Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 21-08-2021, 17:30   #93
Zombianna
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację
Retrospekcja MG-Zombianna: Beton nad Lake Varmint; Wczesny poranek, 7 maja 2999 A.D



Nastała druga doba po przylocie nad Lake Varmint. Końcówkę tej pierwszej przespała jak kamień w przygotowanym dla niej “pokoju” w jednym z namiotów obozu rozstawionego na zachodnim/południowo-zachodnim brzegu Lake Varmint. Styrała ją wcześniejsza, nieprzespana noc, spędzona na przygotowywaniu rzeczy osobistych i sprawdzaniu szpeju oraz na ostatnich szlifach Craba w hangarze pod Wielką Górą Zieloną. Potem wielogodzinny przelot czarnym śmigłowcem z zachodu na wschód. Monsuny, burze i wiatr utrudniały przelot, a hałas nie pozwalał na usłyszenie własnych myśli. Kiedy raptem wylądowali i zjedli posiłek, nawet nie rozłożyła swoich szpargałów na nowym kwadracie, tylko od razu walnęła się na pryczę zdechnięta i Morfeusz przywalił jej pałą w potylicę. Miała przy tym dobre wyczucie czasu - przespała resztę pod wieczoru i całą noc, budząc się o świcie.
Jane westchnęła ciężko, powoli spuszczając nogi na podłogę i podniósłszy tułów, poprawiła tkwiącą na czubku głowy czarną czapkę. Słuchała, przecierając piekące oczy wierzchem dłoni.

Na razie panował cichy spokój preludium przed burzą, otoczenie wydawało się wciąż połowicznie spać. Zza brezentowej poły namiotu dochodziły uszu Doe pojedyncze, oddalone ludzkie głosy, maszynowy rechot silników, jednak były to raptem tonące w porannej mgle legato, gubiące się między budynkami tymczasowego obozu. Nie były to dźwięki znamionujące niebezpieczeństwo, dawały nadzieję na złapanie czegoś do żarcia nim kościsty grzbiet Jane nie wyląduje na swoim miejscu, czyli w kokpicie mecha. Jej mecha, zaparkowanego jeszcze zeszłego wieczora obok maszyny starego Japońca. Wspomnienie Craba wywołało cień uśmiechu na zwykle spiętej, ponurej twarzy kobiety, choć daleko jej było do entuzjastycznej radości niecierpliwego dziecka które ledwo otworzywszy oczy już zerka ciekawie ku horyzontowi chcąc jak najszybciej wyłowić wskazówkę cóż za niezwykłe cuda uda się mu dziś zobaczyć i przeżyć. Ona nie miała złudzeń.

Ogarnięcie siebie, swojej miejscówy oraz fantów zabrało jej jakiś kwadrans. Wyszła na zewnątrz. Namioty i wojskowe szałasy obciągnięte brezentem i plandeką camo, podobnie jak tych kilka mechów - jej Crab, Jenner starucha, zdobyczne Mackie, Swordsman i Hector. Skrzynie, fanty, pojazdy. Ludzi jak na lekarstwo - dojrzała tylko wartowników przy bramie siatki okalającej obóz i na wieżyczce obserwacyjnej. Sądząc po nadciągających chmurach, niedługo okolica będzie miała kolejny przymusowy prysznic.

Chwilowo nie lało, lecz tylko głupiec gwarantowałby utrzymanie aury względnie pozwalającej przeschnąć i odpocząć od, wydawałoby się, wszechobecnej wilgoci. Wisiała ona w powietrzu, wkradając się do płuc z każdym oddechem; osiadała na skórze, ubraniach i sprzęcie. Wgryzała niepostrzeżenie w każdą możliwą przestrzeń oraz powierzchnię, aż miało się wrażenie, że oto zaraz człowiekowi albo wyrosną skrzela, albo wyrzyga galon mulistej wody prosto na własne, ubłocone buty. Konserwacja sprzętu w podobnych warunkach zakrawała o syzyfową pracę, a najlepsze co dało się zrobić, to zabrać do owej roboty jak najszybciej, póki jeszcze nikt nie wydał rozkazu do wylotu, bądź innego spodziewanego manewru w najbliższej okolicy. Prowadzili przecież wojnę, choć słowo "wojna" było niemal zakazane; niemal tabu. A jeśli wymawiało się je, to z akcentem jakiejś buńczucznej beztroski co gdzieś w głębi duszy upiornie Doe wkurwiało, podbarwiając widok serwowany przez oczy na czerwono ledwo napotykała się na podobne zjawisko. Rzeczywistość nijak się miała do lejącej się z filmów propagandy, jednak wieloletnie pranie mózgów i programowanie społeczne robiło swoje. Wtłoczonych prosto do czaszek schematów praktycznie nie szło się pozbyć, chyba że poprzez trepanację owej czaszki ołowiem. Lub laserem.
Mrucząc pod nosem ponure klątwy odpaliła papierosa, od razu zaciągając chciwie dym do płuc. Dwa nikotynowe wdechy później humor się jej poprawił, miał na to również wpływ widok małej, żółto-czarnej kulki futra buszującej w wysokiej trawie obok mechów.
W przeciwieństwie do swojej pani, Dio wydawał się cieszyć z możliwości tarzania w mokrym od rosy i deszczu zielsku, zaś Jane zanotowała w pamięci aby przed wpakowaniem dziada do kokpitu, porządnie go wytrzeć. Ostatnie czego potrzebowali to nadprogramowe bure gówno na śpiworach.

