Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 21-08-2021, 23:32   #183
Pipboy79
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Tura 31 - 2525.XII.20 knt; noc

Czas: 2525.XII.20 knt; noc
Miejsce: 2 dni drogi od Leifsgard, wioska Amazonek, dom gościnny
Warunki: wnętrze sali jadalnej, jasno, gorąco, gwar rozmów; na zewnątrz: ciemno, odgłosy dżungli, zachmurzenie, łag.wiatr, ciepło



Posłowie



W miarę jak kolejne dzwony i pacierze tego wieczoru mijały na kolacji robiło się coraz bardziej gościnnie i mniej oficjalnie. Zupełnie jakby spotkanie płynnie przeszło z oficjalnej kolacji i powitania gości w o wiele luźniejszą zabawę i wieczorek zapoznawczy. Jak ktoś miał ochotę z kimś porozmawiać czy zatańczyć to była okazja.

Prezent jaki Carsten sprawił królowej zaskoczył chyba wszystkich. Ani kapitan ani królowa nie spodziewali się takiego czynu podobnie jak drużyna gości i gospodarzy. Królowa wyglądała na zdziwioną ale szybko otrząsnęła się z zaskoczenia. Przyjęła cętkowane kocię wielkości małego psiaka wstając i biorąc go na ręce. Pogłaskała jego łepek i uśmiechnęła się ciepło do niego a potem do Sylvańczyka. Wyglądało, że “kotek” potrafił rozbrajać swoim kocim urokiem nie tylko zbirów Olmedo i zwykłych żołnierzy ale też królową i jej Amazonki. Almeda powiedziała coś do Carstena przyjaznym i oficjalnym tonem czego nikt z gości nie zrozumiał. Ale Majo przetłumaczyła to jako zaskakujący ale cenny dar i podziękowanie za ten hojny prezent.

Ale szybko okazało się, że nie pozostała porucznikowi dłużna. Niedługo potem do ławy na jakiej siedział podeszła Majo i Kara. Kara trzymała jakiś topór ale w luźnej pozie, mina też nie wskazywała na jakieś mordercze zamiary. Królowa znów wstała ze swojego miejsca w centrum stołu i chociaż nie podeszła do Carstena to powiedziała swoje ogłaszając swoją królewską wolę. A Majo tłumaczyła to na reikspiel. Jeśli naprawdę to jej królowa powiedziała to miała nie mniej ogłady niż arystokracja i władcy zza oceanu. Gest też miała.

Kara wręczyła Carstenowi topór. Jak go z bliska obejrzał to to był ładny, mocny, solidny topór. Sądząc po zdobieniach to norsmeński. Co biorąc pod uwagę zatarg obu osad o jakim się dowiadywali i od jednych i drugich mieszkańców nie było to aż tak dziwne.



https://i.pinimg.com/originals/2f/16...78557bd048.png


- To jest prezent od królowej. Ale tu Kara chciałaby ci coś dać w podziękowaniu za opiekę. Wcześniej nic nie miała ale teraz chce ci dać to. - ciemnoskóra tłumaczka przetłumaczyła prośbę koleżanki a ta wręczyła Carstenowi nóż. Wyglądał jak ręcznie robiony o kościanej rękojeści. Jednak prawdziwą niespodzianką było ostrze. Przypominało czarne szkło. I było obrobione jakby je ktoś łupał jak kamień. W pobliżu krawędzi to nawet trochę prześwitywało. A czerń ostrza ciekawie kontrastowało z bielą rękojeści. Jak mu wyjaśniła Majo ostrze było z obsynitu. Twarde ale kruche. Nadawało się do cięcia mięsa czy lin. Można było też dźgnąć w czyjś brzuch czy ramię. Ale przy uderzeniu w coś twardego jak drewno, kamień czy metal mogło pęknąć.

No a ta zaskakująca wymiana prezentów znacznie ociepliła atmosferę. No a potem jeszcze zaczęły się tańce. Z początku “w obroty” szły tylko panna de Truville i von Schwarz. Obie chętnie zgadzały się tańczyć z kolejnymi kawalerami i widać było, że sprawia im to przyjemność. Tańczyły i z Bertrandem i z de Riverą. Do czasu aż kapitan chyba w ramach próby poprosił do tańca Majo. Tłumaczka królowej popatrzyła na niego niepewnie i spojrzała pytająco na swoją królową. Ta po mgnieniu oka uśmiechnęła się łaskawie i chyba dała znak zgody bo chwilę później już tańczyła z kapitanem pomiędzy stołami. Poruszała się niepewnie chyba nie znając kroków ale za to znał je jej partner i umiejętnie je prowadził. Na ile widział Bertrand to kapitan wybrał dość prosty taniec jaki zwykle wszyscy tancerze za oceanem wynosili jeszcze z domów, wesel czy od nich zaczynali naukę tańca. Kobietom było o tyle łatwiej, że jak trafiły na doświadczonego partnera to mogły dać im się prowadzić.

