Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Science-Fiction > Archiwum sesji z działu Science-Fiction
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 19-07-2021, 20:37   #91
 
Stalowy's Avatar
 
Reputacja: 1 Stalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputację
Retrospekcja MG-Stalowy: wizyta na Illyrii.

Południe, 19 lipca 2999 A.D.

Wreszcie, po ponad dwóch miesiącach od pamiętnej Bitwy na Magellanie i wyruszeniu w podróż, "Happy Merchant" pojawił się w zenitowym punkcie skoku układu, gdzie w próżni zawieszono zimny, acz wciąż zamieszkały i z grubsza zagospodarowany glob znany jako Illyria - stolica Palatynatu Illyriańskiego, pomniejszego peryferyjnego politycznego związku międzygwiezdnego.

Jackson zdołał przeczytać i wypytać się wszystkiego, co mógł. Palatynat został założony dawno temu przez uchodźców z nieistniejącej już dziś Hegemonii Terrańskiej, głównie o skandynawskiej proweniencji - choć trafiali tu także inni migranci oraz była stosunkowo duża mniejszość tauriańsko-lothiańska (z położonej po sąsiedzku Ligi Lothiańskiej). Pomimo "wikingowych" naleciałości, Palatynat był republiką kupiecką - rząd stanowiła rada dziedzicznych bądź nowobogackich magnatów handlu, przemysłu i logistyki. Palatynat, podobnie jak sąsiedzi z Ligi, nie był przesadnie bogatą miejscówą - większość planet była w typie tundrowo-tajgowym, a nawet nierzadko polarno-lodowym. Ledwo nadawały się do życia i oferowały niewiele pod kątem zasobów żywnościowych... ale już sporo jeśli chodzi o energię geotermalną, wody mineralne i bogate złoża rud metali wszelakich (głównie miedzi i wysokogatunkowego żelaza oraz innych produktów potrzebnych do wyrobu stali). Dobre zdolności negocjacyjne, własna flotylla JumpShips i DropShips pozwoliły na ożywiony handel z Ligą Wolnych Światów, Lothiańczykami, Magistratem Canopus i resztą okolicy. Metal za żywność i maszynerię. Wkrótce potem doszedł do tego całkiem rozbudowany (jak na Peryferia) przemysł stoczniowy - na orbicie Illyrii wykwitły pierścienie orbitalne, kryte i otwarte doki, habitaty. Miejsce to stało się całkiem bogate i przyciągało różnego rodzaju dzianych kontrahentów, podróżników, najemników. ComStar nawet uznał to miejsce za godne postawienia instalacji HPG klasy B i założenia hali rekrutacyjnej pod auspicjami Mercenary Review Board.

Miejsce w sam raz, aby spylić unikatowego mecha bądź poszukać stosownego nabywcy - i w zamian za to zamówić potrzebne fanty, logistykę... oraz całkiem wymierne wsparcie kondotierów do trwającego bush war.

W osiem dni po przybyciu do układu, KR-61 przybył na orbitę Illyrii i zszedł do atmosfery do głównego, stołecznego kosmoportu-lotniska. W samą porę, bo zaczynał narastać silny, mroźny wiatr niosący ze sobą śnieg. A raczej jeszcze więcej śniegu, patrząc po okolicy.

[media]http://www.youtube.com/watch?v=7BrIJrjxVxA[/media]

Pewna odmiana po skwarach i ulewach Amerigo oraz sztucznym, metalowym środowisku statków kosmicznych. Tutejszy rząd i ComStar zostali powiadomieni o statusie nowego przybysza i zostały przeprowadzone wstępne rozmowy z ludźmi niższego szczebla - udało się tego dokonać za pomocą dalekosiężnych transmisji, które choć przychodziły ze znacznym opóźnieniem to jednak w ogóle pozwalały na rozpoczęcie i podtrzymanie kontaktu. Na miejscu zostali odebrani i przepuszczeni przez vipowski/dyplomatyczny fast track, a w pobliżu (jak zauważył Johnson) zawsze byli pilnujący ich ochroniarze “zakamuflowani” po cywilnemu.

Całkiem inny świat. Calkiem inna kultura. Calkiem inne powietrze.
Julian mógłby się tym naprawdę zachwycić gdyby nie przenikliwy chłód który odczuwał. Ciepłe ubrania, które przywdziali pozwalały utrzymać jako taką temperaturę lecz człowiekowi postury Jacksona w takim klimacie dłonie i stopy marzły momentalnie.
Nic więc dziwnego że ze strony Juliana dość szybko padła propozycja by najpierw znaleźć jakąś kawiarnię i pokrzepić się ciepłym wywarem przed wkroczeniem na teren ComStaru. Nikt nie zaoponował. Do umówionej wizyty mieli jeszcze spory zapas czasu.

Z trzema kubkami ciemnej, gorącej kawy wdali się w rozmowę z właścicielem lokalu by skorzystać jak najdłużej z ciepłego wnętrza jednego z mieszkalnych hubów. Niezawodnie rozpoznając w nich przybyszy z innego układu mężczyzna łamanym angielskim próbował ich bajerować. Theodore całkiem sprawnie pociągnęła rozmowę tak by tamten zaczął mówić o tym co ich interesowało. O nastrojach panujących na planecie i stosunkach z innymi kosmicznymi państwami kamuflując przy tym pytanie o sam ComStar.

Pogaduchy zabrały swoje, więc wiele czasu im nie zostało. Trzeba było ruszyć na spotkanie z Niewiadomym.
Co prawda gdy umawiali się jeszcze z orbity na audiencję adept po drugiej stronie łącza wydawał się wyjątkowo uprzejmy, lecz czego się spodziewać po "dziale obsługi klienta".
Julian mocniej zacisnął dłoń na walizeczce z dokumentacją Matara. Pamiętał podstawowe informacje jak tabliczkę mnożenia lecz wiedział też że od każdego słowa i gestu mogło zależeć ile ComStar wyłoży środków na pozyskanie tej maszyny.

Piździawica zaczynała się rozkręcać, kiedy weszli do habitatowej kawiarni nieopodal kosmoportu. Co ciekawe w asortymencie mieli prawdziwą kawę. Nie była najtańsza, ale ktoś z ekipy w trakcie tego przelotu bąknął coś, że “na zadupiu to sama zbożówka pewnie”. Miało to jednak sens - na planecie nie-samowystarczalnej żywnościowo zboże szło na chleb i paszę, a nie na pierdoły.

Za to była mocna i czarna jak skurwysyn, parzona w tajemny sposób. Inna. Nie dziwota, bo właściciel i cała jego ekipa to nie byli tutejsi - tylko arabscy migranci z Astrokaszy. Patron był, w tym swoim łamanym angielskim, chętny do ubicia interesu na boku, co całkiem zbiło Spencerównę i Jacksona z pantałyku. Poratował ich Johnson… aranżując odbiór kontrabandy mocnych bezfiltrowych fajek “Man’s Man” z ich promu. W zamian kawa z Astrokaszy i garść informacji od chłopaka, drugiej generacji migrantów, obytego w językach.

Generalnie oprócz tego, co wywiedzieli się przedtem, o Palatynacie nie można było powiedzieć zbyt wiele pod kątem ekonomicznym i politycznym. Brak poważnych wrogów. Lokalni bandyci już dawno nie istnieli, okazyjni piraci łamali się na wynajętych najemnikach dalekroć zanim mogli się naprzykrzać lokalnej milicji. Tą naziemną Palatynat miał taką sobie, głównie opierającą się na piechocie i co tańszych pojazdach bojowych/wsparcia z demobilu, najczęściej kupowanego w Lidze Wolnych Światów bądź - okazyjnie - we Wspólnocie Lyrańskiej czy Magistracie Canopus. Mieli natomiast całkiem mocne zasoby AeroSpace - dość łodzi patrolowych, myśliwców, “dropsów” oraz JumpShips do trzymania warty i przerzucania sił. Siły te miały pewne doświadczenie we wspieraniu najmitów w walce z piractwem i - co było godne odnotowania - dzięki illyriańskiemu przemysłowi stoczniowemu były samowystarczalne pod kątem technicznym.

Nastroje były takie, jak zawsze - mieszanka znoju życia na trudnych światach krawędzi Sfery Wewnętrznej z lokalnymi sporami politycznymi i klasowymi (bogata magnateria kupiecka vs biedne pospólstwo), acz nie tak wybuchowa jak w wielu innych miejscach na Peryferiach. Gdyby nie trudne warunki na zdatnych do zamieszkania planetach w tym rejonie to Palatynat byłby wzorem prosperity. A tak, musiał się specjalizować… choć i tak miał nieźle pod kątem braku poważnych aktów spozaplanetarnej przemocy od wielu lat.

Amerigo nie mogło się pochwalić tym samym.

Chociaż kto wie? Krążyły plotki o jakimśtam małym, zapadło-dziurowym “bandyckim królestwie” nieopodal. Rzekomo bardzo ambitnym jak na swoje żałosne możliwości, a ponadto osobliwym. Tutejsi traktowali to raczej jako temat do żartów.

Kiedyś w przyszłości Illyrianie udławili się tym poczuciem humoru, kiedy tracili swe własne państwo na rzecz tego “państewka”. Ale to była inna opowieść.

<przerywnik>

Instalacja ComStaru wydawała się być “typowa” dla tych zakładanych na Peryferiach i granicznych światach Sfery. Silnie obwarowana baza-kompleks. Teren wyrównany i wyłożony modyfikowanym żelazobetonem o właściwościach asfaltowych, na którym pobudowano garść wzmacnianych, klockowatych struktur spełniających różne funkcje. Potężny generator energii był na zapleczu, a w centrum potężna metalowa konstrukcja z wielką anteną “satelitarną” - generator hiperpulsów. Plus parę budowli użytkowych wokół niego. Całość okolona wysokim, warownym murem z żelazobetonu obitego warstwą pancerza klasy przemysłowej i paroma wieżyczkami obronnymi z LRMami, autodziałami i laserami. Całość zamieszkana i obsługiwana przez personel Zakonu, których bronił kontyngent formacji ‘ComGuards & Militia’ (w tym przypadku piechota zmechanizowana z bronią wsparcia - bo Peryferia).

Siedzieli właśnie we troje w poczekalni budynku administracyjnego. Parenaście minut przedtem byli obsługiwani na recepcji. “Petycja” rzeczywiście została “eskalowana” - miał ich przyjąć sam “precentor”, szef tej instalacji (i de facto całego kontyngentu ComStar na Illyrii/w całym Palatynacie).

Johnson wydawał się… spać, siedząc na ławce naprzeciw swoich podopiecznych. Theodora Spencer spojrzała na zegarek, potem na Juliana.

- Biorą nas na czas. To może raz jeszcze omówimy temat?

Po krótkiej chwili zastanowienia Juls skinął głową.
- Witamy się uprzejmie. Siadamy, stoimy czy co nas tam czeka. Przedstawiamy ofertę podpierając się materiałami, by wykazać autentyczność posiadanego towaru. Gdyby pytali o szczegóły pozyskania mówię o walkach z piratami. Wystawiamy jak wcześniej planowaliśmy swoją ofertę na tyle na ile wyceniliśmy nasze znalezisko wraz z kosztami tego cośmy zdołali tam wypracować.

Pokiwała głową. Przerabiali to wielokrotnie i wstępnie rozmawiali już z ludźmi ComStaru i Palatynatu podczas podróży systemowej. Niemniej jednak to był zbyt gruby temat by go bagatelizować brakiem przygotowania, treningu. Już miała coś powiedzieć, kiedy Johnson się “obudził”:

- O wilku mowa. - kiwnął na nich, a potem na otwierające się drzwi do biura, w których stała kobieta w białobłękitnych szatach ComStaru.

- Szanowni goście, precentor Benišek zaprasza.

Weszli na zaproszenie i zasiedli we wskazanych fotelach. Gabinet był utrzymany w czystości, choć duszny i utrzymany na tikonovską, brutalistyczną modłę, przypominającą nieco czasy staroterrańskiego bloku wschodniego. Akolitka zaproponowała poczęstunek i napoje, zajęła się nimi, po czym wyszła. Johnson poczekał na zewnątrz. W pomieszczeniu oprócz Juliana i Theodory były jednak jeszcze nie jedna, a dwie osoby - dwaj mężczyźni. Jeden z nich, siedzący przy biurku z borsuczą miną tykowaty, stereotypowy urzędas z grdyką jak sęp, nosem jak klamrą od zakrystii, czarnym włosem i zarostem w nieładzie. Na szatach nosił symbol precentora i grecką literę alfa. To musiał być Miroslav Benišek, szef tej instalacji. Ale nieco dalej przy otwartym oknie stał drugi, niski i drobny koleś, ciemne blond włosy i gładkie ogolenie, w podobnym ubiorze. Julian z tej odległości dobrze nie widział, ale chyba kolo miał na ciuchach literę delta. Palił cygaretkę. I to on się odezwał jako pierwszy po asystentce. Miał neutralny głos.

- Witamy państwa w naszych skromnych progach. - zaciągnął się i na wydechu kontynuował - Jestem demi-precentor Xander Almasy, a to jest - zanim zdążył dokończyć, precentor zadudnił własnym tonem i obydwaj na raz zafałszowali jego imię i nazwisko. Spencerówna z ukosa spojrzała na Jacksona. Panowie z ComStaru się nie lubili, czy stwarzali pozory?

Benišek spojrzał wymownie na Almasy’ego. Ten “tylko” (a wręcz po chamsku) wzruszył ramionami i wrócił do palenia cygarety, patrząc gdzieś przez okno, na wpół osłonięty koronkową firanką.

- Słuchamy jaką macie państwo ofertę dla Błogosławionego Zakonu. - wypowiedział formalnie precentor.

Z należytą grzecznością i formalnością Jackson przedstawił się obu comstarowym oficjelom. Ciężko mu było konkretnie coś powiedzieć o tych dwóch jegomościach i o tym co reprezentowała póki co sobą tutejsza placówka Zakonu. Pierwsze wrażenie było takie że jest to inny kraj, inna planeta… było tu wszystko… inne.
Na zadane o ofertę pytanie, skinął głową, otworzył teczkę na oścież, tak by dało się zobaczyć że ma w niej dokumenty.

- Pozwolę sobie pominąć szczegóły historii która stoi za tą ofertą. - powiedział biorąc pierwszy z wierzchu plik fotografii spięty spinaczem - Nowy Vermont ma do zaoferowania Błogosławionemu Zakonowi prototypowego mecha klasy super-ciężkiej, model SAM-R2, znanego powszechnie jako “Głupstwo Amarisa” lub “Matar”.

Położył materiały na stole przed precentorem Benišekiem.

- Zdjęcia przedstawiają stan techniczny maszyny, wraz z tablicami znamionowymi niektórych podsystemów.

Benišek nie szczędził czasu ani uwagi aby zapoznać się z materiałem. Studiował go uważnie, co i rusz strzelając różne miny - od zafrapowania, poprzez zdziwienie, po irytację. Jako Comstarowiec nie mógł przejść wobec takiego LosTechu obojętnie - Matar nie był nawet zatraconym przykładem mecha z SLDF, tylko unikatem istniejącego raptem przez krótki okres czasu Cesarstwa (vel Imperium) Amaris. Nosił ciężkie brzemię historii, na wielu płaszczyznach interpretacji. I Benišek to rozumiał. To samo Almasy, zerkając tylko z ukosa na zdjęcia i nagłówki ze swej strategicznej pozycji, aż jedna trzecia cygarety mu się sama wypaliła.

- Błogosławiony Zakon z chęcią przyjmie tak rzadki, unikatowy wręcz okaz zaginionej technologii. Jesteśmy w stanie zaoferować za niego… piętnaście milionów C-Bills, płatnych gotówką. - rzekł administrator, zerkając “niechętnie acz porozumiewawczo” na Almasy’ego, a ten oceniająco na Jacksona, olewając precentora.

Usta lekko rozszerzyły się w delikatnym uśmiechu.

- Zgodnie z aktualnymi odczytami technicznymi Sfery Wewnętrzne utraciły już zdolność produkcji praktycznie każdego podsystemu jego uzbrojenia, nie licząc miotaczy ognia. Natomiast Strażniczy ECM nie jest w produkcji już od… ponad stu pięćdziesięciu lat. - powiedział powoli - Piętnaście milionów to by była dobra cena gdyby ten mech… nie był jedyny w swoim rodzaju, a także gdyby właśnie nie był przykładem zaginionych technologii. Nasza oferta to dwadzieścia trzy miliony C-Bills. Wliczając w to zarówno mecha jak i wszelkie materiały które opracowaliśmy podczas jego konserwacji.

- Zapominacie, panie Jackson, że ComStar jest strażnicą technologii. Co dla barbarzyńców z Peryferiów jest rzadkością, na Świętej Terrze zapisane w data-archiwach i skryte w tech-kryptach jest. Podzespoły Matara wyjątkowe nie są, wciąż trafiają się… pojedyncze mechy dysponujące takowymi, nawet pośród autodestrukcyjnych Wielkich Domów. Płacimy za wyjątkowość samego Matara, a nie jego osprzęt. Niemniej jednak… - spojrzał na demi-precentora, który rzucał mu bardzo nieprzychylne spojrzenie - ...możemy się zgodzić na osiemnaście milionów CB.

Jackson skinął odrobinkę głową, a jego oczy spojrzały gdzieś obok Beniška. Po momencie jednak skupił go znów na administratorze. Nie przestawał się uśmiechać, ani nie dał po sobie poznać by wspomnienie o barbarzyństwie Peryferii go uraziło.

- To prawda, panie Benišek, na Peryferiach jest to rzadkość. Jednak nawet na Peryferiach wiemy jak bardzo, tak zwany, lostech jest cenny… i jak Wielkie Domy pragną każdego jego skrawka. I jak bardzo się starają te technologie… odtworzyć. - jego uśmiech stał się szerszy, jakby bardzo serdeczny - Ale wspomniał pan o data-archiwach i tech-kryptach. Mam więc propozycję. Zapewne opracowane przez nas materiały nie będą aż takie użyteczne dla państwa. Sam mech. Bez dokumentacji…

- Panowie wybaczą wtręt. - wtrącił się Almasy - Na co chcecie przeznaczyć te pieniądze, jeśli można spytać? We wstępnych rozmowach była mowa o tym, że reprezentujecie Republikę Nowego Vermontu z… Amerigo, dobrze wymawiam? ComStar chciałby zachować polityczną neutralność również i na Peryferiach. A co za tym idzie przygląda się kontrahentom. Nie chcemy zostać posądzeni o wspieranie tak zwanych “bandyckich królestw” czy innych władztw pirackich...

Jackson skinął głową demi-precentorowi.

- Dobrze pan wymawia nazwę. To nie jest tajemnica. Nasz świat jest w stanie wojny. Flota Piracka znana jako “Loxley’s Raiders” weszła w porozumienie z lokalnymi bandytami. Przeprowadzili akcję terrorystyczną w naszej stolicy. Naszprycowani narkotykami bojownicy wymordowali tysiące ludzi w bestialski sposób. Obecnie prowadzimy z nimi wojnę na pełną skalę. Osobiście jestem jednym z mech-wojowników walczących po stronie Nowego Vermontu. Jednak… nie jesteśmy w stanie wygrać. Dlatego chcemy sprzedać wartościowego mecha, którego zdołaliśmy wydrzeć piratom podczas walk. Za środki z tej sprzedaży chcemy nabyć zapasy, materiały wojenne oraz wynająć najemników.

- Czyli raporty bazujące na plotkach tym razem okazały się prawdziwe. He. Kto by pomyślał. Powiedzmy tak… - Almasy zaciągnął się z rozmysłem tą cygaretą - państwo macie sporo pracy. My również. Skróćmy to do wartości, którą obydwaj doskonale wiemy, że i tak zaakceptujemy. Dwadzieścia milionów w gotówce i tymczasowy status rekomendowanego pracodawcy w Mercenary Review Board oraz priorytet kontaktowy z potencjalnymi kontrahentami: najemnikami i kupcami, tymczasowe referencje ComStaru dla was u tych drugich. A my dostajemy dokumentację… oraz pełne raporty z tego, co się dzieje na Amerigo, ze szczegółami. I promesę, że będziemy dla Nowego Vermontu jedynym, priorytetowym odbiorcą LosTechu w tej wojnie i po jej zakończeniu. My będziemy mogli się pochwalić wspieraniem działań stabilizujących w czerwonych strefach i dostajemy tech, wy macie dostęp do tego wsparcia i do świata poza waszą planetką. Nie krzyw się tak, Benišek, budżet operacyjny twojej placówki nie będzie pokrywał tych kosztów. To sprawa… szerszego rozmachu niż twój jeden generator.