Psina mimo przeżytej traumy wydawała się składać z konglomeratu kłaków, pogody ducha i czystej radości życia. Sam jej widok łagodził zmarszczki wokół skrzywionych w kwaśnej minie, wąskich kobiecych ust z zatkniętymi między nie kopcącym rulonikiem; oddech się uspokajał. Najchętniej postałaby jeszcze po prostu patrząc, niestety mieli przed sobą długi dzień, a im szybciej zacznie działać, tym więcej uda się sprawdzić i ogarnąć przed dalszym wylotem. Ruszyła więc dziarsko do przodu, stawiając kołnierz kurtki aby żadna zbłąkana kropla wody nie skapnęła jej kark, gdy będzie przechodzić przy krawędziach namiotów, bądź pod porozpinanymi wszędzie nićmi okablowania obozu. Gdzieś w przelocie między namiotami mignęła i znikła zwalista sylwetka Wintersa sprawiając, że tempo wędrówki na moment wyraźnie zwolniło, podczas gdy zwoje pod czarną czapką pracowały intensywnie, mina zaś wróciła do ponuro poważnej. Walka wewnętrzna trwała całe trzy uderzenia serca, nim blondynka nie splunęła, wznawiając wędrówkę. Wpierw robota, potem… prywata.
Wczesna pora i oddalenie od bazy wypadowej Minutemen, gdzie każdego ich pierdnięcia nie śledził system monitoringu oraz żywych ogonów, sprzyjały szczerym rozmowom, a właśnie taką Doe zamierzała odbyć ze starym kaleką. Pogoda również sprzyjała, w takim błocie za cholerę nie mógł odjechać daleko tym swoim pierdolonym wózeczkiem.

Nie trwało to długo jak dotarła do miejsca, gdzie rzekomo sypiał jej… no właśnie kto? Szef? Mentor? Dowódca? Przełożony? Kolega z pracy? Ten obcy? Tak czy inaczej… nie było go tam. Raczej do latryny na wózku nie jeździł, miał pewnie nocnik, to do namiotu “sztabowego”. I tu się nie pomyliła. Siedział tam nad stołem, wpatrując się w mapy, sporządzając notatki na infoczytniku. Zerknął na nią kątem oka.

- Pani Doe. - zanotował serię znaków, wyłączył i odstawił urządzenie. Powiódł wzrokiem po terenie poza połami namiotu - To jest dobry moment. Do śniadania kwadrans, do rozpoczęcia pracy pół godziny. O czym chciała pani ze mną rozmawiać?

Od ich ostatniej dłuższej rozmowy niewiele się zmienił co pocieszało wbrew pozorom. Istniała szansa, że nie zdechnie póki ta zjebana wojna się nie skończy. Został jedynie problem jak do wygranej doprowadzić.
- Jesteśmy sami? - spytała, rozglądając się po kątach, lecz nikogo poza nimi nie dostrzegła. Upewniwszy się o tym dopiero ściągnęła czapkę, strzepując z niej kropelki wody i ponownie założyła na głowę.
- Co z iperytem? Jesteś w stanie go skołować na mój powrót zza Bariery?

- Tak, i to nie na powrót. Będziemy w stanie go zrzucić w umówionych… punktach kurierskich. - pozwolił sobie na suchy uśmiech - To i… inne narzędzia, o których pani wspominała. Po dokładnym przejrzeniu kilku archiwów okazało się, że był prowadzony szereg badań nad wszelakimi chorobami tropikalnymi jakie koloniści mogli napotkać, zatargać bądź wygenerować na Amerigo. Będziemy w stanie stworzyć wystarczającą ilość probówek i metod dostarczania aby razić wybrane punkty. Nic przesadnie morderczego ani nic co w zbyt szybkim i niekontrolowanym tempie by się rozprzestrzeniało, pani Doe. Żadnej drogi kropelkowej. Tylko kontakt bezpośredni, skażenie wód pitnych. Mam nadzieję, że pani to w pełni rozumie.

