Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 01-08-2021, 23:01   #21
Ribaldo
Bradiaga Mamidlany
 
Ribaldo's Avatar
 
Reputacja: 1 Ribaldo ma wspaniałą reputacjęRibaldo ma wspaniałą reputacjęRibaldo ma wspaniałą reputacjęRibaldo ma wspaniałą reputacjęRibaldo ma wspaniałą reputacjęRibaldo ma wspaniałą reputacjęRibaldo ma wspaniałą reputacjęRibaldo ma wspaniałą reputacjęRibaldo ma wspaniałą reputacjęRibaldo ma wspaniałą reputacjęRibaldo ma wspaniałą reputację


“And then she said the ancient phrase:
- “We’re like the dreamer, who dreams and then lives inside the dream. But who is the dreamer?”
Monica Belluci - “Twin Peaks”


Sny, te banalne, codzienne, ledwo tlące się w pamięci po przebudzeniu. Miraże falujące na horyzoncie naszej świadomości. Dobre i złe, zamglone odbicia naszej codzienności, jak i te pełne fantazji i fantasmagorycznych zdarzeń. Wszystkie one rozpalają nasze umysły, łudząc fatamorganą nowych, zapewne lepszych światów. Senniki asyryjskie, babilońskie, egipskie. Księgi snów, spisane przed tysiącami lat. Zapomniane i wzgardzone dziedzictwo ludzkości. Dorobek pokoleń, które przez wieki niestrudzenie zbierały drobinki wiedzy, by na koniec ułożyć je w księgi pełne symboli, ukrytych znaczeń i przestróg.
Te projekcje, jak mawiają o nich współcześni naukowcy, oddziałują na nas z siłą tak ogromną, że wstydzimy się do tego przyznać nawet sami przed sobą. Spychamy je na margines naszego życia i świadomości. Traktujemy, jak dziecięce urojenia, nie warte funta kłaków.

Co się jednak stanie, gdy człowiek doświadczy snu tak pełnego, oddziałującego na wszystkie zmysły, także te nieuświadomione, zazna snu totalnego, którego każdy najmniejszy nawet detal wypala się w pamięci, niczym piętno wykonane rozpalonym do czerwoności żelazem?

Sto tysięcy megaton wspomnień, przeżyć i wrażeń. Miliardy szczegółów, rozrzuconych drobinek informacji czających się na krawędzi postrzegania i niezliczona ilość znaczeń ukrytych za każdym obrazem i dźwiękiem.

Co się stanie, gdy człowiek uświadomi sobie w całej pełni znaczenie takiego przeżycia?

Większość zareaguje strachem, niemalże pierwotnym, atawistycznym lękiem. Część uda się do lekarza, po tabletki na spokój sumienia, duszy i umysłu. Jeszcze inni zatopią te rejony swego mózgu hektolitrami alkoholu lub zasypią tonami sproszkowanej ekstazy. Nieliczni, garstka wybrańców, straceńców lub szaleńców, otworzy się na przestrzał, by garściami czerpać z nowych, nieodkrytych przez nikogo światów. Na swą zgubę, bądź chwałę.
Nie istnieje droga pośrodku, tylko w górę, albo w dół.

Stopy Jakuba i Barbary wstąpiły na pierwszy stopień drabiny jakubowej




“Czas zawinąć do portu, lecz gdzie,
Wszystkie porty ukryte we mgle,
Czas się znaleźć nareszcie u bram,
W swej przystani i zostać już tam. “
szanty “Zagubieni marynarze”


Transatlantyk MS “Batory” wpłynął do portu w Bostonie, stolicy stanu Massachusetts. Nie było owacji na stojąco. Nie zjawiła się żadna, choćby najmniejsza orkiestra dęta. Nawet żaden cygan z połamanym smyczkiem, nie zagrał ani jednego akordu na powitanie.
Czasy, gdy tłumy gapiów witały każdy transatlantyk wpływający do portu, przeminęły wiele lat temu.
Tylko dwie sanitarki z migającymi na niebiesko “kogutami” świadczyły o niezwykłości tego dokowania.





Barbara
To było najdziwniejsze przebudzenie w całym jej życiu. Tornado myśli, odczuć i bodźców demolowało nie tylko jej umysł, ale także i samoświadomość. Niepewność raniła ją niemalże fizycznie. Nie widziała co się stało. Nie miała pojęcia gdzie jest. A czas? Czas praktycznie przestał istnieć. Od wizyty na przeklętej polanie, mogło minąć równie dobrze dwie minuty, jak i dwadzieścia lat. Nie posiadała żadnego punktu zaczepienia. Nic, co mogłoby dać jej jakąkolwiek wskazówkę.