Benišek wydawał się zgrzytać zębami. Średnio mu to wychodziło.

Wyglądało na to że demi-precentor był dużo lepiej poinformowany niż szef placówki. Julian spojrzał na Theodorę. Osobista fascynacja mechami ukłuła go że kto wie czy w tej wojnie nie wywalczy sobie LosTechowych komponentów do Warhammera, lecz oczywiste było to że to wyjątkowo egoistyczna postawa. Ludzie ginęli na ich planecie, a oni potrzebowali solidnego wsparcia. A ComStar właśnie wyciągał do nich pomocną dłoń. Odwrócił się do obu przedstawicieli Zakonu. Co prawda była jeszcze kwestia LosTechu który Minutemani już używali, ale nawet i to by poświęcił dla bezpieczeństwa swoich bliskich. A raczej tych za których wziął odpowiedzialność.
A wziął za wszystkich praworządnych obywateli NV.

- Tak. To są warunki które chętnie zaakceptujemy.

- Doskonale. Panie Benišek, pani Spencer, jeśli bylibyście łaskaw ustalić szczegóły i spisać kontrakt. Ja zajmę pana Jacksona na parę chwil. Opowie mi pan o zaszłościach na Amerigo.

Następne kilka godzin spędzili zasadniczo w dobrym, choć pracowitym nastroju, przetykanym kawą, sprzeczkami o klauzule i posiłkami w kompleksowej restauracji. Nie skończyło się na tym dniu. Otrzymali pokoje gościnne (na koszt Spencerów bądź ComStaru, Julian nie dopytywał) i spędzili na Illyrii blisko tydzień, przebierając pomiędzy różnorodnymi ofertami zwrotnymi od najemników i kupców, lekką (a być może i ciężką) ręką wydając setki tysięcy i miliony C-Bills.

Przez ten cały czas dni były wypełnione wytężoną pracą, spędzającymi sen z powiek nerwami i rosnącą kupką zasobów a malejącą pieniędzy. Personel ComStaru był bardzo pomocny, podobnie jak rząd Palatynatu, z którym “delegacja Nowego Vermontu” również miała formalne spotkania negocjacyjne. Mieli pomóc - oferowali eskortę ze strony swojej floty bojowej oraz udział części jej zasobów w działaniach antypirackich, w zamian otrzymując lukratywne kontrakty handlowe. Z Ligi Wolnych Światów miały szerokim strumieniem popłynąć zasoby żywnościowe i medyczne, opatrzone najemną (bądź ligową) eskortą (która jednak nie miała wziąć udziału w wojnie ponad zadania eskortowe w układzie Amerigo). Z Mercenary Review Board udało się ściągnąć za grosze szereg lokalnych “startupów” najemniczych - zdesperowanych zieleniaków, ale tanich i z własnym szpejem. W zamian za małe pensje i logistykę… oraz obietnicę obywatelstwa u niektórych… sformowali (bardzo) luźny pułk mieszany (głównie piechotę). Głównymi siłami najemnymi były kompanie Markson’s Marauders (jedna kompania drogich, ale doświadczonych łowców piratów, wynajęta na krótkookresowy, ale bardzo intensywny kontrakt typu hazard pay, stricte do zwalczenia Raidersów, z własną logistyką ale preferencjami do battle salvage) oraz Knights of St. Cameron (potężna liczebnie grupa - dwa pułki, z czego jeden musiał zostać w Palatynacie na kontrakcie antypirackim, drugi mógł lecieć na Amerigo - co ciekawe, pracowali prawie za darmo, tylko za logistykę i garść “przywilejów” dla ich organizacji czy tam kultu). Były też inne profesjonalne kompanie, ale wydawały się być nienadające do tej roboty lub zbyt drogie. Odrzucono też ofertę tzw. “Lone Wolves” - byli zbyt drodzy.
Dobierając oferty Jackson kierował się pewnymi przesłankami których nauczył się podczas wykładów pod Green Mountain. W tej chwili tak naprawdę ani bandyci, ani najemnicy nie byli najpoważniejszym zagrożeniem, a piraci. Dlatego zajęcie się nimi miał zlecić specjalistom, którzy jeżeli nie zdołają ich wykończyć to przynajmniej złamią ich na tyle by nie byli w stanie skutecznie funkcjonować lub stanowić łącza między Bandytami a “sponsorem” tej całej akcji z którym mieli do czynienia na Magellanie. Rycerzy dobrał z prostego powodu - pułk to ponad setka mechów, które nawet jeżeli zaniedbane i prowadzone przez niedoświadczonych pilotów to stanowiły solidną siłę którą można rozłożyć po miastach lojalistów lub skrzyknąć do walnej bitwy. Ponadto kierowali się jasnymi zasadami moralnymi i byli zdecydowanie wrodzy wobec piractwa i bandyctwa. Mieli stanowić wzmocnienie sił NV, podobnie jak pułk najmickich nowicjuszy.
Oczywiście zbił trochę cenę w zamian za przejęcie na NV logistyki, a to oznaczało że potrzebne były części i materiały wojenne. Część z uzyskanych środków przeznaczył właśnie na nie.
Najwięcej zaś… przeznaczył na jedzenie i medykamenty. Zgodnie z tym co obliczyli właśnie NV wchodził w stan kryzysu humanitarnego. Potężna ilość zapasów była potrzebna by utrzymać zarówno cywili jak i wojskowych na chodzie, podnieść ich morale i utrzymać do momentu kiedy NV znów będzie w stanie samodzielnie wytwarzać żywność.
No i była kwestia technologii. Julian osobiście pochylił się nad jeszcze jedną kwestią, jaką było zdobycie blueprintów, które miałyby usprawnić przemysł NV - zarówno zbrojeniowy jak i cywilny. Za pieniądze jakie mu zostały był w stanie zgarnąć kilka przydatnych technologii, choć najważniejsze były materiały techniczne odnośnie autodział i produkcji amunicji do nich. Własna produkcja tej broni znacząco wspomogłaby ich wysiłki w tej chwili, ale także w przyszłości.
To co jednak zaciekawiło, ale i zaniepokoiło Jacksona było nastawienia ComStaru na całą tą sprawę. Czuł że sprawa sięga rzeczywiście dużo głębiej, a fakt że piraci mieli w posiadaniu potężnego LosTechowego mecha świadczyło o tym że jest jakiś ukryty w okolicy gracz, który wcale nie grał czysto. Wyglądało na to że ComStar chciał stanąć im w kontrze… i zapewne wydrzeć cały LosTech na jakim tamci położyli rękę.
Czy to właśnie niewidzialna ręka ComStaru pomagała Julianowi i Theodore w negocjacjach? A może sami Ameryganie mieli charyzmę o którą Jackson ich nie posądzał?
Ważniejszą obserwacją było to że Julian zaczął rozumieć co to znaczy być zarządcą… w ogóle. Nie miał kogo zapytać o poradę, nie miał z kim skonsultować swoich decyzji. Wszyscy polegali na nim i na jego intelekcie.
Cóż.
W końcu znalazł się na miejscu na którym de facto stawiał się przez ostatnie miesiące. I od jego decyzji zależało czy potwierdzi swoją rację do bycia “mózgiem” w zespole, czy po prostu będzie takim samym dupkiem i zarozumialecem jak ci których nie znosił.
Wyczerpujący tydzień minął jak z bicza strzelił. Gdy już znalazł się z powrotem na pokładzie “Happy Merchanta” miał wrażenie że to wszystko wydarzyło się w mgnieniu oka, chociaż pamiętał jeszcze nerwowe oczekiwanie przed kolejnymi spotkaniami i rozmowami. Nie mówiąc już o nudnym przeglądaniu zestawień kosztów i zasobów które dla NV zakupił.

***

Droga powrotna trwała kolejne dwa miesiące.
Podczas nich Julian czuł się… dziwne. Dumnie i niesamowicie, ale zarazem rzeczy go przytłaczały. Był… Benefactorem. Za ciężkie pieniądze sfinansował potężną wyprawę. Chociaż pieniądze należały do NV i tak je postrzegał Julian, to wszyscy postrzegali jego jako pracodawcę i kupca. Gdy coś się działo to do niego się zwracano z pytaniem o zdanie. Jackson nigdy nie wyobrażał siebie w tej roli. Roli… głowy na karku. Szefa. Pracodawcy. Dowódcy.
Na szczęście nie był sam. Zarówno kapitan “Happy Merchanta” jak i dowódcy sił które podróżowały wraz z nimi byli chętni udzielać rad i wspierać tego który ich wynajął… i uważnie słuchał. Julian już dawno przekonał się że bardzo skutecznym chwytem wobec ludzi doświadczonych jest “otwarcie się” na ich historie i nauki.
A takich było całkiem sporo zarówno pośród najemników jak i sił illiriańskich oraz kupców, którzy wraz z nimi przewozili zaopatrzenie. Szczególnie pośród rycerzy znalazło się sporo oficerów, którzy zaczepieni potrafili godzinami opowiadać o bitwach i kampaniach, przekazując swoje nauki. Jak się okazało pośród Rycerzy Św. Camerona znajdowało się też kilku freelancerów, którzy dołączyli się do pułku woląc przebywać w towarzystwie wojaków kierujących się podobnym rycerskim kodeksem co oni.
Całe dnie Jackson spędził na rozmowach z nimi, wsłuchując się w ich słowa i opowieści.

Dwa miesiące to był szmat czasu.
I o ile pierwsze dni dłużyły się niemiłosiernie… to ostatnie pędziły jak w galopie.

Ostatni dzień Jackson kręcił się niespokojny. Cała flotylla studziła swoje napędy przed ostatnim skokiem do układu w którym znajdowało się Amerigo.

Gdy nastąpił skok został w gwoli wyjątku wpuszczony na mostek by móc obserwować przybycie floty.

Cieszył się że nikt na niego nie patrzył. Czuł że z napięcia ma ściśnięty żołądek, a ręce zaciskają mu się kurczowo na jednej z barierek pokładu dowodzenia.

Czy Amerigo jest dalej w rękach lojalistów?

Czy jego ludzie jeszcze żyją?

 
Stalowy jest offline  
Stary 28-07-2021, 20:25   #92
 
Arvelus's Avatar
 
Reputacja: 1 Arvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputację
Noc, 3 września 2999 A.D.

To była jedna z tych rzadkich drużynowych akcji, jakie Minutemen przeprowadzili w ostatnich miesiącach.

Było to do przewidzenia, choć i tak długo “czerwonym” to zajęło. Wreszcie Armia Czerwonej Wstęgi wyprowadziła kolejny atak równo z początkiem pierwszego września. Nadchodził on zachodnim brzegiem Grand Lake i poruszał się na północ i północny wschód, starając się ominąć rejon Hartford i - najwyraźniej - uderzyć na Williston. Znowu, acz tym razem lądem. Wstęgowcy zmaterializowali do tego niezbyt duże oddziały, ale za to dobrze wyposażone w pojazdy bojowe i lotnicze, z pewnym wsparciem piratów i Workmenów. Naprzeciw stanęły oddziały Rangersów, które jednak nie były w stanie oprzeć się blitzkriegowi. Ishida podjął decyzję o posłaniu do akcji części Lancy Bravo - nowych pilotów, których podobno szkolono od dłuższego czasu w tajnym obozie nad Lake Varmint i okazyjnie w bazie Minutemen. Jednak oprócz McKinleya i Neymana, nikt nie zdołał jeszcze poznać nowego narybku. Objęli Hectora, Corsaira i Zeusa. Ponoć radzili sobie niezgorzej na misjach solowych i grupowych niż Lanca Alpha.

Teraz Krieger miał okazję przekonać się osobiście o sprawności wojennej kamratów. Wprawdzie udało im się spowolnić pochód wstędziarzy, to jednak napór nieprzyjaciół był zbyt silny aby go po prostu zatrzymać (choć jego straty rosły). Potrzebowali choćby jeszcze jednego mecha. Czwartego do brydża. A, że “Mengele” był akurat jedynym Minutemen w bazie kiedy dotarła prośba o posiłki, to padło na niego. Leopard przerzucił go przed godziną. Od niewiele mniejszej ilości czasu maszerował Marauderem na spotkanie ekipy, na południe. Mógł biec, ale nocne niebo zakrywała gruba czapa czarnych chmur, skutecznie likwidując jakiekolwiek naturalne światło. Nie padało… teraz, ale pora monsunowa wciąż trzymała te ziemie w uścisku. Kroczył przez sawanny gęsto zlane wodą, rozchlapując wszędzie czerwonobrązowe błoto. Niestety MAD-3D nie posiadał silnego szperacza, musiały wystarczyć podstawowe światła.

Na horyzoncie migały krótkie, żółtopomarańczowe rozbłyski. Wybuchy, eksplozje, detonacje. “Czerwoni” się chyba obudzili.

- Szybki marsz! - wydał polecenie sam sobie Krieger i nieco przyspieszył… nie dużo. Tyle co pozwalało mu wynajdowanie ścieżek z wyprzedzeniem. Nie mógł w tych warunkach. Jakiś cholerny noktowizor by się przydał. Wtedy już byłby na miejscu i pakował salwę za salwą w bydlaków.
- Tępe chuje, niedoje… - klął tworząc coraz to nowe wiązanki i recytując je aby wbić sobie do głowy. Odnajdywał w tym jakiś spokój, jak każda repetytywna czynność i ta działała na niego dobrze, a prześciganie samego siebie w wulgarności w jakiś sposób pozwalało wyładować agresję… choćby w mikroskali. Choć nie wątpił, że ten sposób niedługo przestanie działać…
- Lanca Bravo - nadał na szyfrowanej częstotliwości - Zbliżam się do was. Wytrzymajcie jeszcze chwilę. ETA minus 10minut(?) - Czerwoni pewnie go też usłyszeli ale była realna szansa, że nie dali rady tego deszyfrować

- No kurwa nareszcie. Siedzimy i pierdzimy w fotele, czekając na ciebie, typie z Alphy. W ogóle to- - agresywny, młody męski głos. Komputer podpowiadał callsign Vandal. Ledwo słyszalny. Radio na takie odległości nie było najlepsze, tym bardziej, że na niebie były wyładowania.

- Cicho, dzieciak! - przerwał mu dojrzały kobiecy głos, a gdzieś w radiowym tle “nie nazywaj mnie tak!” Komputer identyfikoał ją jako Rooikat - Krieger, tak? Mamy problem z lotnictwem. Masz broń przeciw nim?

- Tak, tu Krieger. Prowadzę Marauder MAD-3D. 2 pepece i L.Laser…

Kiedy mówił o swoim mechu, nad kokpitem huknęło. Sonic boom, przelot jakiegoś szybkiego latadła.

- Spróbuj go zdjąć, bo nam trochę podgryza tyłki. Jeśli można prosić. Co chcesz, Pandur?

- Flankują nas z prawej. Kilka szybkich na kołach. - trzeci głos, też młody mężczyzna, ale spokojniejszy. Punktowany odległym klangorem mechanizmu ładowania AC i odpalanych spłonek - Za szybkie. Krieger, są twoi.

- A dla nas co?! - znów Vandal.

- Jak to co? Czołgi. Cztery Scorpiony na dwunastej. Przystopuj je rakietami może i tankuj, a Rooikat podejdzie z boku?

- Jedziemy! A ty Mengele ogarniaj się!


- Zrobię ci “mengele” z dupy kopniakiem, jak jeszcze raz to usłyszę… - zaczął Viktor zawracając lekkim łukiem aby odstrzelić myśliwca co go dostrzegł
- Dawaj bydlaku…

Komputer wychwycił myśliwiec. Robił ostry nawrót. Szybka, bardzo szybka maszyna, bardzo zwrotna. Identyfikował ją jako “Bullfrog” - zapomniany, rzadki myśliwiec atmosferyczny z czasów Okresu Wojen. Prymitywny odpowiednik dzisiejszego “lekkiego myśliwca uderzeniowego” Angel. I on chyba najwyraźniej też wykrył Maraudera bo zaczął strzelać - ale zbyt panicznie, dookoła. Miał go na celowniku obrotowej wieży LL...

-Hasta lavista, baby… - zacytował Krieger klasyk dawnych lat gdy komputer kończył namierzać. Viktor sam przestawił ustawienie na dłuższą wiązkę lasera o mniejszej mocy. Kontrolki zamigotały dając znać… wcisnął spust. Niebieska smuga w pierwszej ćwierćsekundzie minęła myśliwiec o metry, a szybka korekta przecięła go wpół precyzyjnie odcinając prawe skrzydło z kawałkiem kokpitu i wysadzając amunicję…

- O czym to ja… a, no tak - zapytał sam siebie Viktor obracając znów mecha i włączając się na pasmo - To zrobię ci “mengele” z dupy, że twój własny stary jej nie pozna gdy znów postanowi ją odwiedzić!

Ledwo skończył tą sentencję, a od prawej strony nadleciały… świetliki? Nie, kule smugowe. Zabrzęczały po pancerzu, po szybach kokpitu. Ledwo co zadrapały, za mały kaliber. Jakiś przenośny cekaem. Komputer identyfikował kolejne cele: ckm był zamontowany na terenówce PVC-141 Pintel. Za nią wlokły się technicale. I te już robiły więcej zamieszania. Salwa smugowców z obrotowego przenośnego AC pomknęła gdzieś naprzód od MADa, celując w Bravo Lance z flanki. Zawtórował jej pepec, ale jakiś taki niedorobiony, pewnie też broń piechoty. Ku MADowi natomiast śmignęła rakietowa smuga, waląc go w prawe kolano i nawet boleśnie ryjąc ablatywny pancerz.

Z przodu ekipa odpalała rakiety. Dziesiątki LRMów mknęło po łagodnym łuku. Silniki rakietowe były dobrze widoczne w nocy, podobnie jak detonacje trzysta metrów dalej. Odpowiadały im dziesiątki, setki smugowych kulek z kaemów i pojedyczne huknięcia z armat.

- This is a good day to die - Krieger wziął na siebie dużo. Stanął w miejscu dla uproszczenia i starał się każdą ze swych broni, od dwóch średnich laserów, przez ciężki laser na PPCach kończąc w innego technicala wroga… plan prosty. Każdy z tych wozów był na jedno trafienie, więc trzeba odstrzelić te o największej sile ofensywnej…

- Bravo, wiążę zachodnią flankę wroga w wymianie ognia, zaraz powinniście odczuć luz z tamtej strony

- No nareszcie ktoś się do roboty wziął! Odciągnij ich kurwa od mojego złomiarza! Wiesz ile czasu ostatnio siedziałem nad tymi blachami?!

- Zamknij się Vandal i strzelaj. Sami się nie zabiją!

Na pierwszy ogień poszedł ten ze średniej klasy działem bezodrzutowym. Niby mała rura (względem mecha), a jak bolesna. PPC skutecznie odparował pickupa wraz z jego obsługą i amunicją w efektownych wyładowaniach i detonacjach. Kaem gdakał dalej, tym razem brzęcząc po plecach MADa. Swój ogień na jego front skierowały także przenośne wersje AC i PPC, ale nie dorastały do pięt sile rakietnicy. W chwilę potem obydwa “nosiciele” tej broni zostały rozjebane laserami.

- Pieprzeni naćpani Bandyci. Nikt normalny nie jechałby czołowo na beczce prochu, bez pancerza, z chujową bronią, wprost na mecha. - zgryźliwie zauważył Pandur.

Z lewej flanki nadjeżdżały kolejne cholerstwa, tym razem siepiąc rakietami pełnej klasy: LRM-5 i SRM-2. Grzmoty gdzieś pośród Lancy Bravo.

- Co jest kurwa?! Najpierw z prawej, tera z lewej! Stary, Mengele, weź ich krój, albo będziesz mi łaty na złomiarzu kleił!

- Nie stójcie w miejscu. Do przodu! Każdy strzał trafia. - mówiła Rooikat - Skupiajcie się na czołgach. Autodziała, lasery. No dalej.

- Twoja stara, “Mengele” młokosie niedoruchany! - Viktor obrócił mecha w miejscu… na razie nikt się na nim nie skupiał, poza małym pindolem z tyłu, to wolał lepiej wycelować i powtórzyć operację sprzed chwili… choć pełne salwy ze wszystkiego co miał już zaczynały odciskać swoje piętno i w ostatnich minutach temperatura w kabinie wzrastał z przyjemnych 20-kilku stopni do grubo ponad trzydziestu...

Obydwa rakietowe technicale trafione i zamienione w kule ognia. Rzeczywiście, samobójcy. Za parę kilo zerwanego pancerza byli skłonni oddać życie, pojazdy i broń wraz z amunicją…

A pindolek z tyłu dalej smyrał plecy Maraudera.