- I zajebiście - Doe zatarła ręce, wpatrując się w rozmówcę niczym sroka w mobilny gnat i nawet się jej ten skwaszony dziób uśmiechnął. Przysiadła na rancie stolika, macając za paczką fajek.
- Taki jest plan, najskuteczniejsza droga aby dobrać się do wszystkich tych skurwieli obwarowanych w miastach, szczególnie przydatne przy osłabieniu stolicy. Jeśli wyślemy kogoś stamtąd aby sabotował filtry w oczyszczalni pójdzie najszybciej. Nie mogli zajebać wszystkich, potrzebują ludzi do podtrzymywania infrastruktury miejskiej na jakiej żerują. Żarcie, woda… wszyscy używają pierdolonej wody, co nie? - łypnęła w dół na Azjatę - Tylko z głową, żadnej czarnej śmierci, albo ebolopodobnego gówna. Coś naturalnego, związanego z wojną jak kiła z szeregową kurwą. Gruźlica, dyfteryt, dur brzuszny… czerwonka. Wszelkie choroby odzwłokowe też nie będą budzić zbytnich podejrzeń, przynajmniej nie od razu. Trupi jad potrafi być strasznym skurwysynem, jednak najłatwiej go podrzucać w żarciu, inaczej traci na efektywności, więc automatycznie działanie nie do końca nam odpowie. Dobrze pójdzie przy okazji zminimalizujemy ilość gąb do wykarmienia. - odpaliła papierosa, zaciągając się porządnie i wypuściła dym pod sufit - Redukcja społeczeństwa jest konieczna, tej cywilnej części będącej dla nas jedynie balastem. Zaoszczędzone zapasy rozdysponujemy pomiędzy oddziały zbrojne i sektor techniczny. Ekonomia. - wzruszyła ramionami - Można też wrogowi wystawić parę konwojów z żarciem. Jeden, dwa pierwsze całkowicie prawilne, następne już doprawić mikrobami o czasie inkubacji tydzień - do trzech. Mam też parę innych pomysłów - zrobiła przerwę aby dmuchnąć dymem gdzieś w bok - Dlatego przychodzę przed śniadaniem. Pytanie numer jeden: masz ludzi w których lojalność i oddanie wobec ciebie ufasz przynajmniej w dziewięćdziesięciu procentach? Takich, którzy nie boją sobie pobrudzić rąk.

Słuchał tego z czymś, co wydawałoby się dla postronnego obserwatora brakiem uwagi. Przetrząsał nawet papiery. Jednak po “redukcji społeczeństwa” jakoś dziwnie się… zakrzątał? Twarz pozostała dalej bez wyrazu, ale wykonał serię dziwnych gestów. Dopiero po chwili Doe zdała sobie sprawę, że chciał sobie nalać nieistniejącej herbaty. Stary też chyba to zrozumiał, bo zmarszczył gniewnie brwi. Wreszcie spojrzał na nią.

- Mam. - wpatrywał się w nią chwilę tym świdrującym wzrokiem o martwych oczach - Zdaje sobie pani sprawę z powagi tego, co pani sugeruje? O takich rzeczach się łatwo mówi i pisze, ale tych czynów cofnąć nie można. Nie pomoże nic.

Doe wytrzymała to spojrzenie, odpowiadając własnym wzrokiem zimnokrwistej jaszczurki.
- Dlatego tu przyszłam, nie potrzeba świadków ani tego całego pierdolenia o humanitaryzmie. - prychnęła dymem - Na niego przyjdzie czas po wojnie, jak już wygramy. Chuj wie co załatwi Juls, na długo i tak nie starczy, jeśli będziemy tym szafować. Jeśli to my mamy przybić piątkę Nike, odkładamy sentymenty na bok. Społeczeństwo i tak się odbuduje w przeciągu najwyżej trzech pokoleń. - strzepnęła popiół na podłogę.
- Wróg ma wsparcie z zewnątrz, nasze zasoby znajdują się tutaj… z czego większość na polach, które albo spalono, albo przejęto, albo nie ma rąk do pracy. Albo leżą odłogiem i gniją w tym jebanym deszczu. Czeka nas głód - mówiła cicho, wciąż patrząc starcowi w oczy - Nas wszystkich po tej stronie boiska i szeregowy motłoch z okolic Bariery. Wysyłasz mnie tam, oboje wiemy po co - przekrzywiła kark aż chrupnęły kręgi - Już samo to powinno ci starczyć za dowód jak, kurwa, poważnie do ciebie rozmawiam. Ale po kolei. Zbiory w tym roku możemy wsadzić psu w dupę, ludzie może jeszcze coś mają, ale za pół roku będą się zabijać o jebany bochenek chleba. Całe to pierdolone tałatajstwo przymierające głodem zacznie do nas pukać, bo przecież to cywile - tym razem w jej prychnięciu pojawił się niesmak i irytacja - Zacznie się ssanie o człowieczeństwie, bo to też ludzie i cywile. Chuj w to, że sami nie mamy co do gara włożyć, będziemy jeszcze wspomagać pierdolonych pasożytów bo człowieczeństwo. Podczas, kurwa, wojny… standardowe “chociaż dzieci ratujcie”. Ni chuja. Tych którzy przejęli opuszczone przez nas tereny należy zbombardować, choć tutaj najlepiej po prostu zrzucić napalm aby w pizdu spopielić do gołej gleby. Najlepsze rozwiązanie, popiół posłuży jako nawóz już po wojnie… i nie trzeba zasypywać lejów - rozłożyła ręce.

