Towarzystwo ruszyło więc w dalszą drogę z miasta Hannibal na zachód, autostradą 36. Przez jałowe pola po prawej i lewej autostrady… czasem małe laski. Wszystko było jednak byle jakie, szarawe, opuszczone, zaniedbane, i trochę przygnębiające. Niby była i zieleń, ale nawet ona była jakaś taka wypłowiała. Jazda była długa i nudna.
Pojawiło się w końcu po drodze niejakie Monroe City, przez lornetkę zaobserwowano jednak wybuch w mieście, i trwała tam chyba właśnie strzelanina?? Pojechali dalej, nie ma co sprawdzać, wtrącać się w nie swoje sprawy, ryzykować…
Hunewell to było ledwie osiedle, same ruiny.
W podobnej dziurze, zwanej Lakenan, zauważono z drogi spalony kościół…
Kolejną mieściną była Shelbina… i Bob lekko zwariował. To ponoć stąd pochodził cudowny, starodawny wóz, zwący się Shellby Cobra, czy jakoś tak… ale wszędzie wisiały tablice o skażeniu biologicznym. Cholera.
Pola, pustki, jałowe ziemie, nudy… a paliwo w bakach ubywało… były jeszcze 2 zapasowe kanistry, jeszcze nie było tragicznie, jeszcze…
Clarence. Towarzystwo straciło pół godziny, dowiedziało się jednak, że miejscowi nie mieli paliwa. I tyle. A więc ruszyli w dalszą drogę. Szlag by to trafił.
Macon. Dwa różnego rodzaju znaki gangów, ostrzelane i zabazgrane, nakazywały się nie zatrzymywać każdemu, kto miał zdrowy rozsądek...
Blisko Macon, Bevier. Osiedle-ruina.
Trochę dalej Callao. Przez lornetki znowu było widać spalony kościół… i jedynie rozpadające się domy kolejnego, opuszczonego osiedla.
Trochę więcej lasów… jednak w sumie pustki. Jałowe ziemie, kiedyś pola uprawne, dosyć przygnębiające, monotonne krajobrazy… Brookfield. Wyglądało na nienaruszone, choć nie było widać ludzi. A gdy Bob tak z przeczucia włączył Licznik Geigera, było wiadomo dlaczego. Zamykać okna Forda, odjeżdżać, Mechanik szal na gębę i oczy na gogle, i w nogi.
***
Po długiej jeździe, w końcu i jakieś Chillicothe… gdzie ich powitano kulami ze sztucerów. Nikt nie ucierpiał, a Ford zyskał dwie nowe (i niegroźne dziury). Dalej…
Wreszcie jakieś Hamilton. Ale i wiszące trupy na latarniach. Oj nie, nie będzie powtórki z rozrywki, pojechali dalej.
Cameron. I zjeby na motorach, chcące ich napaść… krótki pościg, ustrzelenie dwóch. Chyba trafili w dziwaczną okolicę.
Trochę więcej lasów, niż pól… Łoś!! Prawdziwy, kurwa, monstrualny, zmutowany łoś, mający ze cztery pieprzone metry wzrostu! Na szczęście przeszedł jedynie bokiem w odległości 50 metrów.
~
Saint Joseph. Dosyć duże miasto, i cywilizacja była, a miejscowi przyjaźni… z paliwem jednak kiepsko.
- “Wojsko zarekwirowało”.
- “Podobnie jak i kilku młodzików w swoje szeregi”
- “Biorą co chcą, fiuty jedne!”
Ekipa odbiła więc trochę na północ, północny-zachód tym razem jadąc autostradą 29. I jakieś czterdzieści kilometrów po opuszczeniu Saint Joseph, jadąc w kierunku Mound City, zauważyli z autostrady coś dziwnego...
Tuż obok autostrady, ledwie może 20-30 metrów, leżało kilka takich pojazdów. Jeden na dachu, drugi na boku, trzeci stał zwyczajnie… wszystkie pięć było jednak zniszczone, podobnie jak dwie wojskowe ciężarówki. Ktoś tu zaatakował nawet z czegoś cięższego żołnierzy, nie kwapiąc się jednak z rabunkiem ich sprzętu?
Masa ciał żołnierzy, jakie zalegały na polach, miała na sobie nadal osprzęt, a przy wielu leżały karabiny… zdecydowanie byli jednak martwi, co można było przez lornetkę zauważyć po urwanych nogach, rękach, wielkich dziurach w ciałach, ptakach dziobiących zwłoki… i bzyczeniu cholernych much, przerywających jako jedyny odgłos panującą w tym miejscu nienaturalną ciszę.
- Paliwo… - Mruknął cicho Bob, wpatrzony w pobojowisko.
- Zaraz się porzygam... - Pisnęła Amy.
- Co ich tak załatwiło? - Szepnęła Oriana.
Jakoś tak wszyscy mówili ściszonym tonem...
***
Komentarze jeszcze dzisiaj.