Pierwsze na co zwróciło uwagę, był brak kołysania. Łóżko na którym leżała miało niezachwianą niczym stabilność, nie to co kojo w kajucie pierwszej klasy. Czyżby rejs już się skończył? Ptasie trele dobiegające zza okna, tylko ją w tym utwierdziły.

Uniosła się na łokciach, wbijając je w miękkie puchowe poduszki pokryte atłasowymi poszewkami. Jeszcze nigdy nie dotykała niczego tak delikatnego i przyjemnego. Wysokie okno w połowie wypełniała wielokolorowa mozaika. Promienie słoneczne migotały wesoło na barwnych segmentach witrażu, niczym elfi tancerze z teutońskich albo nordyckich legend.
Na zewnątrz pogodny poranek przechodził w jasne i niemal upalne popołudnie. Sądząc po skąpej ilości liści na drzewach oraz ich nieprzebranej liczbie barw i odciein, niewątpliwie nadal była wczesna jesień.

W końcu jakieś pewniki.

Zamek w drzwiach zazgrzytał głośno, a po chwili do pokoju weszła pokojówka w biało-granatowym uniformie i fartuszku z szeroką falbaną.
- Oj! - zapiszczała donośnie, nieomal wypuszczając z rąk, szeroką tacę na której znajdowała się cynowa misa, dwa puszyste ręczniki i garść kompresów.
- Panie Bernstein! Panie Bernstein!
- Dlaczego tak krzyczysz, droga Mabel? - z korytarza dobiegło pytanie wypowiedziane głosem wiekowego mężczyzny.
- Ona się obudziła, panie Bernstein.




“The future is fucked
More chaos for you”
The Exploited - “Chaos Is My Life”



Jakub
Balansował na linie rozciągniętej nad ogromną przepaścią. Zawsze tak było, ale teraz wszystko wzmogło się po tysiąckroć. Od zawsze wierzył… nie od zawsze wiedział, że czeka go albo gloria i chwała, albo całkowite zapomnienie i nieskończone odmęty szaleństwa. Jego życie, to codzienny akrobatyczny taniec, by utrzymać się, by zachować równowagę i ocalić siebie przed samym sobą.

Dwa oddzielne przeźrocza przylegały idealnie do siebie. Sklejone przed jego oczami, bliźniaki syjamskie realności. Nie dwa odmienne światy, ale dwie rzeczywistości, absolutnie niepodważalne i wiarygodne. Przynależał do nich obu i odkrył to dopiero teraz, gdy po raz pierwszy w całkowicie świadomie i samodzielnie, spróbował przedrzeć się przez oddzielające je zasłonę.

Pragnął jeszcze raz poczuć chłód mokrych otoczaków pod stopami. Chciał, by słony wiatr rozwiewał mu włosy, a potężny szum oceanu wypełnił bębenki i ukoił rozchwiane zmysły. Jednak ponad wszystko pragnął zobaczyć jeszcze raz ją, tą którą utracił, która zbiegła na sam jego widok.

Gdy upadł, roztrzaskując sobie kolano na zimnych i twardych kamieniach, uśmiech wykwitł na jego twarzy. Słony i głęboki oceaniczny aromat wypełnił mu nozdrza. Przepotężne fale nadal przelewały się, kotłowały i wirowały w opętańczym tańcu żywiołów. Jego radość nie trwała jednak długo. Wystarczyło, że rozejrzał się wokół, by na nowo przygasł jego zapał i wszelka chęć do życia. Nie było jej. Pusta plaża stanowiła zbyt dosłowny obraz jego wewnętrznego stanu i emocji, jakie nim władały.

- Proszę pana - ktoś coś krzyczał. Szeroka męska dłoń wymierzyła mu siarczysty policzek. Chciał wrzeszczeć, oponować. Przecież nigdy nie będzie bezkarnie bił go po twarzy. Nie miał jednak zupełnie sił. Nie tylko żeby wstać, rzucić się na oponenta, ale nie miał nawet mocy by poruszyć dłonią, ani nawet by wydać z siebie choćby najmniejszy dźwięk.

Całkowity immobilizm. Permanentna apatia i wszechogarniająca niemoc.

- Szybko niech ktoś wezwie lekarza - usłyszał, nim zapadł w lepką i plugawą ciemność.