Widziała, że delikatnie poruszał głową - coś na wzór kiwania. Wzrokiem skakał do góry i na bok. Jakby… odhaczał punkty na liście. Mruczał przy tym potakująco. Z boku wyglądałoby to tak, jakby profesor egzaminował studenta i odpowiedzi się zgadzały. Kiedy przestała mówić, ten na nią spojrzał i potrząsnął głową.

- Mówiłem o pani. To nie są rzeczy, które leżą wygodnie w ludzkiej psychice, duszy. Poniesie pani konsekwencje tych czynów przed samą sobą.

Na zewnątrz zdążyły najść chmury, z których znów lunęło. Cholerna pora monsunowa.

[media]http://www.youtube.com/watch?v=3mHnCXmNOEk[/media]

Odgłosy ulewy nie dały rady skryć słów Azjaty, wciąż odbijających się Jane w czaszce. Zmrużyła oczy, przypatrując mu się równie czujnie, co oceniająco. Pochyliła plecy, opierając łokcie o kolana przez co ich twarze znalazły się na podobnym poziomie. Milczała długo, w międzyczasie odpalając drugiego papierosa.
Stary zgred martwił się czy wytrzyma, w sumie nie dziwne. Rozmawiali o ludobójstwie… a to był dopiero początek propozycji Doe. Wreszcie westchnęła, przez jej twarz przeszedł impuls spinający na ułamek sekundy wszystkie mięśnie.
- Aby skutecznie zmierzyć się z rzeczywistością, wysuwać i realizować cele niezbędne dla życia, człowiek musi żywić do siebie szacunek.- wydobyło się z jej ust ledwo je otworzyła, choć chciała powiedzieć coś innego. Formuła sama pojawiała się pod czarną czapką i poprzez język spływała w wilgotne od deszczu powietrze - Musi mieć zaufanie do swojej efektywności i wartości. Trwoga i poczucie winy, stanowią przeciwieństwo szacunku dla siebie znamionujące chorobę umysłową - odruchowo odpaliła nowego papierosa, gdy stary zaczął ją parzyć w palce. - Dezintegrują myślenie, deformują wartości i paraliżują działanie. Obniżają skuteczność oraz efektywność pracy, przez co same w sobie stanowią słabość jednostki, wykluczające ją z dalszych dział…uh, kurwa - skrzywiła się boleśnie, przykładając dłoń do skroni i zaczęła ją masować palcami.
- Jebany deszcz, idzie od niego migreny dostać - otrząsnęła się, wychodząc z zastoju i tylko łapa wciąż pocierała skórę z boku głowy.
- Ogarnę siebie i robotę, a ty? - teraz to ona zadała pytanie.

Popatrzył na nią jakoś tak… dziwnie. Jakby na parę chwil przez maskę chłodnego profesjonalizmu i samurajskiej kultury przebiło się parę emocji. Nie wyglądały na przyjemne.

- Jeśli jest pani pewna, to będziemy realizować pani plan.

Kobieta zniżyła kark jeszcze odrobinę, jednocześnie wysuwając go do przodu aż zawisła twarzą tuż przy twarzy starucha.
- Jeśli coś ci leży na wątrobie albo masz jakieś wąty to nawijaj - mruknęła głucho, zaś nozdrza rozdęła jej tłumiona złość - Teraz, żeby potem nie było pierdolenia i nieporozumień.

Przez chwilę się zamyślił, nie reagując na te skracanie dystansu i nieprzyjazną postawę, te budowanie presji. Wreszcie ruszył wózkiem, oddalając się. Podjechał do stołu z… napitkami, z samowarem.