Za to z przodu pierwsze sukcesy. Jeden czołg stanął w płomieniach, drugi huknął głośno i błyskotliwie, aż zaskoczyła automatyczna polaryzacja szyb kokpitu.

- Spierdalają!

- Nie odpuszczamy!

- Uwaga, mam na radarze… Coś dużego. Rozproszyć się!

Z lewej przedniej flanki nadlatywał właśnie kolejny pojazd lotniczy. Znacznie większy od Bullfroga, choć i tak smukły. “Ares Mark V Close Assault Craft”. Salwy rakiet LRM mknęły ku polu bitwy, zasypując je żółtymi “cekinami”. Wtórowała im trójka dużych laserów i para średnich z przodu i z tyłu, kiedy przelatywał nisko.

- Ae mnie ojebał, jasny chuj! Prawie mi łape ujebał skurwesyn!

- Wal dalej w czołgi! - Pandur krzyczał. Krieger widział z przodu jak łomotał w niebo serią smugowych z AC/5 swojego Zeusa. Zawtórował mu podwójny, błękitny laser Blazera… i stało się coś dziwnego. Chyba przebił pancerz i ugotował rakiety, bo odlatujący Ares najpierw jebnął jak wielka fajerwerka, a potem ‘pyrkał’ wtórnymi wybuchami jak popcorn i runął ku ziemi, “rozlewając” płonącą ściechę resztek jak chluśnięta woda… albo wymioty diabła.

- Kolejni! - ostrzeżenie od Rooikat. Komputer pokazywał: lewa flanka. Niezidentyfikowany LAM klasy średniej (już pluł rakietami), dwa antygrawitacyjne pojazdy - Whirlwind Scout/APC i Harrier Hovertank.

A pindolek dalej próbował wjechać w dubbsko Maraudera… i zrobił się w tym niezwykle bezczelny podjeżdżając naprawdę blisko. Pokierował Marauderem… wstecz. Alarmy o zbliżającym się przegrzaniu irytowały Kriegera. Nie było teraz czasu na oszczędzanie ciepła. Ruszył szybkim krokiem w ogólnym kierunku ckm’u mając nadzieję, że ten się nie wyrobi i da rozdeptać i cały czas kierował salwy na antygrawy wroga aby odciążyć lancę Bravo.

Rzeczywiście, pindolek był bezczelny - i zapłacił za tą bezczelność & głupotę, kiedy kończył pod butem cofającego się Maraudera (najpierw rozbijając się na jego kostce, z załogą łamiącą sobie karki o jej pancerz - tak się kończy jazda bez pasów). Krieger zignorował alarm ciepłowniczy i dalej ładował ile fabryka dała, strzykając fotonami i piorunami w nadciągających wrogów. Mimo ich szybkości i zwrotności, trafiał. Whirlwind zdążył omieść go seriami z AC/2, nie trafić MLami i nie zdążyć zdesantować ukrytej wewnątrz drużyny piechoty - praktycznie odparował. Harrier oberwał mocno, ale dalej bił - tym razem w Kriegera. Na pancerzu lądowały SRMy i lasery, w tym duży. Robiło się groźnie… tym bardziej, że na wyświetlaczu pojawił się złowrogi napis:
WARNING: HEAT CRITICAL. EMERGENCY SHUTDOWN IMMINENT.
OVERRIDE? Y/N

- Override - wydał Krieger polecenie komputerowi - Bravo, trzymacie się tam? Zaraz zjaram reaktor, sytuacja jest na tyle zła bym wciąż forsował? - pytał przykucając i namierzając Harriera… m.lasery powinny go ściągnąć

- Już wymiękasz stary? - zaszczekał młodzik. Jakby dodając sobie kropkę nad “i”, rozwalił trzeci z czterech Scorpionów, samemu przyjmując salwy z armat i kaemów na klatę.

- Jeszcze walczymy, skupcie się… - głos Rooikat, przerwany przez okrzyk przestrachu, kiedy przelatujący LAM transformował w locie i wpadł między mechy Lancy Bravo, smagając je mnogością swoich laserów. Sytuację uratował Pandur, robiąc coś mniej (albo bardziej?) intuicyjnego - jeb sierpowym z lewej pięści, poprawka z prawej. A Zeus miał czym mordy obijać. Potężne uderzenia roztrzaskały wydłużony nos LAMa. Sprawę dokończyła para dużych laserów Hectora.

Zostały tylko dwie wrogie maszyny - Harrier i Scorpion, obydwie mocno sieknięte. Nie minęło parę chwil, a Vandal skończył tą drugą, a Krieger pierwszą (wieńcząc to jednak przegrzaniem i awaryjnym wyłączeniem na parę chwil).

Wyglądało na to, że to koniec. Sensory nie wykrywały innych pojazdów. Kto przetrwał z załóg, desantów lub towarzyszącej piechoty właśnie spierdalał jakby trenował do Olimpiady.

-Ufff… Lanca Bravo, dobra robota… cieszę się, że was mamy. Tak, nawet do ciebie mówię, gówniarzu. Jak się trzymacie? Co z tą odstrzeloną łapą? Do odzyskania?

- Mówiłem, że PRAWIE odstrzelił. Stary i głuchy…

- Cicho młody. - głos kobiety znów - Pandur, co widzisz?

- Nic. Radar i perymetr czysty. Atak się załamał. Raport od Rangersów mówił mniej więcej o takich siłach, jakie zdjęliśmy.

- Chwila odpoczynku i przemy dalej, musimy ich pogonić i załatać dziury. Skontaktować się z wojskiem. Krieger. - zaczęła innym tonem - Dziękujemy za pomoc.

- Pf. Poradzilibyśmy sobie bez szalonego doktorka. - znów irytująca maniera Vandala.

- A potem byś łatał mecha złomem z technicali. - zauważył Pandur.

- Mimo to następnym razem też przyjdę jeśli będę w stanie. Cieszę się, że mogłem pomóc. A ty młody.. dbaj o Corsaira. Raz już go odstrzeliłem. - Szczerze mówiąc Viktor nie pamiętał jak to dokładnie było i zaraz ugryzł się w język, że nie powinien tak cwaniakować jak nie pamiętał szczegółów, ale słowo się rzekło - Do następnego razu, Bravo. Nie dajcie się odparować. - Krieger pochylił maraudera w lekkim ukłonie, po czym odwrócił się kierując na punkt zborny.

Kiedy zdążał na miejsce spotkania ze swoim odbiorcą - “dropsem” Manatee - widział jeszcze jakąś eksplozję na niebie. Płonący meteoryt runął gdzieś na zlane błotem sawanny by tam się roztrzaskać. Potem jak go transportowali do bazy, musiał wysłuchiwać wiwatów i przechwałek załogi Manatee, którym wreszcie udało się coś zestrzelić - a że był to nieuzbrojony zwiadowczy samolot “Quick Dart” Bandziorów, to już pomijali w tych śmiechach i rykach…

+++

Wczesny poranek, 2 października 2999 A.D.

All Systems Nominal

Pierwsza część starcia była łatwa. Lotnisko było nieadekwatnie bronione, ale to było zrozumiałe… to jest wojna. Nie da się nie ryzykować i czerwoni chcieli aby ich siły gdzie indziej spuszczały łomot lojalistom. Gdyby wywiad się nie spisał na medal, to naprawili by LAMy i promy, a łomot byłby spuszczony… no i cały czas mieli w odwodzie wsparcie i to nie byle jakie… nadlatywał prom dwukrotnie cięższy i lepiej uzbrojony niż ichi Leopard.

Odbyło się głosowanie.
Viktor zagłosował aby zostać i odstrzelić bydlaka.
- Czemu ja się na to zapisałem? - zapytał poza kanałem, gdy wybijał w ścianie hangaru dziurę kopniakiem Maraudera
- To się nie skończy dobrze, to nie był dobry pomysł… - czarnowidził Viktor. W pewnym momencie zdjął ręce ze sterów i przyglądał im się jak bardzo one drżą… nie mógł ich opanować.
- T minus 6 minut - usłyszał w radiu.
- Nie dobrze. Uspokój się, jełopie. Uspokój się… - nie pomogło, jedynie zdał sobie sprawę, że zbliżał się do hiperwentylacji. Zmusił się aby wziąć głęboki wdech i na siłę przytrzymał go głęboko w płucach i przeponie. To było… trudne. Nadlatujący bydlak miał dość siły ognia aby w jednej salwie zerwać pancerze dwóch mechów i je wysadzić. Miał też dość własnego pancerza aby przetrzymać kilka salw od obu lanc. A jeśli leoparda by zestrzelił to zupełnie będą w dupie. To nie był dobry pomysł... byli chciwi. Chcieli zszabrować LAMy i lotnisko i co tylko się da, a do tego musieli odbić wsparcie czerwonych. Zestrzelenie tego promu też było by bardzo cenne w wojnie, ale wciąż… Viktor nie mógł opanować strachu.
- Zaangażuj pięć zmysłów… co widzę? Widzę kokpit, kontrolki, stery, czujka ciśnienia , spust… Co słyszę? Słyszę radio, pracę silników na dole, słyszę wiatr i skrzek radaru w tej chujowej magnetosferze. Co czuję? Czuję... - wciągnął powietrze w nozdrza - śmierdzę. Potrzebuję kąpieli. Pewnie powinienem się ogolić. Czuję też metal i skórę… Czego dotykam? Arcywygodny fotel w którym siedzę… odciski na łokciach, nogi mam zesztywniałe. Powinienem przemaszerować się w kółko, po zatym… Drżącą ręką sięgnął pod fotel i wymacał pod nim skręta przyklejonego papierową taśmą kilka tygodni wcześniej na taką właśnie okazję - czuję ciebie, ty elitarny grubasie - odpalił przy trzeciej próbie bo wciąż mu ręce drżały i sztachnął się chciwie “zielonym”, po czym rozkasłał. Na ślepo odpiął pas i wstał z fotela
- T minus 4 i pół minuty.
- Czuję niesmak w ustach, ale też ciebie, przyjacielu. Oj, pomóż mi, proszę cię, bo muszę dać z siebie wszystko jeśli mamy przeżyć. A teraz… wdech… i wydech. I buch… - wziął dłuuugiego bucha starając się ekspresowo znarkotyzować, po czym się rozkasłał aż go zgięło w pół. Sięgnął po wodę i wlał w siebie pół półlitrowej butelki wyrzucił resztę za siebie pozwalając jej aby się rozlała. Szczać na to. Zaraz i tak będzie tu jak w piekarniku, więc wszystko odparuje. Wziął kilka kolejnych wdechów i wyciągnął ręce przed siebie. Otworzył oczy dopiero po chwili. Ze strachu. Bo jeśli wciąż drżały to w takim stanie będzie musiał walczyć…

Siadając za stery był zadowolony z siebie. Udało się. Mały atak paniki odepchnięty do przepracowania na kiedy indziej. Zapiął pas nie bojąc się ani odrobinę mniej, ani nie spodziewając się nagle zwycięstwa… ale teraz przynajmniej się kontrolował, a to było coś.

+++

Starcie było szybkie i bardzo brutalne. Na tyle szybkie, że Viktor potrzebował się upewnić, że na pewno mu się znowu film nie urwał. Ale wygrali… zestrzelili bydlaka i to bez większych strat własnych i to tylko w pancerzu. Totalne zwycięstwo, bo pilot czerwonych najwyraźniej pijany był, albo wpuścili nagle jakiegoś uczniaka, bo prawdziwego nie było pod ręką. Pieprzyć to. Bez znaczenia. Viktor zakrzyknął zwycięsko gdy widział spadając wrak….
 

Ostatnio edytowane przez Arvelus : 28-07-2021 o 20:27.
Arvelus jest offline  
Stary 21-08-2021, 17:30   #93
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację
Retrospekcja MG-Zombianna: Beton nad Lake Varmint; Wczesny poranek, 7 maja 2999 A.D



Nastała druga doba po przylocie nad Lake Varmint. Końcówkę tej pierwszej przespała jak kamień w przygotowanym dla niej “pokoju” w jednym z namiotów obozu rozstawionego na zachodnim/południowo-zachodnim brzegu Lake Varmint. Styrała ją wcześniejsza, nieprzespana noc, spędzona na przygotowywaniu rzeczy osobistych i sprawdzaniu szpeju oraz na ostatnich szlifach Craba w hangarze pod Wielką Górą Zieloną. Potem wielogodzinny przelot czarnym śmigłowcem z zachodu na wschód. Monsuny, burze i wiatr utrudniały przelot, a hałas nie pozwalał na usłyszenie własnych myśli. Kiedy raptem wylądowali i zjedli posiłek, nawet nie rozłożyła swoich szpargałów na nowym kwadracie, tylko od razu walnęła się na pryczę zdechnięta i Morfeusz przywalił jej pałą w potylicę. Miała przy tym dobre wyczucie czasu - przespała resztę pod wieczoru i całą noc, budząc się o świcie.
Jane westchnęła ciężko, powoli spuszczając nogi na podłogę i podniósłszy tułów, poprawiła tkwiącą na czubku głowy czarną czapkę. Słuchała, przecierając piekące oczy wierzchem dłoni.

Na razie panował cichy spokój preludium przed burzą, otoczenie wydawało się wciąż połowicznie spać. Zza brezentowej poły namiotu dochodziły uszu Doe pojedyncze, oddalone ludzkie głosy, maszynowy rechot silników, jednak były to raptem tonące w porannej mgle legato, gubiące się między budynkami tymczasowego obozu. Nie były to dźwięki znamionujące niebezpieczeństwo, dawały nadzieję na złapanie czegoś do żarcia nim kościsty grzbiet Jane nie wyląduje na swoim miejscu, czyli w kokpicie mecha. Jej mecha, zaparkowanego jeszcze zeszłego wieczora obok maszyny starego Japońca. Wspomnienie Craba wywołało cień uśmiechu na zwykle spiętej, ponurej twarzy kobiety, choć daleko jej było do entuzjastycznej radości niecierpliwego dziecka które ledwo otworzywszy oczy już zerka ciekawie ku horyzontowi chcąc jak najszybciej wyłowić wskazówkę cóż za niezwykłe cuda uda się mu dziś zobaczyć i przeżyć. Ona nie miała złudzeń.

Ogarnięcie siebie, swojej miejscówy oraz fantów zabrało jej jakiś kwadrans. Wyszła na zewnątrz. Namioty i wojskowe szałasy obciągnięte brezentem i plandeką camo, podobnie jak tych kilka mechów - jej Crab, Jenner starucha, zdobyczne Mackie, Swordsman i Hector. Skrzynie, fanty, pojazdy. Ludzi jak na lekarstwo - dojrzała tylko wartowników przy bramie siatki okalającej obóz i na wieżyczce obserwacyjnej. Sądząc po nadciągających chmurach, niedługo okolica będzie miała kolejny przymusowy prysznic.

Chwilowo nie lało, lecz tylko głupiec gwarantowałby utrzymanie aury względnie pozwalającej przeschnąć i odpocząć od, wydawałoby się, wszechobecnej wilgoci. Wisiała ona w powietrzu, wkradając się do płuc z każdym oddechem; osiadała na skórze, ubraniach i sprzęcie. Wgryzała niepostrzeżenie w każdą możliwą przestrzeń oraz powierzchnię, aż miało się wrażenie, że oto zaraz człowiekowi albo wyrosną skrzela, albo wyrzyga galon mulistej wody prosto na własne, ubłocone buty. Konserwacja sprzętu w podobnych warunkach zakrawała o syzyfową pracę, a najlepsze co dało się zrobić, to zabrać do owej roboty jak najszybciej, póki jeszcze nikt nie wydał rozkazu do wylotu, bądź innego spodziewanego manewru w najbliższej okolicy. Prowadzili przecież wojnę, choć słowo "wojna" było niemal zakazane; niemal tabu. A jeśli wymawiało się je, to z akcentem jakiejś buńczucznej beztroski co gdzieś w głębi duszy upiornie Doe wkurwiało, podbarwiając widok serwowany przez oczy na czerwono ledwo napotykała się na podobne zjawisko. Rzeczywistość nijak się miała do lejącej się z filmów propagandy, jednak wieloletnie pranie mózgów i programowanie społeczne robiło swoje. Wtłoczonych prosto do czaszek schematów praktycznie nie szło się pozbyć, chyba że poprzez trepanację owej czaszki ołowiem. Lub laserem.
Mrucząc pod nosem ponure klątwy odpaliła papierosa, od razu zaciągając chciwie dym do płuc. Dwa nikotynowe wdechy później humor się jej poprawił, miał na to również wpływ widok małej, żółto-czarnej kulki futra buszującej w wysokiej trawie obok mechów.
W przeciwieństwie do swojej pani, Dio wydawał się cieszyć z możliwości tarzania w mokrym od rosy i deszczu zielsku, zaś Jane zanotowała w pamięci aby przed wpakowaniem dziada do kokpitu, porządnie go wytrzeć. Ostatnie czego potrzebowali to nadprogramowe bure gówno na śpiworach.

Psina mimo przeżytej traumy wydawała się składać z konglomeratu kłaków, pogody ducha i czystej radości życia. Sam jej widok łagodził zmarszczki wokół skrzywionych w kwaśnej minie, wąskich kobiecych ust z zatkniętymi między nie kopcącym rulonikiem; oddech się uspokajał. Najchętniej postałaby jeszcze po prostu patrząc, niestety mieli przed sobą długi dzień, a im szybciej zacznie działać, tym więcej uda się sprawdzić i ogarnąć przed dalszym wylotem. Ruszyła więc dziarsko do przodu, stawiając kołnierz kurtki aby żadna zbłąkana kropla wody nie skapnęła jej kark, gdy będzie przechodzić przy krawędziach namiotów, bądź pod porozpinanymi wszędzie nićmi okablowania obozu. Gdzieś w przelocie między namiotami mignęła i znikła zwalista sylwetka Wintersa sprawiając, że tempo wędrówki na moment wyraźnie zwolniło, podczas gdy zwoje pod czarną czapką pracowały intensywnie, mina zaś wróciła do ponuro poważnej. Walka wewnętrzna trwała całe trzy uderzenia serca, nim blondynka nie splunęła, wznawiając wędrówkę. Wpierw robota, potem… prywata.
Wczesna pora i oddalenie od bazy wypadowej Minutemen, gdzie każdego ich pierdnięcia nie śledził system monitoringu oraz żywych ogonów, sprzyjały szczerym rozmowom, a właśnie taką Doe zamierzała odbyć ze starym kaleką. Pogoda również sprzyjała, w takim błocie za cholerę nie mógł odjechać daleko tym swoim pierdolonym wózeczkiem.

Nie trwało to długo jak dotarła do miejsca, gdzie rzekomo sypiał jej… no właśnie kto? Szef? Mentor? Dowódca? Przełożony? Kolega z pracy? Ten obcy? Tak czy inaczej… nie było go tam. Raczej do latryny na wózku nie jeździł, miał pewnie nocnik, to do namiotu “sztabowego”. I tu się nie pomyliła. Siedział tam nad stołem, wpatrując się w mapy, sporządzając notatki na infoczytniku. Zerknął na nią kątem oka.

- Pani Doe. - zanotował serię znaków, wyłączył i odstawił urządzenie. Powiódł wzrokiem po terenie poza połami namiotu - To jest dobry moment. Do śniadania kwadrans, do rozpoczęcia pracy pół godziny. O czym chciała pani ze mną rozmawiać?

Od ich ostatniej dłuższej rozmowy niewiele się zmienił co pocieszało wbrew pozorom. Istniała szansa, że nie zdechnie póki ta zjebana wojna się nie skończy. Został jedynie problem jak do wygranej doprowadzić.
- Jesteśmy sami? - spytała, rozglądając się po kątach, lecz nikogo poza nimi nie dostrzegła. Upewniwszy się o tym dopiero ściągnęła czapkę, strzepując z niej kropelki wody i ponownie założyła na głowę.
- Co z iperytem? Jesteś w stanie go skołować na mój powrót zza Bariery?

- Tak, i to nie na powrót. Będziemy w stanie go zrzucić w umówionych… punktach kurierskich. - pozwolił sobie na suchy uśmiech - To i… inne narzędzia, o których pani wspominała. Po dokładnym przejrzeniu kilku archiwów okazało się, że był prowadzony szereg badań nad wszelakimi chorobami tropikalnymi jakie koloniści mogli napotkać, zatargać bądź wygenerować na Amerigo. Będziemy w stanie stworzyć wystarczającą ilość probówek i metod dostarczania aby razić wybrane punkty. Nic przesadnie morderczego ani nic co w zbyt szybkim i niekontrolowanym tempie by się rozprzestrzeniało, pani Doe. Żadnej drogi kropelkowej. Tylko kontakt bezpośredni, skażenie wód pitnych. Mam nadzieję, że pani to w pełni rozumie.

