd. Prędko – pociągnął dziewczynę w stronę wyjścia. Czuł na plecach czyjś wzrok, ale był zbyt wystraszony, żeby odwrócić się i spojrzeć w ciemność za sobą. – Mam nadzieję, że nasi krępi przyjaciele poradzili sobie z wartownikami. A nie wiesz przypadkiem, w którą stronę uciekali? Bo tak mi się widzi, że ten ogień cośmy go rozniecili, jak go wiatr rozdmucha po lesie, to może być sporym problemem – gdyby Vessa widziała w ciemnościach, to dostrzegłaby na twarzy niziołka wyraz co najmniej zakłopotania, a równocześnie dziecinnej niewinności.