- Kawa czy herbata? - zadał najpierw pytanie, zaraz potem dodał - Nie mam żadnych, jak to pani określa, “wątów”. Po prostu przypomina mi pani kogoś.

- Kogo? - spytała nim zdążyła pomyśleć, by finalnie sapnąć z czymś na kształt zmęczenia - Kawa. Czarna, mocna i bez pedalskich dodatków.

- Dawną przyjaciółkę.

Zamilkł na dłuższą chwilę, przygotowując napoje. Sam sobie zrobił herbatę. Czarną, z torebki “Nipton”. Kiedy upijał łyk, krzywił się w obrzydzeniu. Kawa natomiast wydawała się smakować raptem odrobinę lepiej.

- Miała podobne podejście do obowiązków, co pani. Wykonała postawione przed nią zadania. Hm. Nie. - przekrzywił głowę i zastanowił, szukając słów - Wykonywała zadania, które stawiała sama przed sobą. - powiedział to ostrożnie, jakby pierwszy raz nazywając to po imieniu.

Kofeina, choćby w formie idei, działa cuda. Nawet jeśli była rozpuszczona w pomyjach. Z miną “a chuj, ujdzie” Jane siorbała gorący napar, windując lewą brew wysoko pod czarną czapkę.
- Zabiliście ją w akcie łaski gdy jej odjebało, albo zginęła podczas zadania… ale rozumiem - zamyśliła się, spoglądając w drgającą powierzchnię wewnątrz kubka.
- Podejście. Z perspektywy czasu z pewnością będzie ciężko, zdaję sobie z tego sprawę, jednak to kiedyś. - uniosła ciemne oczy na oczy Ishidy - Teraz mamy robotę do zrobienia, więc gdybania “co będzie kiedyś” są bez sensu, gdy nie wiadomo czy w ogóle to przeżyjemy i czy na końcu nie będzie publicznego kamienowania - wzruszyła ramionami jakoś tak lekko.

Upijał kolejne łyki. Wreszcie odstawił kubek. Nawet chyba z pewną ulgą, biorąc pod uwagę jakość tego wyrobu pitnego. Kiedy się znów odezwał, głos miał jakby pozbawiony wyrazu.

- Ta historia nie będzie miała dobrego zakończenia, pani Doe.

- Czyli życiowa. - kobieta mruknęła, dmuchając w kawę - Te dobre zakończenia są tylko w tv albo w książkach dla niedojebanych mamusiek-kur domowych z przedmieść… jak się skończyła? - spytała i pierwszy raz podczas ich rozmów w jej oczach pojawiło się ludzkie odbicie emocji, bez jadu.

- Jej historia? Samobójstwem. Państwa? Wy ją opowiecie.

Doe uśmiechnęła się całkiem sympatycznie, podnosząc kawę w niemym toaście.
- Opowiedzmy ją na naszych zasadach, jak na zwycięzców przystało… więc idź chociażbyś wiedział, że zmierzasz do grobu. Bo nie w tobie jest trwoga, ale ty poprzez trwogę - siorbnęła do końca, a gdy odstawiła naczynie na blat stołu ponownie wróciła skupiona mina i kwaśne skrzywienie ust.
- Sprawę z uchodźcami i ewentualnymi zalewami ich cywili zaczęliśmy rozwiązywać w tamtej bazie pod Barierą. Zły PR jest nam na rękę, trzyma to tałatajstwo z daleka póki się nas boją. Automatycznie odsiewamy ich przez pierwsze sito darmozjadów. Chcą żreć nasze żarcie i leczyć dupska naszymi lekami muszą dać coś od siebie. Konkret, bez pierdolenia kocopołów na sprawdzanie których wywiad będzie tracił i środki i czas… tym bardziej trzeba polać napalmem zajęte przez nich wioski i najlepiej Bennington z okolicami, ale to po kolei i jak będziemy mieć okazję. Same torturowanie jeńców popieram, najlepiej jeśli są z rodzinami… lepsze pole do manewru argumentami - zmieniła kubek na papierosa, pstryknęła zapalniczka.
- Kwestia zdrady naszych cywili i ich przejścia do obozu wroga również jest łatwa do obejścia. Wystarczy po cichu sformować parę oddziałów z tych twoich zaufanych ludzi. Przebrać ich za oddziały wroga i wysłać na rajdy po naszym terenie, aby za cel obierali szpitale, ośrodki dla uchodźców i obozy sierot oraz starców. Niech wysadzą jakąś szkołę albo magazyn z zapasami dla ludności cywilnej, wyprują flaki z trupów i zatkną łby na żerdzie od płotu, typowa popisówka - machnęła ręką, zostawiając w powietrzu siny ślad dymu - Nagłośnimy to, zbudujemy atmosferę paniki przed wrogiem. Pokażemy bestialstwo, niech nasi poczują strach. Wtedy choćby żarli gruz i siebie nawzajem, będą siedzieć u nas - podrapała się po nosie, łypiąc na starucha krzywo.
- Jest też kwestia samych zapasów. - zrobiła pauzę, chwilę nasłuchując czy nikt nie idzie. Wydawało się pusto, lecz i tak nachyliła się trochę, ściszając głos.
- Dalibyśmy radę uruchomić niewielką fabrykę ukrytą poza wiedzą pracowników i tych najbardziej zaufanych. Fabrykę produkującą przetwory mięsne typu konserwy z mięsa jakiego mamy pod dostatkiem - zaciągnęła się - Ludzkiego, choćby z trupów przewożonych w mroźniach. Ofiary egzekucji, ci zamordowani po drodze. Kości zmielić na mąkę i dodawać do chleba, mięso i wnętrzności przerobić na pełnowartościowe posiłki. Tłuszcze, białko, dorzucić kaszę to węglowodany… tylko - skrzywiła się, usilnie szukając czegoś w pamięci, jednak za cholerę nie chciało się pojawić. Prychnęła krótko.
- Tylko ludzkie mięso nie jest przyswajalne dla ludzi. Nie bez wymieszania z odpowiednimi enzymami, witaminami czy innym gównem, nie pamiętam kurwa którymi - rozłożyła bezradnie ręce - Ogarnie to ktoś znający tematy żywieniowe...