- I zajebiście - Doe zatarła ręce, wpatrując się w rozmówcę niczym sroka w mobilny gnat i nawet się jej ten skwaszony dziób uśmiechnął. Przysiadła na rancie stolika, macając za paczką fajek.
- Taki jest plan, najskuteczniejsza droga aby dobrać się do wszystkich tych skurwieli obwarowanych w miastach, szczególnie przydatne przy osłabieniu stolicy. Jeśli wyślemy kogoś stamtąd aby sabotował filtry w oczyszczalni pójdzie najszybciej. Nie mogli zajebać wszystkich, potrzebują ludzi do podtrzymywania infrastruktury miejskiej na jakiej żerują. Żarcie, woda… wszyscy używają pierdolonej wody, co nie? - łypnęła w dół na Azjatę - Tylko z głową, żadnej czarnej śmierci, albo ebolopodobnego gówna. Coś naturalnego, związanego z wojną jak kiła z szeregową kurwą. Gruźlica, dyfteryt, dur brzuszny… czerwonka. Wszelkie choroby odzwłokowe też nie będą budzić zbytnich podejrzeń, przynajmniej nie od razu. Trupi jad potrafi być strasznym skurwysynem, jednak najłatwiej go podrzucać w żarciu, inaczej traci na efektywności, więc automatycznie działanie nie do końca nam odpowie. Dobrze pójdzie przy okazji zminimalizujemy ilość gąb do wykarmienia. - odpaliła papierosa, zaciągając się porządnie i wypuściła dym pod sufit - Redukcja społeczeństwa jest konieczna, tej cywilnej części będącej dla nas jedynie balastem. Zaoszczędzone zapasy rozdysponujemy pomiędzy oddziały zbrojne i sektor techniczny. Ekonomia. - wzruszyła ramionami - Można też wrogowi wystawić parę konwojów z żarciem. Jeden, dwa pierwsze całkowicie prawilne, następne już doprawić mikrobami o czasie inkubacji tydzień - do trzech. Mam też parę innych pomysłów - zrobiła przerwę aby dmuchnąć dymem gdzieś w bok - Dlatego przychodzę przed śniadaniem. Pytanie numer jeden: masz ludzi w których lojalność i oddanie wobec ciebie ufasz przynajmniej w dziewięćdziesięciu procentach? Takich, którzy nie boją sobie pobrudzić rąk.

Słuchał tego z czymś, co wydawałoby się dla postronnego obserwatora brakiem uwagi. Przetrząsał nawet papiery. Jednak po “redukcji społeczeństwa” jakoś dziwnie się… zakrzątał? Twarz pozostała dalej bez wyrazu, ale wykonał serię dziwnych gestów. Dopiero po chwili Doe zdała sobie sprawę, że chciał sobie nalać nieistniejącej herbaty. Stary też chyba to zrozumiał, bo zmarszczył gniewnie brwi. Wreszcie spojrzał na nią.

- Mam. - wpatrywał się w nią chwilę tym świdrującym wzrokiem o martwych oczach - Zdaje sobie pani sprawę z powagi tego, co pani sugeruje? O takich rzeczach się łatwo mówi i pisze, ale tych czynów cofnąć nie można. Nie pomoże nic.

Doe wytrzymała to spojrzenie, odpowiadając własnym wzrokiem zimnokrwistej jaszczurki.
- Dlatego tu przyszłam, nie potrzeba świadków ani tego całego pierdolenia o humanitaryzmie. - prychnęła dymem - Na niego przyjdzie czas po wojnie, jak już wygramy. Chuj wie co załatwi Juls, na długo i tak nie starczy, jeśli będziemy tym szafować. Jeśli to my mamy przybić piątkę Nike, odkładamy sentymenty na bok. Społeczeństwo i tak się odbuduje w przeciągu najwyżej trzech pokoleń. - strzepnęła popiół na podłogę.
- Wróg ma wsparcie z zewnątrz, nasze zasoby znajdują się tutaj… z czego większość na polach, które albo spalono, albo przejęto, albo nie ma rąk do pracy. Albo leżą odłogiem i gniją w tym jebanym deszczu. Czeka nas głód - mówiła cicho, wciąż patrząc starcowi w oczy - Nas wszystkich po tej stronie boiska i szeregowy motłoch z okolic Bariery. Wysyłasz mnie tam, oboje wiemy po co - przekrzywiła kark aż chrupnęły kręgi - Już samo to powinno ci starczyć za dowód jak, kurwa, poważnie do ciebie rozmawiam. Ale po kolei. Zbiory w tym roku możemy wsadzić psu w dupę, ludzie może jeszcze coś mają, ale za pół roku będą się zabijać o jebany bochenek chleba. Całe to pierdolone tałatajstwo przymierające głodem zacznie do nas pukać, bo przecież to cywile - tym razem w jej prychnięciu pojawił się niesmak i irytacja - Zacznie się ssanie o człowieczeństwie, bo to też ludzie i cywile. Chuj w to, że sami nie mamy co do gara włożyć, będziemy jeszcze wspomagać pierdolonych pasożytów bo człowieczeństwo. Podczas, kurwa, wojny… standardowe “chociaż dzieci ratujcie”. Ni chuja. Tych którzy przejęli opuszczone przez nas tereny należy zbombardować, choć tutaj najlepiej po prostu zrzucić napalm aby w pizdu spopielić do gołej gleby. Najlepsze rozwiązanie, popiół posłuży jako nawóz już po wojnie… i nie trzeba zasypywać lejów - rozłożyła ręce.

Widziała, że delikatnie poruszał głową - coś na wzór kiwania. Wzrokiem skakał do góry i na bok. Jakby… odhaczał punkty na liście. Mruczał przy tym potakująco. Z boku wyglądałoby to tak, jakby profesor egzaminował studenta i odpowiedzi się zgadzały. Kiedy przestała mówić, ten na nią spojrzał i potrząsnął głową.

- Mówiłem o pani. To nie są rzeczy, które leżą wygodnie w ludzkiej psychice, duszy. Poniesie pani konsekwencje tych czynów przed samą sobą.

Na zewnątrz zdążyły najść chmury, z których znów lunęło. Cholerna pora monsunowa.

[media]http://www.youtube.com/watch?v=3mHnCXmNOEk[/media]

Odgłosy ulewy nie dały rady skryć słów Azjaty, wciąż odbijających się Jane w czaszce. Zmrużyła oczy, przypatrując mu się równie czujnie, co oceniająco. Pochyliła plecy, opierając łokcie o kolana przez co ich twarze znalazły się na podobnym poziomie. Milczała długo, w międzyczasie odpalając drugiego papierosa.
Stary zgred martwił się czy wytrzyma, w sumie nie dziwne. Rozmawiali o ludobójstwie… a to był dopiero początek propozycji Doe. Wreszcie westchnęła, przez jej twarz przeszedł impuls spinający na ułamek sekundy wszystkie mięśnie.
- Aby skutecznie zmierzyć się z rzeczywistością, wysuwać i realizować cele niezbędne dla życia, człowiek musi żywić do siebie szacunek.- wydobyło się z jej ust ledwo je otworzyła, choć chciała powiedzieć coś innego. Formuła sama pojawiała się pod czarną czapką i poprzez język spływała w wilgotne od deszczu powietrze - Musi mieć zaufanie do swojej efektywności i wartości. Trwoga i poczucie winy, stanowią przeciwieństwo szacunku dla siebie znamionujące chorobę umysłową - odruchowo odpaliła nowego papierosa, gdy stary zaczął ją parzyć w palce. - Dezintegrują myślenie, deformują wartości i paraliżują działanie. Obniżają skuteczność oraz efektywność pracy, przez co same w sobie stanowią słabość jednostki, wykluczające ją z dalszych dział…uh, kurwa - skrzywiła się boleśnie, przykładając dłoń do skroni i zaczęła ją masować palcami.
- Jebany deszcz, idzie od niego migreny dostać - otrząsnęła się, wychodząc z zastoju i tylko łapa wciąż pocierała skórę z boku głowy.
- Ogarnę siebie i robotę, a ty? - teraz to ona zadała pytanie.

Popatrzył na nią jakoś tak… dziwnie. Jakby na parę chwil przez maskę chłodnego profesjonalizmu i samurajskiej kultury przebiło się parę emocji. Nie wyglądały na przyjemne.

- Jeśli jest pani pewna, to będziemy realizować pani plan.

Kobieta zniżyła kark jeszcze odrobinę, jednocześnie wysuwając go do przodu aż zawisła twarzą tuż przy twarzy starucha.
- Jeśli coś ci leży na wątrobie albo masz jakieś wąty to nawijaj - mruknęła głucho, zaś nozdrza rozdęła jej tłumiona złość - Teraz, żeby potem nie było pierdolenia i nieporozumień.

Przez chwilę się zamyślił, nie reagując na te skracanie dystansu i nieprzyjazną postawę, te budowanie presji. Wreszcie ruszył wózkiem, oddalając się. Podjechał do stołu z… napitkami, z samowarem.

- Kawa czy herbata? - zadał najpierw pytanie, zaraz potem dodał - Nie mam żadnych, jak to pani określa, “wątów”. Po prostu przypomina mi pani kogoś.

- Kogo? - spytała nim zdążyła pomyśleć, by finalnie sapnąć z czymś na kształt zmęczenia - Kawa. Czarna, mocna i bez pedalskich dodatków.

- Dawną przyjaciółkę.

Zamilkł na dłuższą chwilę, przygotowując napoje. Sam sobie zrobił herbatę. Czarną, z torebki “Nipton”. Kiedy upijał łyk, krzywił się w obrzydzeniu. Kawa natomiast wydawała się smakować raptem odrobinę lepiej.

- Miała podobne podejście do obowiązków, co pani. Wykonała postawione przed nią zadania. Hm. Nie. - przekrzywił głowę i zastanowił, szukając słów - Wykonywała zadania, które stawiała sama przed sobą. - powiedział to ostrożnie, jakby pierwszy raz nazywając to po imieniu.

Kofeina, choćby w formie idei, działa cuda. Nawet jeśli była rozpuszczona w pomyjach. Z miną “a chuj, ujdzie” Jane siorbała gorący napar, windując lewą brew wysoko pod czarną czapkę.
- Zabiliście ją w akcie łaski gdy jej odjebało, albo zginęła podczas zadania… ale rozumiem - zamyśliła się, spoglądając w drgającą powierzchnię wewnątrz kubka.
- Podejście. Z perspektywy czasu z pewnością będzie ciężko, zdaję sobie z tego sprawę, jednak to kiedyś. - uniosła ciemne oczy na oczy Ishidy - Teraz mamy robotę do zrobienia, więc gdybania “co będzie kiedyś” są bez sensu, gdy nie wiadomo czy w ogóle to przeżyjemy i czy na końcu nie będzie publicznego kamienowania - wzruszyła ramionami jakoś tak lekko.

Upijał kolejne łyki. Wreszcie odstawił kubek. Nawet chyba z pewną ulgą, biorąc pod uwagę jakość tego wyrobu pitnego. Kiedy się znów odezwał, głos miał jakby pozbawiony wyrazu.

- Ta historia nie będzie miała dobrego zakończenia, pani Doe.

- Czyli życiowa. - kobieta mruknęła, dmuchając w kawę - Te dobre zakończenia są tylko w tv albo w książkach dla niedojebanych mamusiek-kur domowych z przedmieść… jak się skończyła? - spytała i pierwszy raz podczas ich rozmów w jej oczach pojawiło się ludzkie odbicie emocji, bez jadu.

- Jej historia? Samobójstwem. Państwa? Wy ją opowiecie.

Doe uśmiechnęła się całkiem sympatycznie, podnosząc kawę w niemym toaście.
- Opowiedzmy ją na naszych zasadach, jak na zwycięzców przystało… więc idź chociażbyś wiedział, że zmierzasz do grobu. Bo nie w tobie jest trwoga, ale ty poprzez trwogę - siorbnęła do końca, a gdy odstawiła naczynie na blat stołu ponownie wróciła skupiona mina i kwaśne skrzywienie ust.
- Sprawę z uchodźcami i ewentualnymi zalewami ich cywili zaczęliśmy rozwiązywać w tamtej bazie pod Barierą. Zły PR jest nam na rękę, trzyma to tałatajstwo z daleka póki się nas boją. Automatycznie odsiewamy ich przez pierwsze sito darmozjadów. Chcą żreć nasze żarcie i leczyć dupska naszymi lekami muszą dać coś od siebie. Konkret, bez pierdolenia kocopołów na sprawdzanie których wywiad będzie tracił i środki i czas… tym bardziej trzeba polać napalmem zajęte przez nich wioski i najlepiej Bennington z okolicami, ale to po kolei i jak będziemy mieć okazję. Same torturowanie jeńców popieram, najlepiej jeśli są z rodzinami… lepsze pole do manewru argumentami - zmieniła kubek na papierosa, pstryknęła zapalniczka.
- Kwestia zdrady naszych cywili i ich przejścia do obozu wroga również jest łatwa do obejścia. Wystarczy po cichu sformować parę oddziałów z tych twoich zaufanych ludzi. Przebrać ich za oddziały wroga i wysłać na rajdy po naszym terenie, aby za cel obierali szpitale, ośrodki dla uchodźców i obozy sierot oraz starców. Niech wysadzą jakąś szkołę albo magazyn z zapasami dla ludności cywilnej, wyprują flaki z trupów i zatkną łby na żerdzie od płotu, typowa popisówka - machnęła ręką, zostawiając w powietrzu siny ślad dymu - Nagłośnimy to, zbudujemy atmosferę paniki przed wrogiem. Pokażemy bestialstwo, niech nasi poczują strach. Wtedy choćby żarli gruz i siebie nawzajem, będą siedzieć u nas - podrapała się po nosie, łypiąc na starucha krzywo.
- Jest też kwestia samych zapasów. - zrobiła pauzę, chwilę nasłuchując czy nikt nie idzie. Wydawało się pusto, lecz i tak nachyliła się trochę, ściszając głos.
- Dalibyśmy radę uruchomić niewielką fabrykę ukrytą poza wiedzą pracowników i tych najbardziej zaufanych. Fabrykę produkującą przetwory mięsne typu konserwy z mięsa jakiego mamy pod dostatkiem - zaciągnęła się - Ludzkiego, choćby z trupów przewożonych w mroźniach. Ofiary egzekucji, ci zamordowani po drodze. Kości zmielić na mąkę i dodawać do chleba, mięso i wnętrzności przerobić na pełnowartościowe posiłki. Tłuszcze, białko, dorzucić kaszę to węglowodany… tylko - skrzywiła się, usilnie szukając czegoś w pamięci, jednak za cholerę nie chciało się pojawić. Prychnęła krótko.
- Tylko ludzkie mięso nie jest przyswajalne dla ludzi. Nie bez wymieszania z odpowiednimi enzymami, witaminami czy innym gównem, nie pamiętam kurwa którymi - rozłożyła bezradnie ręce - Ogarnie to ktoś znający tematy żywieniowe...

Stary uniósł rękę, przerywając słowotok Doe.

- Pani Doe, proszę przestać. Tego planu nie zrealizujemy. Nie mam ludzi, którzy mogliby się zająć… czymś takim. Poza tym, to niesmaczne. To barbarzyństwo. - ostatnie słowo wypowiedział z nieskrywaną pogardą. W jakiś sposób pasowało to do aury japońskiej kultury, którą wokół siebie roztaczał.

- Czymś będziemy musieli karmić jeńców i tę swołocz która…

- Jakich jeńców? - zapytał z udawanym niezrozumieniem.

Kobieta spojrzała na niego z politowaniem.
- Choćby tych których ratunek wypłacze Juls, Bakłażan, Kane, czy kurwa ktokolwiek. Będę daleko i nie zawsze obok aby ich stawiać do pionu, albo okolicę podburzać - uśmiechnęła się połowicznie. - Kogoś będziemy mieli, a póki nie zdechnie od ran czy chorób wojennych, michę mu zapewnią. Takie, skurwiałe przejawy człowieczeństwa: sobie od mordy odjąć aby dać śmieciowi co ci zajebał kumpli z oddziału… i serio, nie masz nic przeciwko masowym mordom, a karmienie jeńców ich kumplami to już cię jebie w szczepionkę?

- Tak. - odpowiedział całkiem poważnie - Jesteśmy ludźmi, nie świniami przy korycie.

- My tak - zgodziła się, pstrykając niedopałkiem przez uchyloną połę namiotu - Tamci zdehumanizowali się sami podnosząc na nas rękę. Jednak czaje - parsknęła - Nie chcesz ekstremum, więc polecimy delikatnie. Zorganizuj te oddziały i puść w teren aby było z czego robić materiały propagandowe.

- Ekstremum to jedno, pani Doe. Niemożność pełnego zatuszowania tego typu operacji to drugie. Nasi rodacy by tego nie przełknęli.

- Zależy jak im to podać i gdzie skierować ewentualną nienawiść - popukała palcami w blat - Mała fabryka, choćby podziemna. Nie żaden długoterminowy projekt, raczej doraźna partia. Po wszystkim świadków usnąć. Wpierw pracowników, a teren wysadzić. Następnie wykonać egzekucję na ekipie sprzątającej, najlepiej pod przykrywką ataku wroga. Sort zapasów wpuścić w dostawy jakie ma załatwić Juls spoza planety, przemetkować. Jeśli się rypnie wrogiem zostanie...wróg zewnętrzny. Wszystko da się ogarnąć, tylko trzeba to rozrysować.

Potrząsnął głową.

- Nie mam wystarczającej ilości ludzi… tego pokroju. Ta operacja wymagałaby dużego zaangażowania logistycznego. I jest nieczysta. - ostatnie słowo wypowiedział z emfazą - Nie podejmę się jej i nie przyłożę do tego ręki. Nie powstrzymam jednak pani przed podjęciem takich kroków.

Blondynka prychnęła.
- A czy ja ci wyglądam na jebaną kucharkę? Przypatrz mi się do cholery - znów uniosła brew i wyprostowała plecy aby Azjata lepiej widział.

- Czy ja się wyraziłem niejasno, pani Doe? - ton mu stwardniał. Zaczynał brzmieć jak młodsza wersja siebie; oficer, którym kiedyś był - Dla mnie ten temat został zamknięty. Czy ma pani jeszcze jakieś inne do przedyskutowania?

- Na chuj się plujesz? - teraz to gębą Doe zrobiła się zniesmaczona - Nie mamy zasobów na podobne działania, skupiamy się na reszcie. Coś jeszcze cię boli z tego o czym rozmawialiśmy? Chce wiedzieć mniej więcej na co liczyć po powrocie zza Bariery.

- Nie będzie użycia broni masowego rażenia na terenach pozostających wciąż pod kontrolą Republiki Nowego Vermontu.

- Dlatego zrzucicie mi co nieco w ustalonych punktach - sięgnęła po trzeciego fajka - Resztą już się zajmę. Pomyśl o wodzie w stolicy… i tak jest jeszcze jedna sprawa - wyprostowała się nagle, na przestrzeń między czapką a brodą wróciła powaga.
- Jeżeli pojawi się opcja aby umieścić u tych chujków kogoś od nas, to się zgłaszam - wywaliła tonem popołudniowej pogawędki - Mam wyjebane w opinię o sobie, tak jak w to czy będzie trzeba usunąć kogoś od nas. Nie grzeje mnie to wybitnie - zmarszczyła czoło - Psychopatę szybciej łykną niż trepową laleczkę, albo innego “dobrego człowieka”. Zresztą nie mam tu rodziny, ani sobie jej założyć nie zamierzam. W razie wu ustali się co im wcisnąć bo coś będzie trzeba z info o naszych działaniach i zasobach… - zrobiła przerwę chcąc odpalić szluga, lecz w pół ruchu zamarła, chowając go za ucho.
- Jedyne co to będziesz musiał przemycić Wintersa poza planetę i go zniknąć aby nie oberwał rykoszetem.

- Ach. Sentyment. Każdy z nas jest ostatecznie człowiekiem, czyż nie? To może być dobry plan. Właściwe narzędzie do użycia w stosownej chwili. Przyjrzę się temu. Póki co bez angażowania WSI. Coś jeszcze?

- Tak - Doe zsunęła tyłek z blatu - Wróg jedzie na stymulantach. Namierzyć ich fabryki i dokonać sabotażu. To dla ciebie zabawa. Ciebie i twoich ludzi. - poprawiła czapkę - My się rozejrzymy za Barierą. Odcięci od wspomagaczy będą tak jak my podatni na ból, głód i strach. Przejmując ich zapasy od biedy idzie wspomóc naszych żołnierzy, chociaż nie aż w takiej skali jak te kurwy ze wstęgi… i ty tak na poważnie z tym pirackim ścierwem? - westchnęła, lecz szybko machnęła ręką - Jebać, kwestia narkotyków istotniejsza. Spróbujesz ją ogarnąć?