***
Śnił.
Sen bez snu. Bezcielesna konstatacja pustki, pierwotnej nicości. Astralna medytacja, przenikająca najdrobniejsze molekuły jego jestestwa. Poruszająca najcieńsze struny jego duszy. Awerbalna przedwieczna modlitwa rzucona w pustkę, niczym kamień do wnętrza studni.


Ja!

Elohim!

Jestem!

Śnię!



Bezoki bóg wpatrywał się w niego, w samo jądro jego istności. Wygłodniały pożerał go atom po atomie, niczym gargantuiczna, czarna dziura zasysająca każdą cząstkę promieniowania do swego wnętrza.

Bezmyślny absolut, nieświadomy i nie znający granic swego skretynienia, wysłuchał jego boleściwej antyfony.


Astralne fletnie zawyły przeciągle, niczym prowadzony na rzeź wieprz. Galaktyczne wioliny zawodziły upiornie w rytm chaotycznych werbli gwiezdnych.
Muzyka galaktycznych bezkresów.



***
- Spokojnie Jakubie, to był tylko sen. Zwykły, zły sen. Już jesteś bezpieczny. Nie bój się, tutaj nic ci nie grozi - usłyszał tuż obok siebie ciepły męski głos, gdy własny rozdzierający zasłony rzeczywistości skowyt, wyrwał go z objęć nieokiełznanego i nienasyconego, nuklearnego chaosu.





"Jakże bym chciał znaleźć się znowu w mojej własnej norce, przy ciepłym kominku i jasnej lampie!"
J.R.R. Tolkien “Hobbit”


Jakub i Barbara
Służba w domu Franka Bernstein już od południa dwoiła się i troiła, aby przygotować uroczystą kolację wedle ścisłych zaleceń właściciela posiadłości. Minęły już dwa dni od kiedy nieoczekiwani i mocno niedysponowani goście starego adwokata, odzyskali przytomność. Niedzielny wieczór wydawał się zatem idealną porą, aby w czasie wspólnej kolacji dokonać przedstawienia się i wzajemnej prezentacji.

Od momentu, gdy nieprzytomna para została zabrana przez pogotowie wprost z trapu transatlantyku minęło prawie dwa tygodnie. W tym czasie stan obojga zmieniał się radykalnie i wielokrotnie, gdyby nie obecność przyjaciela gospodarza, doktora Marshalla, to o pomyślnej rekonwalescencji można, by było tylko pomarzyć. Doktor Henry Marshall, choć nie praktykował już od kilku lat, to nie zapomniał, jak leczyć ludzi i tylko dzięki niemu przybysze z Polski w końcu doszli do siebie.


***
W kominku płonął ogień, którego przyjemne trzaski oraz buchające z jego wnętrza ciepło, otulało całą jadalnię przyjacielskim ramieniem i nadawało wnętrzu gościnny i niemalże rodzinny klimat. Stojący tuż obok paleniska wysoki murzyn, dbał by regularnie dokładać do ognia. Zarówno on, jak i pozostała trójka służących, pokojówki Mable i Ruth oraz majordomus Thomas, ubrani byli w granatowo-białe liberie. Wszyscy stanęli na wysokości zadania i zgodnie z życzeniem pana Bernsteina uroczysta kolacja została przygotowana na czas.




Gdy Jakub i Barbara zeszli po długich schodach do jadalni przywitał ich gospodarz ubrany w schludny popielaty garnitur i białą niczym pierwszy śnieg koszulę. Wielobarwna, kraciasta muszka i tegoż samego wzoru poszetka zdradzały, że mężczyzna, choć już wiekowy ma w sobie odrobinę ekstrawagancji.

- Siadajcie, moi mili - rzekł swym ciepłym i jowialnym głosem - Thomas i Ruth przygotowali na dzisiaj nie lada przysmaki. Mam nadzieję, że już w pełni wydobrzeliście, bo nie ma mowy, byście nie spróbowali każdej potrawy. To, co prawda nie wigilia, ale jak to mawia stare polskie przysłowie “gość w dom, Bóg w dom”. Zatem smacznego.