Stary uniósł rękę, przerywając słowotok Doe.

- Pani Doe, proszę przestać. Tego planu nie zrealizujemy. Nie mam ludzi, którzy mogliby się zająć… czymś takim. Poza tym, to niesmaczne. To barbarzyństwo. - ostatnie słowo wypowiedział z nieskrywaną pogardą. W jakiś sposób pasowało to do aury japońskiej kultury, którą wokół siebie roztaczał.

- Czymś będziemy musieli karmić jeńców i tę swołocz która…

- Jakich jeńców? - zapytał z udawanym niezrozumieniem.

Kobieta spojrzała na niego z politowaniem.
- Choćby tych których ratunek wypłacze Juls, Bakłażan, Kane, czy kurwa ktokolwiek. Będę daleko i nie zawsze obok aby ich stawiać do pionu, albo okolicę podburzać - uśmiechnęła się połowicznie. - Kogoś będziemy mieli, a póki nie zdechnie od ran czy chorób wojennych, michę mu zapewnią. Takie, skurwiałe przejawy człowieczeństwa: sobie od mordy odjąć aby dać śmieciowi co ci zajebał kumpli z oddziału… i serio, nie masz nic przeciwko masowym mordom, a karmienie jeńców ich kumplami to już cię jebie w szczepionkę?

- Tak. - odpowiedział całkiem poważnie - Jesteśmy ludźmi, nie świniami przy korycie.

- My tak - zgodziła się, pstrykając niedopałkiem przez uchyloną połę namiotu - Tamci zdehumanizowali się sami podnosząc na nas rękę. Jednak czaje - parsknęła - Nie chcesz ekstremum, więc polecimy delikatnie. Zorganizuj te oddziały i puść w teren aby było z czego robić materiały propagandowe.

- Ekstremum to jedno, pani Doe. Niemożność pełnego zatuszowania tego typu operacji to drugie. Nasi rodacy by tego nie przełknęli.

- Zależy jak im to podać i gdzie skierować ewentualną nienawiść - popukała palcami w blat - Mała fabryka, choćby podziemna. Nie żaden długoterminowy projekt, raczej doraźna partia. Po wszystkim świadków usnąć. Wpierw pracowników, a teren wysadzić. Następnie wykonać egzekucję na ekipie sprzątającej, najlepiej pod przykrywką ataku wroga. Sort zapasów wpuścić w dostawy jakie ma załatwić Juls spoza planety, przemetkować. Jeśli się rypnie wrogiem zostanie...wróg zewnętrzny. Wszystko da się ogarnąć, tylko trzeba to rozrysować.

Potrząsnął głową.

- Nie mam wystarczającej ilości ludzi… tego pokroju. Ta operacja wymagałaby dużego zaangażowania logistycznego. I jest nieczysta. - ostatnie słowo wypowiedział z emfazą - Nie podejmę się jej i nie przyłożę do tego ręki. Nie powstrzymam jednak pani przed podjęciem takich kroków.