- Na terenie Ziaren - tak. Pogranicze… to będzie zależało, nie mamy już takiej projekcji siły. Bariera jest poza zasięgiem NVDF i WSI.

- Zajmij się naszym podwórkiem - blondynka odwróciła się przez ramię stojąc już praktycznie w progu - My poszukamy informacji na miejscu. Któraś w końcu zapluta wiocha będzie coś wiedzieć, a my mamy czas i dużo determinacji - jej uśmiech stał się nieprzyjemny - Pilnuj tego pierdolnika, dobrze będzie mieć do czego wracać.

///\\\

Rozeznanie się w okolicy, w sytuacji i w 'rozkładzie dnia' brudasów nie stanowiło żadnego problemu dla Doe i Wintersa – tym bardziej, że ten drugi sprawnie operował Swift Windem. Mały, szybki i zwrotny wózek, niby nieuzbrojony, a ile radości dawał koleżeństwu. Nie było lepszego wozu zwiadowczego w armii. Jego elektronika radziła sobie nawet ze specyfiką tej planety.

Już kilka dni po przylocie na Barierę zidentyfikowali marszrutę jednego z konwojów zdążających ze strony Pogranicza w głąb pustyni, do sadyb brudasów. Konwojenci czuli się bezpiecznie. Byli u siebie, nikt ich nie niepokoił tutaj przez całe dziesięciolecia. Jeździli stałymi traktami opartymi o fragmenty pustyni skalistej. Przez okolice gdzie było pełno głazów, klifiastych wzgórz, takie tam. Wystarczyło tylko się zaczaić w stosownym miejscu. Bułka z masłem.

Już piętnastego maja, raptem kilka dni po przylocie na Barierę, uskutecznili te plany i boleśnie użądlili Bandytów. Konwój był relatywnie silnie broniony: dwa technicale (w tym jeden z Gatlingiem 20mm, drugi z szybkostrzelnym kaemem Coventry AutoGun) i czołg/transporter opancerzony typu Goblin z kaemem i dużym laserem osłaniały dwa transportowce typu Dromader, wyposażone również w po jednym kaemie do samoobrony. Jeden z nich ciągnął za sobą dodatkową, dużą cysternę. Na technicalach siedzieli Bandyci, i pewnie Goblin też był nimi wypchany. To była wystarczająca ekipa aby poważnie zagrozić Crabowi.

Nie mieli żadnych szans.

Jak tylko przekroczyli w całości próg killzone, w przesmyku między klifem a skałami rozpętało się piekło. Pod Dromaderami pierdolnęły podstawione ładunki wybuchowe z zapalnikami krótkofalowymi. W mgnieniu oka obydwa pojazdy zostały zniszczone, hektolitry wody szły w piach, amunicja pękała... i jeszcze na dodatek ta dodatkowa cysterna jebnęła jak bomba termobaryczna. Później po zapachu doszli, że przewozili w niej czysty spirytus (pewnie do celów medycznych). Dość rzec, że te detonacje, siepiące dookoła odłamki oraz ogień z ręcznej wyrzutni rakiet, a potem karabinu szturmowego z podwieszanym granatnikiem (całość w rękach Wintersa u szczytu klifu) zamiotła także obydwoma tekniko. Goblin jakimś cudem wytrzymał eksplozję, był z tyłu. Frontalny pancerz ablatywny przyjął na siebie całość, ale został zdarty prawie do zera. Z wewnątrz wysypywali się Bandyci, jeden z nich też miał naramienną bazookę. Dostrzegli wyłaniającego się zza skał Craba. Rakieta pomknęła, pacnęła w tors. Kaem zagdakał, broń osobista też. Bez znaczenia, bo już ciężki laser chybił. Nie było szansy na poprawkę. Winters pruł w piechtę bez litości, a Crab splunął wszystkimi laserami, dopełniając dzieła zniszczenia i przerabiając czołgo-bewup na płonący wrak. Bolesna strata.

Pierwsza z wielu.

///\\\

Kolejne dni. Kolejne zasadzki, kolejne straty, kolejne konwoje na złomowisko i konwojenci do piachu. Wreszcie nieprzyjaciel musiał kogoś przysłać. Myśliwych. Na kanałach radiowych nadawał swoje obelgi, groźby i przechwałki. Domyślił się, że to Minutemen prowadzili ten gerylaski proceder i posłali za nimi „Łowców Minutemenów”. Szumna i dumna nazwa, jak na trójkę mechów – z czego dwa industriale od Workmenów i jeden ultralekki od brudasów. Tym razem jednak nie dało rady zastawić zasadzki. Za to bawili się z nimi w ciuciubabkę między skalistymi wzgórzami, stromymi klifami, polami skał i wysokimi wydmami z piachu i żwiru. Najgroźniejszy był Buster z pepecem, ale zdołał nim tylko raz ugodzić Craba, potem popełnił karygodny błąd i przegrzał się po którymś gorączkowym wystrzale. Powalili go, rozjebali silnik ICE, zabili pilota. Potem przyszła kolej na niby lżejszego, ale wojskowego Apollo. Ten dwoma średnimi laserami ze dwa razy dziabnąć Craba, a nawet nabojami z kaemu poznaczyć pancerz Swift Winda, nim Beton zdarła mu pancerz, a Winters wykończył rakietą prosto w zasobnik amunicji do kaema. Ostatni był jakiś kolejny workmech, który zdecydowanie za szybko i bez efektu wypstrykał się z rakiet z wyrzutni typu RL – a jak wiadomo, ten typ rakietnic nie mógł być automatycznie ładowany. Pomijając „pugilizm” mechowy, był bezbronny. Wykończyli go z łatwością.

Żaden z mechów nie był do odzysku, żaden z mech-”wojowników” nie uszedł z życiem. Straty w pancerzach były znośne. Można było kontynuować misję... i tym razem przejść do taktyki terroru wobec osłabionego oponenta.

Życie na Barierze miało stać się jeszcze cięższe, aniżeli dotychczas.
 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena

Ostatnio edytowane przez Alex Tyler : 17-10-2021 o 17:31. Powód: Wklejenie dopisku od gracza
Zombianna jest offline  
Stary 22-08-2021, 20:29   #94
 
Micas's Avatar
 
Reputacja: 1 Micas ma wyłączoną reputację
Post

Przebieg rajdu na Vergennes Airport był zaskakujący i bardzo bolesny – dla obydwu stron konfliktu. Po początkowym sukcesie bombardowania i dosłownym zmieceniu z szachownicy dziesięciu wrażliwych na ostrzał, wypchanych po brzegi szpejem, pojazdami, pasażerami i materiałami wojennymi ciężkich promów aerospace rozpoczęła się wcale nie taka nierówna walka z obrońcami. Załogi pojazdów i centrum kontroli lotów zmobilizowały się do obrony, podobnie jak „fail-LAMy” i reszta mechów. Część innych pojazdów logistycznych, w tym lotniczych, próbowała uciekać. Wrażejskie myśliwce wracały do akcji, chcąc zmazać hańbę po „przepuszczeniu takiej szmaty”. Piechota nieprzyjaciela skitrała się w centrum i zastawiła zasadzkę z użyciem armat i wyrzutni rakiet. Systemy antyrakietowe masowo strącały wystrzeliwane LRMy Minutemenów. I na pierwszy, i na drugi rzut oka obrońcy byli bardzo zdeterminowani... ale ostatecznie im to niewiele pomogło. Jeden po drugim pojazd, samolot i mech były likwidowane, przerabiane na płonące wraki. Budynki centrum zostały zburzone, doszczętnie zrujnowane. Piechota wytrzebiona do ostatniego szubrawcy. Żaden z pojazdów logistycznych nie umknął pogoni.

Niespodziewanym i bohaterskim akcentem bitwy były działania lotniskowych strażaków. Okazało się, że nie byli to piraci, tylko zastraszeni, zniewoleni cywile. Po ugaszeniu pożarów po promach, ruszyli na mechy piratów i... zaczęli pryskać im w kokpity, uniemożliwiając im celny ostrzał przez parę kluczowych chwil. Okupili to życiem, ale w okamgnieniu potem ich oprawcy skończyli na wrakowiskach (i cmentarzach - nie zdążyli się katapultować).

Niestety – choć można się było tego spodziewać – piraci się mocno odgryźli. Aż trzy mechy Minutemenów zostały zniszczone, przerobione na złom praktycznie nie nadający się do odbudowy czy pełnego odzysku. HOR-1B Hector, SDR-5V Spider i JR7-D Jenner legły na asfaltach i betonach Vergennes Airport, a większość pozostałych maszyn (w tym lotniczych) była poturbowana. Rooikat i Highborn odnieśli raptem małe obrażenia (choć ten drugi cudem przeżył – wiadomo było, że Spider nie miał katapulty, trzeba było „ręcznie” [i bardzo szybko!] zwiać tylnym włazem ewakuacyjno-awaryjnym), ale Warlock źle zniósł poturbowanie i stres (wszak miał prawie dziewięćdziesiąt lat na karku i był niepełnosprawny). Był w ciężkim stanie, choć pozostałym rozbitkom udało się go ustabilizować. Sytuacji jednak nie pomagała efektowna eksplozja napędu ciężkiego czołgu antygrawitacyjnego Condor, należącego do obrońców – był to napęd nuklearny, rzadkie kuriozum w tych czasach, nawet biorąc pod uwagę regres technologiczny. Nie była to (na szczęście) detonacja jak w przypadku bomby atomowej – fizyka, specyfika różnicy „reaktor a bomba” i zabezpieczenia na to nie pozwalały, choć i tak „bojlerowy wybuch” narobił problemów i skaził okolicę srogą dawką radów. Szczególnie dużo łyknęli ich piloci-rozbitkowie.

Przed Minutemen rozpościerały się dwie ścieżki – pozostać na lotnisku dłużej aby zszabrować co się da, a resztę zniszczyć, lub zgarnąć co było można na szybko i natychmiast zwiewać. Wiedzieli bowiem, że z lotniska w Newport leciała już piracka eskadra – potężny DroST IIb i trzy myśliwce uderzeniowe. Obrońcy Nowego Vermontu podjęli decyzję o przygotowaniu zasadzki i, kiedy te lotnictwo nadleciało, wzięli je w mechowo-aerospace'owe kleszcze. Pomimo srogich ubytków w pancerzu Lightninga i Leoparda, udało im się strącić wszystkie te maszyny oraz przechwycić trójkę katapultowanych pilotów myśliwców. Następnie dokładnie złupili i sabotowali lotnisko. Jeśli wróg chciałby je przywrócić do sprawności, to miał przed sobą kosztowne i czasochłonne zadanie, a w dodatku stracił sporo maszyn i naprawdę dużo zasobów. Ponadto udało się z pola bitwy zabrać zdekapitowanego Von Rohrsa (vel Hebi) VON 4RH-6 oraz odkrytego w jednym z hangarów, dobitego Chargera CGR-1A1.

Z takimi zdobyczami wrócili do górskiej bazy. I zasiedzieli się w tej bazie na dłużej. Rany trzeba było opatrzyć – a te paskudziły się pod wpływem radiacji, którą też trzeba było się na poważnie zająć. Na domiar złego pan Ishida... zapadł w śpiączkę. Czyżby Minutemen stracili swego mentora?

Zasoby LRMów i standardowego pancerza wreszcie stopniały do zera. Resztkowe płyty zdarto z Leoparda i LTN aby pokryć nimi ubytki MADa. Zaczęto stosować plan awaryjny – pancerz industrialny produkcji vermonckiej, zbliżony parametrami do prymitywnych bojowych z okresu Ery Wojen (którym np. dysponowali piraci). Parametry odporności na przebicia miał zbliżone do standardowego bojowego, ale jego efektywność ablacyjna była niższa o jedną trzecią. Natomiast magazyny amunicyjne Zeusa i Corsaira dostały ostatnie wypełnienie dalekozasięgowymi rakietami. Julian mógłby się pospieszyć z tymi uzupełnieniami...

O wilku mowa, bo ten był już w układzie razem ze swoimi nowymi kolegami ściągniętymi z Illyrii i całej okolicy. Nie mógł jednak się skontaktować z Amerigo. Magnetyzm pieprzył przekazy długofalowe, a piraci wciąż dominowali na orbicie i nie pozwoliliby na osadzenie na niej satelit przekaźnikowych. Pozostała więc mozolna, dwunastodniowa podróż od zenitowego punktu skoku aż po orbitę Amerigo. I żarliwe modlitwy.

Przez ten tuzin dni „niewiele” się działo. Walka z chorobą popromienną. Reperacja maszyn i przysposobienie nowych nabytków. Rooikat została przypisana do Hebiego, Highborn natomiast miał siadać za sterami Chargera. Natomiast w polu było podejrzanie cicho. Choć pora monsunowa się skończyła i znów zaczynało być słonecznie i sucho, to nieprzyjaciel wykazywał dziwny brak aktywności... nie licząc przegrupowań. Zwiad wojskowy bacznie obserwował te poczynania i, pomimo prób ich zakamuflowania wydedukował, że coś miało się wydarzyć (znowu) na linii Newport-Middlebury. Kolejna ofensywa? Na zapleczu natomiast niedobrze – dalsze zamieszki, starcia z policją. Co bardziej krewkie grupy obywateli zaczęły wykorzystywać broń do szabrownictwa lub walki z porządkowcami. Padły trupy po obydwu stronach, co wprowadziło szok i moralny niepokój w narodzie.

Nie pomagała też – relatywnie rzadka bo rzadka, ale jednak – nielegalna migracja uciekinierów z Pogranicza (czy nawet Bariery). Przechwycenie tych ludzi różnie się kończyło: strzelaninami (i masakrami, bo to byli raptem rzadko uzbrojeni cywile i poukrywani terroryści), zamykaniem w obozach dla internowanych, wymuszaniem powrotu. Na granicach był zamęt. To, że oponent tego nie wykorzystał tu i teraz zakrawało na cud – albo durnotę. Niemniej jednak może był jakiś głębszy powód: WSI przesłało raporty z przesłuchań. Wynikało z nich, że w sadybach ludu bandyckiego na Barierze doszło do masowego i silnego skażenia wód cholerą i paroma innymi paskudztwami. Wybuchła epidemia. Były też wątpliwe, choć mrożące krew w żyłach raporty o użyciu gazowej broni masowego rażenia, prawdopodobnie iperytu (vel gazu musztardowego). W obliczu incydentów związanych z masakrowaniem tych uchodźców przez vermonckie oddziały, większe masy ludzkie kierowały się na tereny Ziaren zajęte przez Armię Czerwonej Wstęgi – Bennington, Newport, resztę wybrzeża, Essex. I wkrótce potem także i tam pękły epidemiczne bańki. Cholera jak... cholera. I na dorzutkę tyfus (vel dur brzuszny) i czerwonka. Raporty od informatorów były ponure – wszystkie trzy miasta, a szczególnie Newport, zaczęły się zmagać z wirusową hekatombą.

Wreszcie nastał czternasty października. Do orbity Amerigo dotarła już odsiecz – i od razu uwikłała się w przepychanki z wciąż licznymi siłami AeroSpace należącymi do Blood Raiders. Jednak mimo początkowego oporu, piraci szybko zrozumieli, że broniąc wszystkich punktów LaGrange zbyt mocno rozproszyliby swe siły, a i tak by ich nie utrzymali. Skupili się więc na geostacjonarnej pozycji na zachód od Ziaren, Morza Chłodnego i Pogranicza, a na północ od Bariery, biorąc tą przestrzeń kosmiczną (i atmosferyczną) we władanie. Odsiecz natomiast lokowała się raczej w rejonie Lake Blackmore, Morza Długiego, Burlington i Milton. Nie obyło się bez strat po obydwu stronach tej wstępnej potyczki – flotylla Palatynatu Illyriańskiego straciła klucz trzech myśliwców typu Centurion CNT-1D, ale piractwo też oberwało: stracili Aresa Mark VI „Assault Craft” z dwoma pełnymi plutonami „pseudo-marines” na pokładzie oraz dwa niezidentyfikowane LAMy średniej klasy podczas nieudanego szturmu na dropshipa kl. Overlord należącego do Rycerzy Św. Camerona. Oprócz tego był gęsty, acz prowadzony na ekstremalnym zasięgu ogień między obydwoma flotami, który poskutkował nielicznymi i niewiele znaczącymi trafieniami, toteż został zaprzestany.

Wkrótce po usadowieniu się na orbicie, prom KR-61 z Jacksonem i Spencerówną na pokładzie już mknął ku bazie Minutemen pod eskortą „nowych swojaków”, a reszta rozpoczynała powoli srogą operację logistyczną zdesantowania wojsk i rozładunku zaopatrzenia w miastach Republiki. Wróg nie przeszkadzał – musiał się przegrupować. W tym samym czasie Leopard właśnie też wracał do bazy – leciał z obozu nad Lake Varmint, gdzie przerzucił część Lancy Bravo. Wczorajszej nocy bowiem do uszu Minutemenów dotarł cynk od Juliusa Spencera: w tamtych okolicach mieli pojawić się jego przełożeni oraz inni opanowani wścieklizną Workmeni. Na szybko postawiono na nogi Rooikat, Vandala, Mandaryna i Pandura po czym wysłano z ledwo co zreperowanymi mechami w ten rewir.

Miłym zaskoczeniem było to, że Julius nie kłamał. Niemiłą niespodzianką natomiast był fakt, że Workmeni wcale nie byli sami…


Zmierzch, 14 października 2999 A.D.
Camp Varmint


Obóz był gotowy. Cynk został dostarczony w porę, przygotowania poczynione, obsada wzmocniona. Trzeci Batalion Lekkiej Piechoty Rangersów z Burlington przysłał większość żołnierzy i środków transportu i był wzmocniony na flankach przez prawie tysiąc ludzi z 11 Dywizji Ochotniczej z tego samego miasta. Znali nawet przybliżoną godzinę kiedy siły Workmenów miały dotrzeć na miejsce, jaką drogą i z grubsza w jakiej sile. Odpowiednio rozstawione czujki w dalekiej okolicy tylko to potwierdziły.

Byli gotowi. Albo tak przynajmniej myśleli.

Tak też myślał Frank, szeregowy Ranger z Border Patrol. Młody młokos ekscytował się. To była jego pierwsza prawdziwa bitwa. Pośród Rangersów nie było kompletnych żółtodziobów - każdemu zawsze trafiła się jakaś akcja na Pograniczu przynajmniej raz na tour of duty, nawet w czasach pokoju. A teraz było tego w bród, nawet na “spokojnych” odcinkach granic Burlington-Lake Long-Lake Varmint-Grand Lake. Ale teraz miał być jego prawdziwy chrzest ognia: walka z kimś innym niż Bandytami-Brudasami. Ściskał więc przydzielony mu erkaem w oparciu o przygotowane stanowisko bojowe w jednym z bunkrów - i czekał, obserwując przez kolimator z powiększalnikiem.

I wreszcie nadeszli, wraz z pierwszymi promieniami mroku nocy. Szumy i wizgi, najpierw odległe, potem głośniejsze w akompaniamencie ze szmerem roztrącanych chaszczy, trzaskiem łamanych krzewów i rozchlapywaniem wody. Antygrawitacyjne transportery opancerzone o różnym uzbrojeniu, sztuk dziesięć, wypchane pewnie po brzegi piechotą Workmenów. Ich pierwsze sylwetki zamajaczyły wśród ciemnej zieleni moczaro-dżungli, jaka była na tym odcinku pobliża Lake Varmint. Padły rozkazy. Dano ognia po obydwu stronach.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=jjNTcrX6h6w[/MEDIA]

Dziesiątki, setki smugowych kul mknęły w obydwie strony z kaemów i karabinów, popierane siwym dymem z granatników. Detonacje pośród listowia, drzew, bagnistych kałuż i umocnień na glinowatej ziemi. Niektóre APC sypnęły rakietami - te bliższe z SRM, te dalsze z LRM, póki co jednak skutki były mizerne ze względu na gęstość zieleniny i niechęć do zgarnięcia riposty na klatę. Ale już takich oporów nie miały dwa moździerze (w tym jeden w formie przerobionego drona, Agribota, z dodatkowym erkaemem) ciężkie 120mm, dobrze wstrzelone w plac na środku Camp Varmint. Oraz istna chmara fruwających dronów typu Gossamer, która opadła na obóz ze wszystkich stron, siepiąc z podczepionych lekkich kaemów wszędzie dookoła. A w dodatku na południowo-zachodni kraniec obozu spadły salwy celnych LRMów, do tego garść szybkich “z przyłożenia” rakiet SRM i huraganowy ogień kilku kaemów. Przez podarte siatki, druty kolczaste i inne lekkie umocnienia wjebały się szybko cztery pojazdy. Dwa jeepy - jeden z podwójnym kaemem, drugi z SRM-2, obydwa z pasażerami rozpylającymi ołów niczym sprej. Zaraz za nimi samochód zwiadowczy Darter z jedną maszynówą i SRM-2, oraz jakiś cywilny antygraw bez broni, za to z pasażerami hojnie obdarzonymi granatami. Frank skierował na nich ogień swojego erkaemu. Krzyknął do pozostałych z drużyny. Horrigan, drugi silnoręki z ekipy, przygotował wyrzutnię rakiet. Wkrótce potem zakopcił, a pocisk jebnął w jeepa z kaemami. Efekty były wręcz wystrzałowe. Drugim zajęło się kilka karabinów i erkaem Franka, też nie było co zbierać. Cholerni samobójcy - ale nie dziwota, bo to nie byli Workmeni, tylko Bandyci. Naćpani, jak zwykle.