***
Po sytej kolacji, składającej się trzech zup, dwóch pieczeni i pokaźnego deseru, cała trójka przeszła do salonu, gdzie czarnoskóry Makena czekał już na nich ze srebrną tacą na której stały kryształowe kieliszki wypełnione po brzegi aromatyczną brandy.
- Dziękuję ci Makena - rzekł do służącego Bernstein, który ukłonił się nisko, po czym stanął w kącie pokoju i wyprostowany niczym struna, czekał gotowy spełnić każde życzenie swego pana.
- Wiecie, że jego imię oznacza ponoć szczęśliwy. To przykre, jak przewrotny potrafi być los. Chłopak już od urodzenia nie miał, ani grama pomyślności. Przy porodzie zmarła jego matka. Początkowo wychowywała go babka, ale gdy i ta odeszła z tego świata, Makena trafił na ulicę. Bóg jeden tylko wie, czego on tam doświadczył i co robił, żeby przeżyć. W końcu załapał się do cyrku, ale dyrektor tego pożal się boże interesu, był człowiekiem nie tylko chciwym, aroganckim, ale też niezwykle agresywnym. W czasie jednego z przedstawień doszło do wypadku. W skute czego chłopak stracił mowę i trzy palce w prawej dłoni. Dopiero gdy zaopiekował się nim mój ojciec, świeć Panie nad jego duszą, Makena może mówić o jako takim względnym szczęściu.

Adwokat skinął na murzyna, by ten uzupełnił jego kieliszek, który został opróżniony w niezwykle szybkim tempie.

- Ech.. ale o czym to ja mówię. - skarcił sam siebie - To wy tu jesteście najważniejsi. Bogu niech będą dzięki, że w końcu doszliście do siebie po tym straszliwym wypadku. Dobrze, że wyszedłem na nadbrzeże, by przywitać Jakuba. Co prawda spodziewałem się, że przybędzie sam. Nie był to jednak czas, by roztrząsać tego typu kwestie. Karetka zabrała was do szpitala i musiałem dosłownie stanąć na głowie, żeby was stamtąd wyciągnąć. Gdybyście tam zostali, to szansa na wasz powrót do zdrowia byłaby praktycznie równa zeru. Uwierzcie wiem, co mówię. W tym kraju bez ubezpieczenia, człowiek nie ma czego szukać w publicznej służbie zdrowia. Na szczęście Henry postawił was w końcu na nogi.

Adwokat ponownie przerwał swój monolog i głową skinął w kierunku służącego, który bez słowa, ponownie napełnił kieliszek.

- Nie krępujcie się. Jeśli tylko macie ochotę, to Makena z przyjemnością was obsłuży. Tak, tak… co to ja mówiłem... a tak... bardzo się cieszę, że w końcu stanęliście na nogi. Nareszcie będziemy mogli się zająć testamentem twojego wuja, Jakubie. To wbrew pozorom nie taka prosta sprawa, jakby się mogło wydawać. Oczywiście priorytetem jest wasze zdrowie, więc nie musimy się śpieszyć, ale jeśli tylko jesteście na siłach, to jutro moglibyśmy udać się do Bostonu i dopełnić pierwszych formalności. Prawo spadkowe, to jedna z najbardziej skomplikowanych dziedzin. Uwierzcie mi, zajmuję się tym od ponad pięćdziesięciu lat. Tymczasem… - stary adwokat lekko uniósł dłoń, a natychmiast za jego plecami pojawił się Makena i uzupełnił po raz kolejny zawartość kieliszka.

- Wasze zdrowie, moi mili - rzekł po chwili wznosząc toast - Oby zdrowie wam dopisywało, szczęście nie opuszczało, a sny były lekkie, przyjemne i spokojne - przy tych słowach uśmiechnął się tajemniczo, jakby kryła się za nimi jakaś sekretna wiadomość.

Minął niecały kwadrans, a gospodarz już był wyraźnie podpity. Nieschodzący z jego twarzy uśmiech i co chwile opadające powieki świadczyły o tym, aż za nadto dobitnie. Po wzniesionym toaście, Bernstein postawił kieliszek na stojącym przy jego fotelu małym stoliczku, po czym dwoma palcami kiwnął na służącego. Makena natychmiast stanął obok niego i pomógł mu wstać.
- Wybaczcie moi mili, ale strasznie mnie zmorzyło. Mówiłem ci Makena, żeby tak mocno nie palić w kominku. To jeszcze nie grudzień. Opał kosztuje, Makena. I to nie mało. Dobranoc moi, mili. Do zobaczenia rano. I pamiętajcie, jutro jedziemy do Bostonu.

Stary adwokat w asyście swego służącego opuścił salon. Jakub i Barbara pierwszy raz zostali sam na sam.

 
__________________
I never sleep, cause sleep is the cousin of death

Ostatnio edytowane przez Ribaldo : 02-08-2021 o 17:22. Powód: literówki i stylistyka
Ribaldo jest offline