- No dalej, chodź - w głosie Vorgena było słychać złość.
- Drgnij ty pieprzona pało! - Stał wewnątrz namiotu numer 146. Wysoki i nieco wychudzony. jego pancerz i hełm leżały na jednej ze skrzyń. Obok opierał się jego M36. Mundur miał nieregulaminowo rozpięty, a rękawy podwinięte za łokcie. Wyciągał przed siebie prawą dłoń, a w lewej kurczowo ściskał okrągły przedmiot.
- No dalej! - Nerwy już mu puszczały.
Po drugiej stronie namiotu, jakieś dwa metry od Vorgena stał idealnie wyważony drąg wzmacniany plastalą, z wypaloną inskrypcją w wysokim gotyku i symbolem Adeptus Astra Telepathica.. Opierał się delikatnie o ustawione jedna na drugiej skrzynki. I jak można było się domyślić nie poruszał się.
- Do mnie!
Smith próbował krzyczeć, prosić, grozić. Zamykał oczy i otwierał. Jednak prawda pozostawała prawdą. Drąg ani drgnął.
- Do dupy - powiedział niski damski głos. Przy Vorgenie stała niewysoka ciemnowłosa kobieta. W przeciwieństwie do psykera ona miała na sobie pełen mundur okryty pancerzem. Ba, miała nawet hełm na głowie, a w dłoniach M36 był gotów do użycia. Szeregowa Irena Mayer. “Iris”. “Młot na czarownice” To ona miała mieć na niego oko.
- Powiem ci, że kiepsko to widzę - skomentowała kobieta. Jej pancerz zlewał się ze skrzynkami dzięki warstwie aktywnego kamuflażu.
- Mówiłem ci przecież. Nie jestem telekinetą.
- Jesteś Psykerem. Nasz poprzedni psyker był przydatny. Gdy do nas strzelali otaczał nas takim polem… takim wiesz… - Vorgen słuchał kobiety z uwagą, choć nie wiedział o jakie pole chodziło.
- I te ich kule, one zwalniały. Uderzały w nas tak, jakby nimi rzucali zamiast strzelać. Ratował życie. - Iris się rozmarzyła.
- No widzisz… a ja nie ratuje życia.
- No właśnie Vorgen… po co tu jesteś? - drążyła kobieta.
Co miał jej powiedzieć? Był tu z przydziału. Scholastica Psykana pchała co jakiś czas swoich ludzi na front. Tych, którzy byli zbyt słabi, żeby dostąpić spotkania z Imperatorem. I pchała ich w takie zadupia jak to. Cóż… na pewno mogło go spotkać wiele gorszych rzeczy.
- Zastępuję tego waszego telekinetę - powiedział po chwili milczącego wpatrywania się w laskę.
- No to dalej. Jak chcesz spowolnić pociski, skoro kija nie umiesz przewrócić?
- Iris, nie wkurwiaj mnie!
Kobieta uśmiechnęła się wyzywająco.
Stała w pancerzu. Z bronią. W hełmie. Z okropnym uśmiechem na ustach. Vorgen odruchowo złożył ręce i obmacał swoje palce. Cóż, ostatnio Iris złamała mu dwa z nich. Nie… dyskusje oparte na argumentach siłowych nie miały zastosowania wobec Ireny.
- Dobra. Starczy. Daj szluga i powiedz mi jeszcze raz co stało się z tym twoim telekinetą.
- A skąd ja to mam wiedzieć? Nie znam się na tym. Ja tylko miałam mu walić w brzuch jak go tak dziwnie zaczynało telepać. Jak ciebie.
- Yhy. I co? Nie walnęłaś go jak trzeba?
- Walnęłam. A on zrobił puff.
- Jakie puff? - Vorgn uniósł brwi sięgając swoją laskę. Wcale nie była niczym przyklejona do skrzyń.
- No takie puff - dla podkreślenia swoich słów gwałtownie otworzyła dłoń prostując palce na wysokości twarzy.
- Nie rozumiem - Vorgen widząc, że jego towarzyszka nie kwapi się do poczęstowania swoim przydziałem fajek podszedł do swoich rzeczy.
- No się skupiał, ale tak konkret. Tak, że przez moment myślałam, że się zesrał. I wtedy szlag trafił trzy z czterech ich haubic przeciwpancernych. Tak o - pstryknęła palcami. - A potem poczułam jak nagle robi się zimno. No to już wiedziałam, że coś jest nie tak. Wtedy jebłam mu kolbą w brzuch.
Vorgen wyciągnął Iho i wsunął do ust.
- No a on zrobił puff.
- Iris… - Vorgen westchnął głeboko - jakie kurwa puff? - powiedział z papierosem w kąciku ust.
- No rozprysł się. Wszystko wkoło było we krwi. Ja. Kapral. Nawet wóz obryzgało, a on był czterdzieścmi metrów za nami, za załomem skalnym. Ba, te trzy haubice też były w jego krwi. Trzy dni szorowałam pancerz, a i tak mam wrażenie, że w upalny dzień czuję jego smród.
Vorgen otworzył usta zapominając o Iho. Fajka jednak przykleiła się do jego dolnej wargi.W końcu się odezwał:
- Jak dobrze, że nie umiem wyłączyć haubic.
- Wolałabym, żebyś nie umiał puff.
Vorgen złapał w końcu papierosa w dłoń i zaciągnął się. Wtedy też na jego końcu zapłonął żar. Zostało im jakieś trzydzieści minut do apelu, a musiał jeszcze odebrać swoją codzienną porcję breji określanej sarkastycznie “obiadem”
Irena w końcu sięgnęła po swoje szlugi.
- Masz ognia?
- Taa - odpowiedział jej wyciągając do niej dwa palce z płomieniem wielkości płomienia świecy wiszącym centymetr nad jego ciałem.
- Przynajmniej do tego się przydajesz - powiedziała zaciągając się Iris.