I tyle się obronili. Ich bunkier zaraz z każdej strony zaczęły zasypywać dziesiątki, setki nabojów z dronów, Dartera i od tych typów z bagiennego antygrawu. Zaraz potem istne wory z granatami i salwy z rakiet. Szykowali się już na śmierć, kiedy wreszcie przybył gwóźdź programu.

Zielone i błękitne smugi laserów omiotły teren wokół bunkra, zagrzmiały autodziała. Darter zniknął w kuli ognia, płonący Ina-du Swamp Skimmer zarył gdzieś w drzewo ze skutkiem śmiertelnym dla kierowcy i pasażerów, drony rozpierzchły się. W parę chwil potem namierzono i zniszczono Agribota, jeszcze jednego drona naziemnego, i sekcję Workmenów z ciężkim moździerzem. Lanca Bravo po raz kolejny udowadniała, że była wcale nie gorsza od Alphy. W radiu krótkofalowym słychać było ich komunikaty.

- Ale tych dronów od zasrania! Zaczną się dobierać do kokpitów. - narwany młokos.

- Nic nam nie zrobią. Nie marnujcie na nie amunicji i gorąca, strącajcie je lufami, pięściami. - starszy kobiecy głos - Vandal, omieć laserami te apece. Mandaryn, zdejmij tego Harrassera z rakietami. Niech się trochę strofują.

Jak powiedziała, tak zrobili. Potężne mechy Corsair i Mackie ruszyły naprzód, bijąc z wymienionej broni - ten drugi namierzył antygrawitacyjnego rakieciarza na dalekim zapleczu “wolnego terenu” - bagien, wodnego cieku i potrzaskanych drzew. Seria z AC/10… pudło. Trzy wybuchy pośród syfu i wód. Poprawka z PPC… trafiony. Piękne wykwity błękitnej, ‘piorunowatej’ energii. Zaraz potem efektowna detonacja rozpieprzyła pojazd, który chlupnął resztkami w bagna. Niedaleko obok Corsair Vandala strzykał fotonami po linii drzew, obkrajając je, dosięgając APC, smażąc trochę piechoty. Wtórowały mu grzmoty z AC/10. Riposta była głównie niecelna lub bez efektu.

Nieco z tyłu Hebi i Zeus zmagające się z Gossamerami. Normalnie drobne, szybkie drony inwigilacyjne, teraz były obciążone erkaemami z amunicją i sterowane masowo. Słabo unikały ciosów masywnych pięści, które zmiatały je z powietrza. Skupiły ogień na pięściarzach, nie robiąc nic nawet ich kokpitom - lekka amunicja pośrednia nie była w stanie nawet nadkruszyć pancernych plex-szyb, choćby i wojskowa pełnopłaszczowa o szpicy p.panc. Dało to odetchnąć załogom umocnień. Żołnierze znów pruli ze swej broni - do APC, do poblokowanych ściętymi drzewami Workmenów, do dronów.

- Uwaga, lotnictwo! Radar pokazuje szereg szybko zbliżających się kontaktów. I jeden powolny, ale duży. - inny młody męski głos od Lancy Bravo.

- Zidentyfikuj ten duży.

Ledwo to powiedziała, a jedno z latadeł już przemknęło nad obozem, siepiąc rakietami i kulami. Helikopter bojowy antycznego wzorca OT-22 Bird of Prey. Bandycki, dlatego długo nie pożył - idioci zatrzymali się gdzieś na środku i zaczęli desantować z przedziału pasażerskiego. Dość rzec, że parę pocisków z granatników i salw z broni palnej i był pięknie płonący wrak na środku placu.

- Mam. To sterowiec kontroli dronów rodem od Draconisjan, typ sprzężony z Gossamerami. Ma garść dorabianych kaemów, ale jest daleko.

- Pandur, konkrety. Jak daleko?

- Mała spina, Rooikat.

- Dobra, Pandur, Vandal - LRMy w sterowiec.

- Uwaga! - głos Mandaryna - Mam kilkanaście sygnatur w lesie... widzę je. Workmechy! Wykańczajcie te drony szybko i pomóżcie mi. Rooikat!

- Już! Szybko panowie, nie ma czasu!

Corsair i Zeus ruszyły naprzód i szybko namierzyły pękaty kształt na horyzoncie ponad linią drzew. W przepełnionych ogniem, wizgiem, rykiem i dymem salwach ich wyrzutnie wypluły trzydzieści kierowanych rakiet dalekiego zasięgu. Kaemy sterowca przemówiły, próbując je bezskutecznie strącać. Wreszcie na horyzoncie błysnęło i konstrukt runął gdzieś aby się płomieniście roztrzaskać, a następnie utonąć na bagnach. I jak jeden mąż wszystkie drony powybuchały, potęgując na chwilę zamieszanie - autodestrukcja po utracie sygnału kontrolnego.

W samą porę. Mackie łomotał i spluwał ze swojej broni głównego, do której dołączyła para ‘brzusznych’ średnich laserów. Nieco z tyłu wtórował Von Rohrs Rooikat, siepiący z dwóch palet SRM i pomagający sobie pepecem, a z Flamera stawiający sobie zasłonę cieplno-dymną. A po drugiej stronie istny tłum - głównie wszelkiej maści i wersji Crosscuty. Raport WSI okazał się prawdziwy - Workmeni przezbroili swoje Workmechy z kaemów na RetroTech lasery małej mocy, lokując we wraz z niezbędnymi amplifikatorami mocy przy łbach. Te jeszcze miały sporo innej broni - czy to pochodzącej ze standardów pseudo-MilitiaMechs, czy dorobione przez samych Workmenów (głównie kolejne lasery i autodziała RetroTech). Ale było ich dużo, a obok biegły dwa Bandyckie mechy ultralekkie - FXR-4 Foxfire i JNR-7P Junior. Na tyłach wspierał ich pojazd, gdzie musieli siedzieć koledzy Juliusa Spencera - van dowódczy o napędzie fuzyjnym, siepiący z kaemu i wyrzutni LRM-5.

Lanca Bravo ruszyła do walki, nawalając ile fabryka dała. Ultralekkie skutecznie jednak flankowały (choć miały raptem kilka laserów i jeden Flamer łącznie), Crosscuty próbowały się rozpraszać, bić z różnych kierunków i przechodzić do zwarcia gdzie ich piły i ładowarki niezgorsze były od pięści i luf. Pozostali Workmeni postawili na jedną kartę - ruszyli do pieszego szturmu u boku pozostałych Hover APCs. I nadleciało kolejne lotnictwo: ląownik Ares w nowszej wersji Mark IV, zasypujący bazę dziesiątkami LRMów popartych parami MLaserów. Raptem tylko wylądował, a z otwierającej się rampy zjeżdżały już pojazdy - błyskawiczny Skimmer i dwa lekkie czołgi Galleon GAL-200 z wyrzutniami rakiet i kaemami. Potężne ilościowo salwy z RLów omiotły całą okolicę, bijąc też po flance Lancy Bravo.

Najgorsze jednak były dwa szybkie, zwinne mechy lekkiej klasy trzymające się gdzieś z tyłu. Oszczędnie siepały z pojedynczych wyrzutni SRM, ale głównie waliły z dalekosiężnych “snajperskich” broni - AC/2 i LLaser, celując nimi w plecy Bravo. Sytuacja się sypała i robiło się naprawdę groźnie. Komputery nawet nie potrafiły poprawnie zidentyfikować tej pary snajperów, a okazyjne trafienia z autodział i pepeców - choć wystarczające aby zmasakrować składy amunicji - nie wywierały efektów.

Skończyło się to przewidywalnie - ostrzeliwani z każdej ze stron, jedynie z lekkim wsparciem Franka, Horrigana i ich kolegów, mechy Lancy Bravo zaczęły się sypać. Pierwszym był Corsair.

- Vandal, wycofaj się!

- Nie! Nie widzisz, że tu nadlatuje ich więcej?! Nie macie szans. Wzywajcie Manatee i spieprzajcie!

- Takiego wała jak planeta cała, młokosie. - głos Mandaryna - Gromimy tych gnojów razem, choćby bez ammo i gorący jak piec.

Były to jednak słowa na wyrost. Vandala obskoczyli wściekli, mściwi Workmeni. Rąbali piłami, okładali innymi narzędziami, bili pięściami, strzelali z czego mieli - nie bacząc na kosmiczne gorąco, nieudolne chłodzenie i zacinające się retro-AC. W końcu nawet i ciężki, choć industrialny pancerz Corsaira posypał się, a struktura wkrótce. Zaraz by go położyli, ale…

- Zobaczymy się w piekle, chuje! - warknął na głośniku i kanałach ogólnych były ganger z Newport i odpalił taką bardziej chamską wersję autodestrukcji, nad którą niezbyt legalnie pracował ostatnimi czasy… jakby przeczuwając te zdarzenie. Zdetonował resztkę amunicji LRM, SRM i AC/10 wraz z reaktorem fuzyjnym. Pozostałych pilotów aż na chwilę oślepiło mimo automatycznej polaryzacji szyb, a nogi musiały tąpnąć mocno by utrzymać równowagę. Ale pole bitwy na tym odcinku się nieco przerzedziło. Bravo ogarnęli się szybciej i zemścili srodze, ładując ponad limity cieplne i na skraju bezpiecznych zasięgów minimalnych. W parę chwil ostatnie bandyckie i workmeńskie szroty płonęły lub wybuchały. Zaraz potem ostatnie antygrawy transportowe.

Ale niezidentyfikowani snajperzy w nieznanej, brązowej kolorystyce pancerzy, też nie odpuszczali. Z pomocą Aresa (Galleony były już płonącymi wrakami - po wystrzelaniu jednorazowych RLów zostały im tylko kaemy i były łatwym łupem dla bunkrów i paru laserów, a Skimmera osobiście zdjął duet Horrigan-Frank) znów zaatakowali, skupiając mocny ogień na Hebim. Tego już pancerz nie wytrzymał. Rooikat ledwo zdążyła się katapultować - już drugi mech odstrzelony spod niej. Eksplozja tego co zostało w zasobnikach SRM. Zostali tylko Mandaryn i Pandur. Zdwoili wysiłki. Skupili ogień na Aresie - w końcu go strącili, ale potem zmuszeni byli bawić się w ciuciubabkę po lesie z… Jackrabbitami (w końcu komputery je zidentyfikowały - ale były to cholerne mechy z czasów Wojny Domowej w Gwiezdnej Lidze, służące Republice Światów Rubieży i Imperium Amarisa, rzekomo utracone w pomrokach dziejów, w obydwu wariantach JKR-8T i JKR-9R zwanym również “Joker”).

W końcu je dorwali, ale zużyli praktycznie całą amunicję, mieli pozrywany pancerz i mnóstwo krytycznych obrażeń. Mackie i Zeus ledwo stały, i tylko ten drugi mógł się jeszcze normalnie poruszać.

Ale wyglądąło na to, że bitwa się zakończyła. Mylili się, choć przez chwilę rzeczywiście tak wyglądało. Resztki drużyn Workmenów spieprzały na piechotę w las, ścigane ogniem precyzyjnym.

- Rooikat? Rooikat, odbiór! - głos Pandura.

- Żyję… poturbowana. Nogę… nogę mam chyba złamaną.

- Szlag. Wymiotowałaś? Możesz chodzić?

- Tak. Nie.

- Zaraz kogoś po ciebie poślemy!

- Ktoś zarejestrował czy Vandal się katapultował? - Mandaryn podjął drugi ważki temat.

- Nie. Został w Korsarzu. Cholerny narwany młokos…

- Uwaga, Lanca Bravo! - nowy głos, tym razem z pozostającego w pobliżu Manatee - Wykryliśmy szybko zbliżające się maszyny lotnicze. Ewakuujcie się! Do wszystkich jednostek NVDF. - teraz na ogólnym - Opuścić bazę i okolicę. To bombowce!

Dość rzec, że ta bitwa nie zakończyła się pomyślnie. Lotnictwo w barwach Blood Raiders i tym nieznanym brązie uderzyło szybko i mocno. Mackie został zniszczony, choć Mandaryn zdołał się katapultować. Zeusowi ledwo udało się zwiać na Manatee. Wielu Rangersom się to nie udało - całą okolicę zrównano z ziemią mnóstwem bomb, od klasycznych HEF, poprzez kasetowe, a kończąc na zapalających Inferno. Nie patyczkowali się. Bunkry i mechy (a nawet wraki tychże i pojazdów!) precyzyjnie ostrzelano z laserów i autodział, zasypano rakietami. Walili wszędzie, w tym po “swoich” - żaden z Workmenów i Bandytów biorących udział w szturmie nie uszedł z życiem, umykający van dowódczy z oficerami tych pierwszych został unicestwiony tak samo jak bunkry Camp Varmint. W tym bunkier z Frankiem, Horriganem i ich kolegami, którzy nie zdążyli uciec.

Kolejne ofiary tej wojny.


Piętnasty października przyniósł kolejne wizytacje oraz infodump. Przede wszystkim: w nocy do bazy Minutemen powróciła Beton, Jane Doe, wraz z Brianem Wintersem, Crabem i - oczywiście - psem Dio. Technicy zaraz wzięli mecha pod lupę by go podreperować, a ludzie (i pies) zwizytowali lazaret. Po drodze zostali pokrótce wprowadzeni w sytuację, która przecież dość poważnie się odmieniła odkąd polecieli na Barierę robić brudną robotę.

Skoro świt do bazy dotarli też członkowie Lancy Bravo - Rooikat i Pandur, ranni i pokonani. Vandal natomiast nie dotarł, pozostał poległy w zgliszczach Camp Varmint wraz ze swym “Korsarzem”. Mandaryn, choć zdołał się katapultować, to nie zdołał się ewakuować - uznano go za zaginionego. Ocalałych szybko opatrzono i postawiono na nogi stymulantami. Nie było czasu jeszcze na odpoczynek. Do bazy ściągali kolejni goście - oficerowie łącznikowi z sojuszniczych kompanii najemnych oraz członek jakiegoś ‘bractwa’. Oficer wywiadowcza gorączkowo kompilowała raporty i przygotowywała prezentację w sali ze stołem holograficznym.

Dużo się zmieniło. To był czas na odprawę.


[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=T6bXcD0VBzI[/MEDIA]
 
__________________
Dorosłość to ściema dla dzieci.
Micas jest offline  
Stary 28-08-2021, 15:46   #95
 
Lynx Lynx's Avatar
 
Reputacja: 1 Lynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputację
Spotkanie z bratem zmąciło mu zmysły ze szkoda dla niego jak i całej toczonej przez nich walki. Od początku było wiadomo, że rajd na Vernennes Airport może zostać okupiony stratami, jednak strata swojego mecha jak boląca dla każdego mechworriora. Spider, który dzielnie stawał z nim do walki od początku tego koszmaru przepadł, a sam Spencer ocalał inno cudem okupionym wybitym palcem i lekkimi poparzeniami na plecach. Niby nic poważnego, ale boli jak skurwysyn i przeszkadza w życiu. W sumie nie ma co narzekać. Mógł skończyć jak Pan Ishida i zapaść w śpiączkę. Mógł też już nie mieć jak walczyć. Na szczęście w łupach wojennych trafił mu się nowy mech CGR-1A1 Charger, a nawet braciszek słowa dotrzymał i cynk przesłał na temat swoich. Mimo wszystko przyszłość wygląda nawet obiecująco.

Przyszłość ta i na tym obiecującym spojrzeniu zadrwiła ze Spencera. Cynk był prawdziwy, ale było tam więcej wroga niż szło przypuszczać. Cała lanca praktycznie powiedziała "PaPa". Jednak wróg równie srogo oberwał. W dodatku ich ekspedycja wróciła ze wsparciem i wieściami. Na dobrą wiadomość przypada zła. Niektórzy nazwą kosmiczną równowagą, a Had zgrabną manipulacją. Ktoś się jeszcze kryje i to spokoju mu nie dawało. Nie było też wieści, czy udało się złamać wiadomość jaką przechwycił na Magellanie.

Na nową odprawę gdzie mieli się zapoznać z nowymi "sprzymierzeńcami" ruszał z nadzieją, że uda mu się przekonać zgromadzenie, by zgodzili się na kolejny kontakt z bratem. Dotychczasowa współpraca była kosztowna, ale dotrzymali słowa. Zostało więc wierzyć iż teraz z nowymi możliwościami da im coś więcej.
 
Lynx Lynx jest offline  
Stary 29-08-2021, 14:43   #96
 
Stalowy's Avatar
 
Reputacja: 1 Stalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputację
Dwóch Jacksonów z poziomu obserwacyjnego spoglądało na mechy ustawione w szeregu. Syn opowiadał ojcu o tym co zobaczył poza ich rodzimą planetą i co tam przeżył.

Senior kiwał głową, czasem rzucał od siebie jakiś komentarz. Im dłużej syn opowiadał tym więcej mówił o rzeczach które podczas podróży wydarzyły się ale z których nie był wcale dumny.

I choć było tego tyle to ojciec na koniec po prostu objął syna i mocno go do siebie przytulił.

W życiu były ważne rzeczy i trywialne. Zrozumienie ze strony rodzica było jedną z najważniejszych rzeczy które pozwalały Julianowi sprostać rzeczy z którymi się w życiu mierzył. Mogłoby się wydać to zabawne, ale zadanie śmierci własnymi rękoma, komuś kto stał przed nim i chciał go zabić, było dla młodego Jacksona dużo trudniejsze do przełknięcia nawet niż kwestia zmasakrowania ludzi z bazie Workmenów.

***

Co do "Wieści z Frontu" bardzo zaniepokoiły one Juliana. Zmartwiły go wieści o pierwszych stratach pośród Minutemanów. Nie tylko zginęli piloci. Ich mentor był niedysponowany. Większość mechów zniszczona (dobrze że głównie te które wyrwali wrogowi z łap). Wróg z nowymi posiłkami. Piraci pod wodzą psychopaty.

Sytuacja nie była dobra. Tych lepszych wieści też było trochę, choć głównie to on je przywiózł wraz ze wsparciem dla Nowego Vermontu. Przyszłość nie malowała się na różowo, jednak nie byli bez szans.

Co więcej - teraz nie mogli już polegać na radach Ishidy i Jake'a. Byli zdani na samych siebie. Chociaż... przywiózł ze sobą całkiem pokaźną ilość person, które miały spory bagaż doświadczeń i wiedzy specjalistycznej. Póki byli u nich na kontrakcie mogli korzystać z know-how najemnych dowódców by odpowiednio planować swoje działania.

Najbardziej w tym wszystkim Jacksona mierzwiło to że zarówno Panzers jak i Abased byli pośród grup najemnych których zatrudnienie rozważał. Co by się stało gdyby zgłosił się w centrum MRB do przedstawicielstwa obu dowództw?

Fakt jednak że tajemniczy Bonefactor postanowił sięgnąć po oficjalne grupy najemników wskazywało że opór Vermontu mieszał mu w szykach i sięgał teraz po poważniejsze środki.
A im poważniejsze one były tym większa była szansa że zostawi ślady i w końcu zostanie ujawnione kim on jest.

No kim? Kto był w stanie wydać tyle c-billów, tyle zasobów i jeszcze wyposażyć piratów w lostech by zdobyć Amerigo?

Co takiego cennego się tutaj znajdowało że ktoś chciał podbić tą planetę?

Poznanie zamiarów i tożsamości przeciwnika było poważnym krokiem do jego pokonania. Bo pierwszym było poznanie że w ogóle ten przeciwnik istnieje.