Blondynka prychnęła.
- A czy ja ci wyglądam na jebaną kucharkę? Przypatrz mi się do cholery - znów uniosła brew i wyprostowała plecy aby Azjata lepiej widział.

- Czy ja się wyraziłem niejasno, pani Doe? - ton mu stwardniał. Zaczynał brzmieć jak młodsza wersja siebie; oficer, którym kiedyś był - Dla mnie ten temat został zamknięty. Czy ma pani jeszcze jakieś inne do przedyskutowania?

- Na chuj się plujesz? - teraz to gębą Doe zrobiła się zniesmaczona - Nie mamy zasobów na podobne działania, skupiamy się na reszcie. Coś jeszcze cię boli z tego o czym rozmawialiśmy? Chce wiedzieć mniej więcej na co liczyć po powrocie zza Bariery.

- Nie będzie użycia broni masowego rażenia na terenach pozostających wciąż pod kontrolą Republiki Nowego Vermontu.

- Dlatego zrzucicie mi co nieco w ustalonych punktach - sięgnęła po trzeciego fajka - Resztą już się zajmę. Pomyśl o wodzie w stolicy… i tak jest jeszcze jedna sprawa - wyprostowała się nagle, na przestrzeń między czapką a brodą wróciła powaga.
- Jeżeli pojawi się opcja aby umieścić u tych chujków kogoś od nas, to się zgłaszam - wywaliła tonem popołudniowej pogawędki - Mam wyjebane w opinię o sobie, tak jak w to czy będzie trzeba usunąć kogoś od nas. Nie grzeje mnie to wybitnie - zmarszczyła czoło - Psychopatę szybciej łykną niż trepową laleczkę, albo innego “dobrego człowieka”. Zresztą nie mam tu rodziny, ani sobie jej założyć nie zamierzam. W razie wu ustali się co im wcisnąć bo coś będzie trzeba z info o naszych działaniach i zasobach… - zrobiła przerwę chcąc odpalić szluga, lecz w pół ruchu zamarła, chowając go za ucho.
- Jedyne co to będziesz musiał przemycić Wintersa poza planetę i go zniknąć aby nie oberwał rykoszetem.

- Ach. Sentyment. Każdy z nas jest ostatecznie człowiekiem, czyż nie? To może być dobry plan. Właściwe narzędzie do użycia w stosownej chwili. Przyjrzę się temu. Póki co bez angażowania WSI. Coś jeszcze?

- Tak - Doe zsunęła tyłek z blatu - Wróg jedzie na stymulantach. Namierzyć ich fabryki i dokonać sabotażu. To dla ciebie zabawa. Ciebie i twoich ludzi. - poprawiła czapkę - My się rozejrzymy za Barierą. Odcięci od wspomagaczy będą tak jak my podatni na ból, głód i strach. Przejmując ich zapasy od biedy idzie wspomóc naszych żołnierzy, chociaż nie aż w takiej skali jak te kurwy ze wstęgi… i ty tak na poważnie z tym pirackim ścierwem? - westchnęła, lecz szybko machnęła ręką - Jebać, kwestia narkotyków istotniejsza. Spróbujesz ją ogarnąć?

- Na terenie Ziaren - tak. Pogranicze… to będzie zależało, nie mamy już takiej projekcji siły. Bariera jest poza zasięgiem NVDF i WSI.

- Zajmij się naszym podwórkiem - blondynka odwróciła się przez ramię stojąc już praktycznie w progu - My poszukamy informacji na miejscu. Któraś w końcu zapluta wiocha będzie coś wiedzieć, a my mamy czas i dużo determinacji - jej uśmiech stał się nieprzyjemny - Pilnuj tego pierdolnika, dobrze będzie mieć do czego wracać.

///\\\

Rozeznanie się w okolicy, w sytuacji i w 'rozkładzie dnia' brudasów nie stanowiło żadnego problemu dla Doe i Wintersa – tym bardziej, że ten drugi sprawnie operował Swift Windem. Mały, szybki i zwrotny wózek, niby nieuzbrojony, a ile radości dawał koleżeństwu. Nie było lepszego wozu zwiadowczego w armii. Jego elektronika radziła sobie nawet ze specyfiką tej planety.

Już kilka dni po przylocie na Barierę zidentyfikowali marszrutę jednego z konwojów zdążających ze strony Pogranicza w głąb pustyni, do sadyb brudasów. Konwojenci czuli się bezpiecznie. Byli u siebie, nikt ich nie niepokoił tutaj przez całe dziesięciolecia. Jeździli stałymi traktami opartymi o fragmenty pustyni skalistej. Przez okolice gdzie było pełno głazów, klifiastych wzgórz, takie tam. Wystarczyło tylko się zaczaić w stosownym miejscu. Bułka z masłem.

