Słowo tu, dwa słowa tam... i czas płynął.
Galdor z pewnym zadowoleniem przyjął informację o postoju, głównie ze względu na możliwość skorzystania z posiłku, jaki zapowiedział Milo.
Fakt faktem - zaklinacz miał co jeść, z głodu z pewnością przed dotarciem do Plaguestone by nie umarł, a jeśli była tam karczma, to starczyłoby mu srebra na posiłek, a nawet na postawienie kolejki wszystkim. Nie chwalił się tym jednak, bo lepiej było milczeć i mieć pełną sakiewkę, niż gadać na prawo i lewo i zostać z pustym mieszkiem.
Z pewnością do opróżnienia sakiewki nie przyczyniłby się żaden z członków karawany, ale, jak powiadano, przezorny zawsze zabezpieczony, a zbyt długi ozór zgubił zbyt wielu.
Ciepły posiłek wymaga ognia, a ten ostatni - drewna. Więc i Galdor miał swój niewielki udział w organizowaniu obiadu, jako że poszedł w ślady bliźniaków i przytargał parę solidnych suchych gałęzi na ognisko.
A potem z czystym sumieniem i dużym apetytem spałaszował wszystko, co Milo przygotował do spółki z Kori.
Czy opowieść Berta dodała smaku potrawie? To trudno było ocenić, ale przyznać należało, że idealnie była związana z tematem.
Niestety, chwilę później życie dogoniło opowieść i chociaż nie pojawił się ognisty olbrzym, to stado sparszywiałych wilków było niewiele lepszym towarzystwem.
Galdor odrzucił pustą już miskę i zerwał się na równe nogi, gotów stawić czoła napastnikom.