 
Stalowy jest offline  
Stary 16-09-2021, 20:27   #97
 
Azrael1022's Avatar
 
Reputacja: 1 Azrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputację
Post wspólny - MG i gracze

15 października, 2999 A.D.
Godzina 9:30
Sala odpraw bazy Minutemen


“Nareszcie” - albo “znowu”. Po tylu miesiącach separacji i wykonywania solowych misji na całej długości, szerokości i rozciągłości Ziaren, Pogranicza a nawet Bariery, New Minutemen znów mogli wspólnie patrzeć na białobłękitną, rzucającą poblask holograficzną mgiełkę unoszącą się nad stołem. Ich stołem.

A przynajmniej ci, którzy zostali. Ale byli też ci nowi, oraz dużo gości. Jake’a McKinleya zastępowała analityczka z WSI, podporucznik Annabelle Bright, znajoma Asagao - cudem odratowana z Masakry. Starała się, to widać było. Nie mogła zastąpić tandemu Ishida-McKinley, ale kiedy tylko mogła to ciągle pracowała.

Najbardziej chyba bolał i wprowadzał niepokój brak Pana Ishidy. Był w ciężkim, choć stabilnym stanie. Śpiączka od ran, szoku, wycieńczenia organizmu nie ustępowała, a leczenie utrudniało napromieniowanie, które ciężko było usunąć ze względu na wiek i schorzenia geriatryczne. Póki co jednak trzymał się przy życiu, co już było cudem. Trzeba było działać bez niego.

Miało to też być wielkie wspólne spotkanie obydwu lanc. A przybyła przetrzebiona grupa poturbowanych ludzi. Jason Wallroth, callsign Vandal - sądząc po zdjęciu niewysoki, młody, opalony młokos. Masa tatuaży, zachmurzone oblicze, uliczne ciuchy. Dossier sugerowało, że to był były ganger z Newport. Był, bo zginął w obronie Camp Varmint. Był też znany w bazie Martin Neyman, callsign Mandaryn - wciąż zaginiony. Pozostała dwójka dotarła szczęśliwie do bazy (choć niekoniecznie szczęśliwa na duchu, co sugerowały markotne miny). Ursula Trevor, callsign Rooikat - rudowłosa, niska, drobnej postury ekolog, specjalistka od dżungli i jezior oraz Leon Clark, callsign Pandur - wysoki, tykowaty młodzian trochę podobny do Juliana, student mechaniki i budowy maszyn oraz kapral z 11th Volunteer Battalion. Obydwoje pochodzili z Burlington.

Byli też goście. Xander Almasy, demi-precentor pionu Delta (wywiad cywilny) ComStaru. Ten sam, z którym Julian i Theodora negocjowali na Illyrii. Najwyraźniej osobiście przybył aby upewnić się co do wypełnienia warunków umowy. Kolejni dwaj to oficerowie łącznikowi, porucznicy z kompanii najemnych: postawna chłopobaba Thelma Young od Markson’s Marauders oraz starszawy dżentelmen Francis Lennon od Knights of St. Cameron. Obydwoje w mundurach wyjściowych, a Almasy w podobnej wagi szatach zakonnych.

Był też jeszcze jeden starszy, brodaty mężczyzna z twarzą pooraną bliznami, który “wprosił się”. Członek jakiegoś “Bractwa Randisa” z planety Randis IV (daleko od Amerigo, ale też na Peryferiach). Koleś był w ciuchach podobnych do tego comstarowca, ale bardziej znoszonych, obtartych, łatanych - i nie raz widujących walkę. Przedstawiał się jako Roland z Eutin. Dziwny koleś… ale MechWarrior. Dlatego go wpuszczono. Przybył w tym całym pochodzie najmitów z własnym mechem: dojebanym, ale (ledwo) sprawnym UM-R50 UrbanMech. Ponoć chciał pomóc w walce z bandytyzmem i piractwem.

Po przedstawieniu zebranych, Bright uruchomiła program w stole holograficznym. Z mgiełki wyłoniły się konkrety i dziewczyna zaczęła tłumaczyć sytuację. A ta nie była wcale różowa.

Na orbicie wciąż funkcjonowały “dwie i pół” silne flotylle bojowo-transportowe. Jedna należała do najemników i innych sojuszników New Vermont Republic. Druga do… kompanii najemnych wynajętych na rzecz działań nieprzyjaciela. Te “pół” to było to, co zostało z Blood Raiders - choć wciąż dosyć liczne i silne dzięki kilku sztukom DroSTów. Obydwie strony w tej chwili trzymały się od siebie z dala i zajmowały logistyką, desantując ludzi, maszyny, szpej, zapasy. Znane były nazwy wrażejskich kompanii: “the Abased” oraz “Little Richard’s Panzer Brigade” - odpowiednio jeden batalion mechów ciężkich i szturmowych oraz jeden pułk mechów mieszanych (głównie średnich), do tego nieco wsparcia piechoty i AeroSpace oraz ew. innych pojazdów (choć to wszystko raczej zapewniali ich sojusznicy/pracodawcy). Ci pierwsi wzięli udział w ataku na Camp Varmint i zabezpieczyli tamten rejon, spychając siły NVDF na północ. Ci drudzy rozstawiają się bliżej Newport oraz częściowo w Vergennes, Essex i Bennington. Na wyspach doszło też do kolejnej klęski: początkowo misja McKinleya i Kane powiodła się, udało im się zorganizować wyspiarzy i górali z Windsor oraz ruch oporu z Vergennes i praktycznie wyprzeć wrogów z obydwu wysp wkrótce po rajdzie na Vergennes Airport. Powstańcy pozyskali sporo zasobów, broni palnej, amunicji. Przygotowywali plan obrony i przerzucenia posiłków, stanowiąc wrzód na kolektywnej dupie nieprzyjaciela. Niestety, Panzerowcy byli szybsi i wykorzystali ten swój niesławny a niehonorowy fortel: podali się za odsiecz, mieli nawet przemalowane mechy. I kiedy tylko powstańcy opuścili gardę, zmasakrowali ich. Teraz obydwie wyspy znów zostały wzięte przez wroga, a piraci uskuteczniali swoje ekscesy, podczas gdy Panzerowcy przymykali na to oko. Wiadomo też było, że SWD-1 Swordsman został zniszczony w trakcie walk (eksplozja amunicji, choć pilot zdołał się katapultować i nie odnaleziono go martwego - Jake’a McKinleya uznano więc za MIA), a COM-2D Commando też brał udział w starciach i jego wraku nie odnaleziono (więc razem z pilotką Sarah Kane też uznano go za MIA). Znaleziono natomiast wraki pojazdów, które musiały ścigać uciekających Minutemen: resztki pirackiego myśliwca atmosferycznego typu Bat Hawk (wariant Meteora), zmasakrowany wrak bandyckiego “czołgu” HNT-3R Hunter oraz kolejny z workmenowych workmechów, tym razem prototyp Patrona z dorobionym Gatlingiem 20mm (i doszczętnie rozjebanym przez eksplozje amunicji, broni i napędu I.C.E.). Commando i para nierozłącznych MechWarriors dosłownie rozpłynęli się w powietrzu po tej walce - nie udało się ich namierzyć ani nawiązać kontaktu… ale była pewność, że wrogom też się to nie udało. Być może uda się ich później odnaleźć lub sami wrócą do bazy.

Były też dobre (a raczej “właściwe”) wieści. Operacja logistyczna przebiegała sprawnie, nie niepokojona przez nieprzyjaciela. Dostawy zapasów i racji trafiały do Middlebury, Hartford, Milton i Burlington (szczególnie tych dwóch ostatnich). To plus pokazowy deployment mechów należących do Rycerzy Św. Cameron oraz zapewnienie o uzupełnianiu składów żywności i uzupełnień w racjonowaniu wystarczyły by większość zadymiarzy utraciła poparcie zwyczajnej ludności i dała się pozamiatać siłom porządkowym.

Oficerowie łącznikowi zabrali głos po prośbie, przedstawiając rostery swoich jednostek biorących udział w wojnie na Amerigo oraz propozycje ich rozdysponowania. Rycerze głównie sugerowali patrole, działania defensywne i szereg szybkich, płytkich rajdów na max jedną lancę w stylu hit & run. Do tego utrzymanie porządku w miastach i wokół nich. Sugerowali też ewentualny szybki atak na Essex i rozbicie Workmenów. Natomiast Maruderzy sugerowali uderzenia rajdowo-zwiadowcze na wyspy oraz zlokalizowanie i wyeliminowanie głównych sił Blood Raiders, a następnie dorwanie i wytłuczenie wszelkich ich niedobitków, a na orbicie “taktykę salami” by okroić nieprzyjaciół z pirackich maszyn. Pełne skupienie na skurwielach od Modeno. Nie dziwota - taki mieli kontrakt i za to im płacono. Udało się także zdobyć kopie listów przewozowych, manifestów i innej dokumentacji dotyczącej rosterów bojowych wrażejskich najmitów - z jednej strony ich siła nie pocieszała, z drugiej dobrze było znać swojego przeciwnika.

Almasy na koniec wtrącił, że obejrzeli już sobie Matara i zabrali go na orbitę, niedługo miał zostać odtransportowany na Illyrię wraz z pierwszym powrotnym transportem. Niemniej jednak planował pozostać wraz ze swymi ludźmi przez jakiś czas by zapewnić powagę ComStaru przy realizacji dalszych punktów umowy (głównie z pożytkiem dla NVR) i w charakterze neutralnych obserwatorów.

-Na początek chciałbym powitać…- sritutitu pitutu oficjalnej gadki. Had który najwyraźniej wczuł się w rolę oficjela republiki powitał nowo przybyłych, podziękował i dopełnił wszelkich formalności jakie wypadało dopełnić łącznie z minutą ciszy za poległych i wyrażeniem nadziei, że Pan Ishida niedługo wróci do zdrowia.
- Z propozycji strategicznych jestem również zdania, że Essex z swoimi polami jest kuszącą opcją. Posiadamy tam też kontakt w szeregach wroga, który potencjalnie umożliwiłby nam łatwiejsze przejęcie, oraz potencjalnie ograniczył zniszczenia tamtejszych magazynów, spichlerzy i pól. Jak wiadomo sytuacja w kraju nie jest zbyt ciekawa. Ponadto zabezpieczenie tego regionu da nam potencjalne podejście do rajdu na newportowskie lotnisko, które jest obecnie jednym z głównych jak nie jedynym działającym po ostatnim wypadzie wrogim lotniskiem w Ziarnach. Martwią mnie tylko siły nieprzyjaciela w rejonie jeziora Varmint i potencjalnie zagrożenie jakie to stwarza dla Burlington..- i tak kończąc czekał, aż ktoś przejmie pałeczkę mówcy.

Wiele informacji które pojawiły się na wstępie przyprawiło Juliana o słabość w nogach. Obie wrogie formacje były pośród tych których zatrudnienie rozważał. Szlag. Parę razy poprawiał okulary i masował nasadę nosa czytając zestawienie sił Panzerowców. Nie zaklął jednak. Najemnicy nawet nie mrugnęli słysząc o tym wszystkim. Jemu było trudno. Wiadomość o zniknięciu przyjaciół i krytycznym stanie mentora były potężnymi ciosami.

- To dobrze. - Julian skwitował słowa Hadriana kiwając głową - Jeżeli jesteś pewien tego kontaktu to powinniśmy z niego skorzystać.

- Prawdą też jest że musimy pilnować jak oka w głowie pozostałych nam Ziaren. Teraz jak przybyły uzupełnienia mamy dostatecznie dużo zapasów by przestawić gospodarkę na wojenne tory, by zapewnić odpowiednie wsparcie dla wysiłku wojennego. - dodał.

- To prawda. - potwierdziła podporucznik Bright - Siłom porządkowym udało się uporać ze wszystkimi wywrotowcami. Transformacja jest na ostatnim etapie. Pozyskane przez nas blueprinty pozwolą nam na seryjną produkcję broni będącej w stanie nawiązać walkę z wrogiem.

Julian znów kiwnął głową na potwierdzenie.

- Będziemy tego potrzebować. Tajemniczy Bonefaktor najpierw rzucił na nas dzikie ordy i wykorzystał zaskoczenie. Pierwszy plan nie wypalił, zbyt twardy orzech do zgryzienia, rzucił więc na Amerigo najemników. - postukał palcami o stół - Acz właśnie. Pozostały ich resztki. Szczególnie Piratów trzeba się pozbyć, wciąż są w powietrzu siłą z którą trzeba się liczyć.

- Czy pracowanie z piratami nie czyni ich piratami? - zapytał Hadrian.

- Pracodawca nie musiał im mówić kim są inni żołdacy na jego utrzymaniu.
- Dlatego może powinniście się z nimi skontaktować? - odezwał się nagle Roland z Eutin.

- Z wrogiem?! - wyrwało się Pandurowi.

Nastąpiła chwila niezręcznej ciszy.

- Są notowani na MRB. - stwierdził powoli Julian - Może rzeczywiście o tym nie wiedzą? Jak na ich notowania wpłynęłaby informacja że współpracują z piratami? - zapytał i spojrzał na przedstawiciela ComStaru.

Xander Almasy pozwolił sobie wystudiowanymi, powolnymi ruchami wyjąć i odpalić cigarillo. Zaciągnął się, wypuścił dym. W jego postawie nie było jednak nic irytującego - wyglądało to raczej jak jego “rytuał medytacyjny”.

- Poniekąd bardzo. Zależy z kim mieliby później kontraktować. Obydwie kompanie najemne nie mają wysokich notowań jeśli chodzi o… nazwijmy to moralnością, ale wciąż są notowane na MRB.

- Odpowiednio dobitna sugestia, że mamy kontakt z ComStarem, MRB, mediami i czym tam jeszcze oraz fakt, że bratają się z piractwem najgorszego sortu, wraz z dowodami ich aktywności na Amerigo… to powinno ich zmusić do tymczasowego zawieszenia broni i wystawienia Blood Raiders. - dodał Roland z Eutin.

- Hadrian, to chyba coś w sam raz dla ciebie. Podejmiesz się wraz ze swoją siostrą zadzwonienia do nich i posłania im takiej wiązanki by mieć ich z głowy chociaż na jakiś czas? - Julian zwrócił się do Highborna.

- Tak to powinno się udać. Mogę ruszyć wraz z siostrą jeśli się zgodzi i jeśli uda się zorganizować spotkanie, lub chociażby nawiązać połączenie. - przytaknął na propozycję Spencer

- Świetnie. - Julian potarł się po brodzie znów wpatrując się w mapę - Usuwając piratów powinniśmy nie tylko wyeliminować solidną ilość wrażego lotnictwa ale też zgarnąć odzysk. Cokolwiek zdołamy zdobyć będzie potrzebne do starcia z najemnikami. Hmmm… Przestawimy gospodarkę na potrzeby wojny. Czy mamy zapewniony łańcuch logistyczny? Czy potrzebujemy pilnie zabezpieczenia lub dostępu do jakiegoś zasobu?

- Jeśli dobrze rozumiem - Annabelle Bright łypnęła tutaj okiem na łączników najmitów - To kontrolowane przez nas Ziarna są nadal wpięte w system logistyczny i są bądź będą pod osłoną lotnictwa i mechów naszych sojuszników.

- Ta, ale ci wasi piraci mają w cholerę szpeju aerospace. - odezwała się gardłowo Young od Maruderów - Kasacja ich latadeł to absolutny priorytet. Nasi koledzy po fachu z drugiej strony nie mają nawet połowy tylu myśliwców i innych gówien, żeby naraz robić bombardowania, myśliwstwo i osłonę łańcuchów tamtych. Musimy przyrżnąć w te wasze stołeczne lotnisko mocno, tak jak raporty mówiły o tym waszym rajdzie na… jak mu tam… Vergennes Airport?

- Zgadzam się z przedmówczynią. - dodał rycerz Lennon od Cameronów - Ponadto ci Blood Raiders to, pomijając Bandytów, najbardziej nikczemna frakcja z którą walczycie. Ostateczne pokonanie ich to sprawa honoru.

- I pieniędzy. - wydmuchał wraz z cygaretkowym dymem Almasy - ComStar z chęcią zbada to, co możecie zdobyć na tych rajdersach i wycenić. Słyszeliśmy i widzieliśmy, że posługują się uzbrojeniem z czasów Ery Wojen. Tego typu RetroTech jest mniej wartościowy i potrzebny, ale Błogosławiony Zakon wciąż z chęcią go przyjmie i zbada, choćby jako relikt historii. Poza tym - znów się zaciągnął - Eliminacja tej grupy podwyższy poziom bezpieczeństwa w całej gromadzie gwiezdnej i okolicy. Pokój Blake’a niech będzie z nami.

- Tak… więc… póki co mamy to co potrzeba by wejść do nowego etapu wojny. - podsumowała Bright - A rząd już pracuje nad projektami agrarnymi i pełnym przestawieniem gospodarki na tryb wojenny. Ale to wymaga czasu i ochrony.

- Myślę też jak skutecznie kontrować mocniejszego wroga. Hmmm… Z własną produkcją broni mógłbyś… Nie. Obrona stacjonarna ma małe szanse. Za to mobilna… Duża ilość lekkich pojazdów. To samo robili Bandyci, ale oni działali na chama. Z odpowiednią taktyką takie wozy mogły by być skutecznym wsparciem dla mechów lub siłami oskrzydlającymi.

- Widząc wasze możliwości przemysłowe i patriotyzm obywateli, to możliwe. - skomentował Randisowiec - Ale to się wiąże z dużymi stratami w ludziach, pojazdach, amunicji, broni. Jesteście gotowi takie udźwignąć?

- To walka o nasze być albo nie być. Musimy być na to gotowi. - stwierdził Julian, a gdy wydźwięk tego stwierdzenia wybrzmiał, dodał - Chcemy skorzystać z waszej ekspertyzy. W jaki sposób możemy zabezpieczyć się by wróg nie był w stanie zgnieść nas jednym zmasowanym uderzeniem na któreś z Ziaren? Co będzie skuteczne by ugrzeźli lub bali się rzucić w nas na raz zbyt duże siły? Mobilna obrona? Zamienić miasta w fortece? Ciągle nękanie wrogiego zaplecza kiedy i tylko się da? Kombinacja tego wszystkiego? Jak zostało powiedziane: eliminacja piratów powinna mocno ograniczyć wrogie lotnictwo - czyli też ich możliwości zwiadowcze.

- Na poświęcenie wszyscy są gotów. Chcę tylko powiedzieć, żeby nawiązać wpierw kontakt z najmitami i zobaczymy co nam to da. Może trafi się okazja. - przypomniał Had.

Viktora… bolała głowa. Był cholernym chirurgiem.
- Nie… budowlańcem - poprawił sam siebie, w końcu od dekady nie bawił się w lekarza (poza felernym dniem gdy wybuchła wojna).
Niewiele to jednak zmieniło. Sytuację uważał za wybitnie paskudną skoro ktoś tak bardzo nie-wojskowy był wpuszczany na narady strategiczne. Więc trzymał się z tyłu i nie wypowiadał… szczególnie od kiedy kompanie najemnicze dołączyły i w pomieszczeniu już robił się wystarczający tłok aby mógł swobodnie kryć się za psychologią tłumu i pozwalać bardziej kompetentnym decydować.

- Had, informacje od tego wspomnianego kontaktu z Essex są potwierdzone z jakiegoś innego źródła? Jak bardzo możemy na nich polegać? - zapytała Asagao. - Bo wiedza o działaniach wroga w tym rejonie może być na wagę złota. Dla nas. A fałszywe informacje na wagę złota dla przeciwnika.

- Cóż… pozyskane od niego informację się sprawdziły i rzeczywiście przy Lake Varmint było większe zgrupowanie wrogich sił, które udało się zniszczyć. Wiadomo jakim kosztem. To czy wiedział o wzmocnieniu sił nowymi najemnikami zostaje tajemnicą. Co do pewności to zapewne informacja będzie stuprocentowo pewna jeśli damy coś równie wartego. Pytanie tylko czy zysk będzie współmierny z kosztem. - odpowiedział Spencer na pytanie.

- Pozbycie się wrażego lotnictwa to bardzo dobry plan. Powoduje to problem nie tylko z transportem, ale z komunikacją. Mieszkańcy Amerigo są do tego przyzwyczajeni, ale dla wrogów zakłócenia przepływu informacji będą solidnym ciosem.