Już piętnastego maja, raptem kilka dni po przylocie na Barierę, uskutecznili te plany i boleśnie użądlili Bandytów. Konwój był relatywnie silnie broniony: dwa technicale (w tym jeden z Gatlingiem 20mm, drugi z szybkostrzelnym kaemem Coventry AutoGun) i czołg/transporter opancerzony typu Goblin z kaemem i dużym laserem osłaniały dwa transportowce typu Dromader, wyposażone również w po jednym kaemie do samoobrony. Jeden z nich ciągnął za sobą dodatkową, dużą cysternę. Na technicalach siedzieli Bandyci, i pewnie Goblin też był nimi wypchany. To była wystarczająca ekipa aby poważnie zagrozić Crabowi.

Nie mieli żadnych szans.

Jak tylko przekroczyli w całości próg killzone, w przesmyku między klifem a skałami rozpętało się piekło. Pod Dromaderami pierdolnęły podstawione ładunki wybuchowe z zapalnikami krótkofalowymi. W mgnieniu oka obydwa pojazdy zostały zniszczone, hektolitry wody szły w piach, amunicja pękała... i jeszcze na dodatek ta dodatkowa cysterna jebnęła jak bomba termobaryczna. Później po zapachu doszli, że przewozili w niej czysty spirytus (pewnie do celów medycznych). Dość rzec, że te detonacje, siepiące dookoła odłamki oraz ogień z ręcznej wyrzutni rakiet, a potem karabinu szturmowego z podwieszanym granatnikiem (całość w rękach Wintersa u szczytu klifu) zamiotła także obydwoma tekniko. Goblin jakimś cudem wytrzymał eksplozję, był z tyłu. Frontalny pancerz ablatywny przyjął na siebie całość, ale został zdarty prawie do zera. Z wewnątrz wysypywali się Bandyci, jeden z nich też miał naramienną bazookę. Dostrzegli wyłaniającego się zza skał Craba. Rakieta pomknęła, pacnęła w tors. Kaem zagdakał, broń osobista też. Bez znaczenia, bo już ciężki laser chybił. Nie było szansy na poprawkę. Winters pruł w piechtę bez litości, a Crab splunął wszystkimi laserami, dopełniając dzieła zniszczenia i przerabiając czołgo-bewup na płonący wrak. Bolesna strata.

Pierwsza z wielu.

///\\\

Kolejne dni. Kolejne zasadzki, kolejne straty, kolejne konwoje na złomowisko i konwojenci do piachu. Wreszcie nieprzyjaciel musiał kogoś przysłać. Myśliwych. Na kanałach radiowych nadawał swoje obelgi, groźby i przechwałki. Domyślił się, że to Minutemen prowadzili ten gerylaski proceder i posłali za nimi „Łowców Minutemenów”. Szumna i dumna nazwa, jak na trójkę mechów – z czego dwa industriale od Workmenów i jeden ultralekki od brudasów. Tym razem jednak nie dało rady zastawić zasadzki. Za to bawili się z nimi w ciuciubabkę między skalistymi wzgórzami, stromymi klifami, polami skał i wysokimi wydmami z piachu i żwiru. Najgroźniejszy był Buster z pepecem, ale zdołał nim tylko raz ugodzić Craba, potem popełnił karygodny błąd i przegrzał się po którymś gorączkowym wystrzale. Powalili go, rozjebali silnik ICE, zabili pilota. Potem przyszła kolej na niby lżejszego, ale wojskowego Apollo. Ten dwoma średnimi laserami ze dwa razy dziabnąć Craba, a nawet nabojami z kaemu poznaczyć pancerz Swift Winda, nim Beton zdarła mu pancerz, a Winters wykończył rakietą prosto w zasobnik amunicji do kaema. Ostatni był jakiś kolejny workmech, który zdecydowanie za szybko i bez efektu wypstrykał się z rakiet z wyrzutni typu RL – a jak wiadomo, ten typ rakietnic nie mógł być automatycznie ładowany. Pomijając „pugilizm” mechowy, był bezbronny. Wykończyli go z łatwością.

Żaden z mechów nie był do odzysku, żaden z mech-”wojowników” nie uszedł z życiem. Straty w pancerzach były znośne. Można było kontynuować misję... i tym razem przejść do taktyki terroru wobec osłabionego oponenta.

Życie na Barierze miało stać się jeszcze cięższe, aniżeli dotychczas.
 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena

Ostatnio edytowane przez Alex Tyler : 17-10-2021 o 17:31. Powód: Wklejenie dopisku od gracza
Zombianna jest offline