-Tak zbierając myśli i informację to proponuje na początek się rozstawić i przygotować zaplecze. W czasie załatwiania logistyki wykonujemy nasz atak medialny i inne akcje z zakresu wywiadu. Rozumiem, że wszyscy się zgadzają iż obecnie priorytetem jest flota powietrzna piratów jak i ich jednostki naziemne, więc nowe siły rozstawiamy na froncie północnym. Abasedów na moje trzeba jednak w jakiś sposób przytrzymać tam gdzie są. Generał Jackson i siły z Border patrolu byłyby w stanie spowolnić ich marsz? - zakończył takim pytaniem swój wywód Hadrian

Annabelle Bright sprawdzała coś na swoim tablecie, porównywała z danymi w stole holograficznym. Kiwała przy tym głową.

- Mmm… tak. Padły rozkazy by zmobilizować i przenieść całość brygady Border Patrol w rejon Lake Varmint. Lekka piechota, transport, lekka artyleria i broń wsparcia, część lotnictwa zwiadowczego. Znają teren. Pomijając bezpośrednią okolicę zniszczonego obozu, to cały rejon jest bardzo trudnym terenem. Nieprzyjaciel będzie musiał odbudować ten obóz by mieć jakąkolwiek bazę logistyczną, plus powinien mieć problemy transportowe jeśli chodzi o pojazdy ciężkie i szturmowe. Rangersi powinni im wsadzić kija w szprychy i przynajmniej spowolnić ich pochód na długo.

- Polecę tam. - powiedziała milcząca do tej pory Jane Doe, łypiąca tylko spod byka na “tych nowych” - Wezmę Craba, Wintersa, Swift Wind. Ty. - strzepnęła popiół ze szluga, pokazując nim na sir Lennona - Odpal mi paru tych swoich rycorów w letkim, szybkim i niezawodnym sprzęcie. Locusty jakieś albo inne Bug ‘Mechs. Daj mi pilotów, którzy nie będą robić z siebie debila z pojedynkowaniem czy innymi zjebizmami. Pomożemy Rangersom i zatrzymamy tych brązowych gnojów.

Francis Lennon się skrzywił, ale sposób w jaki Beton to wypowiedziała był w jakiś sposób… kompetentny. Skinął głową.

- A wy lećcie z tymi od niej - wskazała na Minutemen, a potem na oficer Young - I rozwalcie piratów. Spencer, ogarnij ten swój kontakt, żeby przepuścił was do lotniska pod stolicą. Zabijcie wszystkich zjebów. My zadbamy o to byście mieli gdzie wracać.

- Ale przedtem rozmówmy się z najemnikami, by nie przeszkadzali nam w usuwaniu tych pirackich śmieci. - wtrącił Roland.

Beton łypnęła na niego groźnie. Randisowiec spojrzał na nią ze spokojem, uniósł brew. Po chwili prychnęła i wróciła do fajki. Wystarczający znak “zgody” i “niech sobie żyje”. Zaraz potem podjęła znowu:

- Jeszcze jedno. Na Barierze odkryliśmy z Wintersem bazę czerwonosrajtaśmowych. Obserwowaliśmy ją przez jakiś czas. Stała obsada to piesi Bandyci i parę wieżyczek, w tym te wyskakujące gówna. Duży ruch, to zdarzają się też różne pojazdy. Wszystko w raporcie jest. Nie mieliśmy pary by im tam walnąć. Wy to zróbcie. Spalcie to miejsce do gołej ziemi.

-Hmmmm… cóż ta informacja będzie dobra do wykorzystania w przyszłości. Zakłóćmy transport lotniczy, aby nikt nam nie przeszkadzał i będziemy mogli przypuścić rajd na tą placówkę. - zareagował Had na informację o nowej bazie wroga.

Słysząc o bazie Bandytów Julian skinął tylko głową z ponurym wyrazem twarzy. Nie trzeba było mówić nic więcej. Usuwając bandytów i piratów znikną najgorsze menty z szachownicy.

- Z Bożym błogosławieństwem wezmę udział w waszej krucjacie, do samego końca. - podjął stary wojownik - W zamian oczekuję wiktu i opierunku, wsparcia technicznego dla mojej maszyny i, kiedy się to wszystko skończy a my wyjdziemy z tego żywi, zapłaty w postaci jednego wybranego przeze mnie zdobycznego mecha. Co powiecie?

- Dla mnie bardzo miło by powitać w naszych szeregach tak zacnego Mechwarriora. Muszę jednak zaznaczyć, jako iż w zdobycznych mechach potrafią się trafić iście białe kruki trzeba, by w umowie określić rodzaj rzadkości maszyny. Rozumie Pan, zobowiązują nas już wcześniejsze zobowiązania. - odpowiedział Spencer z delikatnym skinieniem głowy w kierunku reprezentanta ComStaru na koniec wypowiedzi.

- Zdobyczny mech to uczciwa cena i myślę że uda nam się wyrwać z łap wroga niejedną dobrą maszynę. - rzekł Julian - Myślę też że pan Ishida nie miałby nic przeciw temu.

-Witamy w naszym oddziale, Roland-san - przywitała się Iroshizuku. -Weźmy się za bandytów. Wiadomo co to za budynki tam mają i jakie jest ich przeznaczenie? Może udało się tam zlokalizować bunkier albo miejsce z którego może wyskoczyć wieżyczka? Lightning może przenosić bomby o korygowanej trajektorii, przydadzą się w niszczeniu celi naziemnych z naprawdę dużej wysokości.

Viktor kiwnął głową nie zabierając głosu. Układ był dobry, a Roland robił na nim dobre wrażenie. Nie zamierzał go w żaden sposób oprotestowywać, a reszta się zgadzała.

Bright rozejrzała się po Minutemen. Pokiwała szybko i stanowczo głową.

- Zatem wpisuję pana Rolanda z Eutin na listę Minutemen, honorowo i na czas tego konfliktu. Shizu… znaczy się, porucznik Asagao, postaramy się przygotować odpowiedni ordnance do bombardowań i…

- Skupcie się na lotnisku. Więcej strat u piratów to mniejsze ryzyko, że wreszcie nam Leoparda dorwą przy długich przelotach. - wtrąciła się Doe - Melina brudasów nie ucieknie. Spencer, gadaj z tym swoim kontaktem. Juls, weź tego krzyżowca i skontaktujcie się z wrogimi najemnikami, żeby się od nas odjebali kiedy będziecie walić do piłatów.

Zebrani spojrzeli po sobie. Nic dodać, nic ująć. Bright po chwili dopiero odnotowała tą wyczekującą ciszę i wyłączyła stół holograficzny, burcząc coś o zakończeniu odprawy.
 

Ostatnio edytowane przez Micas : 16-09-2021 o 20:29. Powód: justowanie
Azrael1022 jest offline  
Stary 16-09-2021, 20:59   #98
 
Arvelus's Avatar
 
Reputacja: 1 Arvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputację

Viktor po raz kolejny ominął termin gdy mógł skontaktować się z rodziną. Miał raporty, włącznie z opinią psychologów (choć szczątkową, bo tajemnica zawodowa) więc wiedział, że jest z nimi na tyle w porządku na ile tylko może być w zastanym kontekście, a bał się tej rozmowy… nie do końca świadomie wiedział, że stanie się coś bardzo, bardzo złego. Bo wiedział, że jego wnuk Matias jest zaginiony. Wiedział, że wszyscy rozumieją to jako “martwy”. I gdzieś tam głęboko wiedział, że w czasie ataku na Newport Matias był z nim, choć z całych podświadomych sił to wypierał, to wiedział też, że przy pierwszej rozmowie padną te pytania, a nawet to, że oni pewnie sami już się domyślili czemu tak usilnie, raz po raz unika kontaktu.

Miał też inny powód. Tym razem świadomy. Wyglądał okropnie i czuł się jeszcze gorzej. Na tyle źle, że jakby go ktokolwiek o to zapytał… nie wiedział czy by nie pękł. Jak szklany żołnierzyk na milion kawałków z których już by nie mógł się pozbierać i nie byłby w stanie walczyć.


Roland z Etui czy skądś tam zrobił na nim wrażenie. Sam nie był jeszcze pewien jakie, ale jakieś. Jakby pielgrzym-krzyżowiec po skończonej jednej wojnie poszedł od razu na drugą. Wciąż też czuł się jeńcem na naradach wojennych. Jeśli już ma walczyć wolałby aby pokazali mu “tam idź i strzelaj”, a nie próbowali na siłę wciągać w pion decyzyjny. Cholernego lekarza/budowlańca! Niech ich diabły… Widział wyraźnie o ile gorzej znał się od obecnych na sprawie. MRB? Jedynie z kontekstu domyślał się kim oni są.
 
Arvelus jest offline  
Stary 19-09-2021, 11:16   #99
Mag
 
Mag's Avatar
 
Reputacja: 1 Mag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputację
Wprowadzenie postaci (transfer BN w BG)

[media]http://www.youtube.com/watch?v=7mr8go10ICQ[/media]

Nie sądziła, że po tym wszystkim co przeszła będą jeszcze ją ciągać po odprawach. Ledwo co wyszła z ambulatorium, gdzie oczyścili jej rany, łapiąc się za głowę co też za zielsko nawcierała sobie w nie, co ku większemu zdziwieniu medyków faktycznie zapobiegło zakażeniu w mocno niesprzyjających warunkach. Zakończyło się to wszystko zagipsowaniem nogi, choć były sugestie by zamiast tego użyć szyny i elastycznych bandaży. Nie była głupia, nie zamierzała płacić za to później reumatologią. Tak, miała w sobie jeszcze pewne pokłady optymizmu mówiące, że dotrwa końca wojny.

Była tak wykończona przez trudy walki, chorobę popromienną, ranną nogę i wszystkie leki jakie z tej okazji dostała, że ledwo była w stanie usiedzieć na fotelu podczas narady. Po zagipsowaniu pozwolili jej wziąć szybki prysznic, przebrać się i już ją poganiali do sali narad. Chyba jedynym plusem obecnej sytuacji było to, że postać hematologiczna jej ostrej choroby popromiennej jeszcze nie przywlekła za sobą sepsy. A miała przecież na to okazję. Gorzej już, że w obecnym stanie gojenie się ran i leczenie złamania będzie jedną wielką drogą przez mękę. Chyba byłoby jej łatwiej gdyby podążyła drogą Vandala... Ale zaraz zganiła się za te myśli. Miała przecież dla kogo żyć i dla kogo walczyć w tej wojnie.

Niska, rudowłosa i drobnej postury kobieta, siedziała krzywo na swoim fotelu, oparta łokciami o blat stołu. Obok niej stały kule, z których pomocą dokuśtykała na spotkanie. Włosy miała niedosuszone, a ubrana była w pierwsze co jej się napatoczyło do rąk, czyli spodnie bojówki, pozbawione teraz jednej nogawki z uwagi na zagipsowaną nogę, i czarny t-shirt z logiem jakiegoś zespołu indie rockowego, który był na nią za duży, co mogło znaczyć, że należał raczej do jakiegoś mężczyzny. Na palcu serdecznym lewej dłoni, której paznokciami stukała po blacie stołu, miała obrączkę i pierścionek z nie za dużym, ale wciąż drogo wyglądającym kamieniem. Głowę podpierała na ręce, pochylona nad blatem. Zdecydowanie nie wyglądała na panią profesor, kierownika wydziału zoologii na Uniwersytecie Burlington, którą była jeszcze przed paroma miesiącami, nim Amerigo spowił dym wojenny. Jak tak dalej pójdzie to jeszcze z dwie misje i będzie potrzebowała wózka, jak Ishida.

Słuchała toczącej się rozmowy i wysilała się ponad swój obecny stan egzystencjalny, żeby nic z tego jej nie umknęło. Jej uwaga szczególnie była skupiona na osobie Rolanda z Eutin. Był on dla niej w tym miejscu i tym czasie tak niepasujący i nierealny, że miała ochotę szturchnąć w bok i zapytać siedzącego obok niej Leona czy ten rycerz faktycznie tam jest, czy może to tylko jej własne omamy. Jego obecność przypomniała jej o tej dziewczynce idealistce, którą była jeszcze na początku tego roku. Przez krótką chwilę zatęskniła za tą osobą, ale zaraz wzięła się w garść. Była wojna i nie wygrają jej jeśli będą się nad sobą użalać przez takie pierdoły.

Gdzieś na później wbiła sobie w grafik roztrząsanie samobójstwa Jasona, bo inaczej nie mogła nazwać tego co zrobił ten chłopak, oraz statusu zaginionego jaki otrzymał Neyman. Jeśli chodziło o Mandaryna to, choć przecież to nie było tak, żeby on osobiście brał udział w wyciąganiu jej brata z kłopotów, to czuła względem niego trochę przerysowane poczucie bycia mu winnym pomocy. Żywiła nadzieję, że Martin odnajdzie się zaraz poturbowany, ale jednak żywy. Ze wszystkich z lancy bravo, to z nim była najbliżej, zważywszy na okoliczności jej szkolenia na pilota mecha. Chciałaby nawet zaproponować swój udział w akcji poszukiwawczej, bo przecież kto lepiej ogarnie dzicz jak nie ona, ale coś czuła, że nikt na to nie wyda zgody. W drodze do bazy Minutemenów dość już pełnych goryczy przekleństw poszło w ust Rooikat by teraz nie miała już sił się wypowiadać. Marzyła tylko o tym, żeby znaleźć się w rodzinnym Burlington i się wyspać. Kolejne z marzeń nie do spełnienia. I pewnie tak było nawet lepiej, bo wolała, żeby bliscy nie musieli na nią patrzeć jak jest w takim stanie.

Była tak bardzo nie w temacie, że mogła jedynie wodzić spojrzeniem po odzywających się. Ale zdołała się skrzywić, gdy młody Spencer wspomniał o wydarzeniach nad Lake Varmint w sposób jakby miały pozytywny wydźwięk. Na pewno nie miały takiego dla Trevor. Na dłuższą chwilę zawiesiła spojrzenie na sylwetce osoby Jane Doe, z sobie tylko znanych powodów. Był jeszcze Hadrian, chłopak z którym miała przelotną współpracę w bitwie o lotnisko i później pomagał jej utrzymać przy życiu Ishidę. Patrząc po Spencerze, on również nadal cierpiał na efekty popromienne. Miała też okazję w końcu zobaczyć na żywo Victora Heisenberga, doctora Mengele, jak go nazwał śp Jason, który pomógł jej lancy w tej nieszczęsnej ostatniej walce.

Na koniec wbiła spojrzenie w sufit, marząc by odprawa się już skończyła. Raport z tego i tak dostanie, przeczyta go sobie gdy się prześpi. Może wtedy będzie bardziej zdatna do życia.
 
__________________
"Just remember, there is a thin line between being a hero and being a memory"

Gram jako: Irya, Venora, Chris i Lyn
Mag jest offline  
Stary 19-09-2021, 17:31   #100
 
Micas's Avatar
 
Reputacja: 1 Micas ma wyłączoną reputację
Post

Po odprawie wszyscy ci, którzy mogli rzucili się w wir pracy. Oficerowie Bright, Young i Lennon zajęli się działaniami wywiadowczymi, strategią i komunikacją. Brak Pana Ishidy i Jake'a McKinleya doskwierał, niemniej jednak ekspertyza i wieloletnie doświadczenie najemników nadrabiały niedostatki. Pozostali, z wyłączeniem Trevor, Clark i Spencera. Dwoje ocalałych z Lancy Bravo udało się na przymusowy odpoczynek do lazaretu, gdzie podano im prochy nasenne, leki popromienne oraz kroplówy wzmacniające i stymulanty. Musieli być w topowej formie, szczególnie Ursula (której Leon pożyczył Zeusa na nadchodzącą akcję, sam zaś miał zostać w bazie i kurować się aby być zmiennikiem lub odwodem, jakkolwiek karkołomnie to nie brzmiało). Hadrian natomiast zajął się kontaktem ze swoim bratem Juliusem, obecnie niekwestionowanym głównodowodzącym kompanią najemną "the Workmen" i udzielnym władcą Essex i okolic. Kontaktem z "the Abased" i "Little Richard's Panzer Brigade" zajął się Almasy z ComStaru jako neutralny mediator na rzecz antypiractwa. Doe i Winters wsiedli do swoich maszyn i zostali przerzuceni przez Manatee w rejon Lake Varmint, gdzie połączyli się z wydzielonymi MechWarriors od Rycerzy Św. Cameron i powoli zbierającymi się w rejonie siłami całej brygady Border Patrol. Akcją dywersyjną i opóźniającą wobec wrogich najmitów kierował generał Jackson (niespokrewniony z Julianem), ale nadzór nad grupą battlemechów sprawowała Doe. Wkrótce przyniosła swoje pierwsze efekty - kiedy reszta ekipy miała wyruszać pod Newport, dostali wieść o odratowaniu Mandaryna przez Beton i Wintersa. Pozostali, czyli Asagao, Jackson, Heisenberg i świeżo wpisany na roster Minutemen Roland z Eutin zajęli się przygotowaniem pozostałych mechów oraz u boku zespołu Barnesa błyskawiczną naprawą uszkodzeń, w szczególności Zeusa.

Całość była gotowa w południe 17 października. Ostatnią zmianę odpuszczono mech-wojownikom aby mogli się wyspać przed akcją. A miała być jeszcze groźniejsza niż rajd na Vergennes Airport. Julius Spencer zgodził się przepuścić siły Minutemen i "Markson's Marauders" na lotnisko pod Newport i zobowiązał się nieingerować w starcie. Podobną decyzję podjęły także dowództwa pozostałych dwóch wrażejskich kompanii najemniczych. Był to wielki, choć tymczasowy sukces dyplomacji - ale nie obył się bez zgrzytów. Doszło do przecieku, co wychwyciło WSI. "Blood Raiders" wiedzieli, że Newport zostanie zaatakowane. Wezwali na pomoc swych sojuszników z Armii Czerwonej Wstęgi, którzy dozbroili lotnisko i pobliską bazę lotniczą w wieżyczki stacjonarne (przeniesione z głównej bazy Bandytów na Barierze) oraz wystawili 'elitarne' drużyny piechoty i dopancerzone gun trucks wyposażone w nowoczesną broń. Sami piraci zaś skupili w obrębie baz praktycznie wszystkie swoje battlemechy i pojazdy bojowe oraz lwią część lotnictwa atmosferycznego i DroSTów. Część wciąż jednak była na orbicie planety, a także w Bennington Airport.

Minutemen postąpili podobnie. Zostawili Manatee z tyłu jako awaryjny dropship, a do akcji miały polecieć w zasadzie wszystkie ich pozostałe mechy - Warhammer, Marauder, Charger od Highborna (mający przejść chrzest ognia po tej stronie barykady), UrbanMech od Templara (też), Zeus w rękach Rooikat. Transport, osłonę i bombardowania zapewnić miały Leopard i Royal Lightning. Maruderzy Marksona wystawili całość swej wzmocnionej kompanii - osiemnaście battlemechów (głównie ciężkich, ale o mocnych silnikach i sporej prędkości maksymalnej) pogrupowanych w trzy "hordy" po sześć maszyn wg zmodyfikowanej koncepcji taktycznej niesławnego Mercera Ravanniona, oficera DCMS. Zapakowali je do zmodyfikowanych "dropsów" klasy Union i Leopard. Obydwie strony konfliktu rzucały znaczną część swych sił do walnej bitwy. Nie dziwota zatem, że można ją było określić... bitwą na wyniszczenie.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=zsNruEzNIDY[/MEDIA]

Lot trwał prawie, że do wieczora. Późne miesiące roku oznaczały krótszy dzień, mimo nastania nowej pory suchej. Zapadł więc zmrok. Miało to utrudnić działania wojenne... przynajmniej do momentu, aż szalejące płomienie nie rozświetliłyby nocy jaśniej niż dzień.

Jeszcze w trakcie podejścia do zrzutu pojawiły się problemy. Wróg wychwycił nadlatującą flotyllę aerospace na swoim radarze (jakimś cudem) i posłał im naprzeciw szereg myśliwców i DroSTów. 'Dropsy' zmuszone były 'dropnąć' swoich pasażerów przed lotniskiem, a następnie ledwo zdążyły się poderwać do starcia powietrznego. Zrzucone mechy ruszyły aby siać zniszczenie i Wpierdol pośród niechcianych lokatorów aeroportu. A komitet powitalny już czekał: ogień z rakiet LRM i innej broni dalekosiężnej. Atakujący zmuszeni byli się rozproszyć, podzielić w grupki, odpowiedzieć podobnym ogniem i nacierać między zabudowania lotniska i bazy lotniczej. Związać nieprzyjaciela walką nim ten wystrzelałby go na przedpolach i tarmakach.

+++

SITREP


Mapa lotniska w Newport (by Mag).


Wizualizacja tegoż lotniska (by Azrael).
 
__________________
Dorosłość to ściema dla dzieci.

Ostatnio edytowane przez Micas : 25-09-2021 o 10:16. Powód: mapy
Micas jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 02:49.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172