Po skończonym tańcu nadeszła niejako zemsta de Rivery za to “zakasowanie” w bramie podczas powitania. Gdy tylko skończył z Majo podszedł z nią na jej miejsce jakby chciał ją odprowadzić ale zwrócił się bezpośrednio do królowej Aldery. Gest wyciągniętej dłoni skierowany do siedzącej w dumnym pióropuszu kobiety był wymowny i czytelny dla wszystkich. Prosił ją do tańca. Tego chyba gospodyni nie przewidziała tak samo jak małego jaguara w prezencie od Carstena bo minę znów miała dość zaskoczoną. A w sali jakby nagle zrobiło się cicho jak obie strony czekały co teraz się stanie. Jakby odmówiła tańca wyszłoby dość niezręcznie, zwłaszcza dla kapitana. Ale jakby się zgodziła to już poznali te Amazonki na tyle aby wiedzieć, że takich tańców w parze i to z mężczyzną chyba nie znają. Zresztą już po Majo widać było, że czuje się dość niepewnie w takim tańcu. A niezręcznie by wyszło jakby królowa dała z siebie zrobić pośmiewisko na własnym balu. Ale po tym momencie wahania skinęła jednak głową, wstała i dała się poprowadzić mężczyźnie pomiędzy stoły do tańca. De Rivera okazał na tyle taktu, że znów wybrał ten sam prosty taniec więc nawet jak ktoś tańczył go pierwszy raz pierwszy. Ale wyszło im całkiem nieźle. Zresztą Amazonki wydawały się mieć grację urodzonych tancerek a te tańce bardzo przypadły im do gustu.

Jak kapitan z kurtuazją odprowadził królową na jej miejsce i szarmancko pocałował dłoń dziękując za taniec królowa za pośrednictwem Majo również mu podziękowało. I to niejako ośmieliło obie strony. Bo chociaż żaden z kawalerzystów nie ośmielił się powtórzyć wyczynu kapitana aby poprosić królową to już z pozostałymi jej poddanymi jakoś mieli więcej swobody. A gospodynie też wydawały się z ciekawością poznawać te nowe kroki i tańce. Zwłaszcza jak do tego nie bardzo przeszkadzała bariera językowa. Więc szybko zabawa nabrała rumieńców i słychać było zarówno męskie jak i kobiece śmiechy i okrzyki rozbawienia.

Ale wszystko co dobre się szybko kończy. Trochę przed północą królowa wstała, podziękowała gościom za przyjemnie spędzony czas i wizytę. Prosiła aby czuli się nadal jej gośćmi ale na razie się żegnała do rana. To niejako zakończyło tą oficjalną część. I ludzie obu stron stopniowo zaczęli opuszczać salę balową.



Carsten



- Idź do domu. Ja tu popilnuję. - Juan w pewnym momencie biesiady, widząc jak rozwija się sytuacja nachylił się do niego i dał znać, że lepiej się rozdzielić. Póki wszyscy byli tutaj to nie miało większego znaczenia. Ale teraz część kawalerzystów jeszcze tańczyła, jadła, śpiewała albo próbowała grać na swoich instrumentach lub tych amazońskich. Jednak inni już zbierali się do powrotu albo nawet zdążyli wyjść. Mimo wszystko od rana byli w drodze a nawet już tu na miejscu szykowali się na chybcika do tej kolacji to nie było jak odpocząć. To nie sprzyjało balowaniu do białego rana.

Pewnie nie tylko Juan zorientował się, że wcześniejsze obawy oraz przemowa kapitana mogły być słuszne. Ale niechcący sam sprowokował taką wybuchową mieszankę. Wino, kobiety i śpiew! Do tego jak po jednej stronie byli sami samotni mężczyźni w sile wieku a po drugiej zgrabne, roześmiane ślicznotki w skąpych ciuszkach. Już na sali podczas tańca dało się zauważyć, że nie tylko wzrok kawalerzystów wędruje ku ledwo zakrytym skórami i piórami kobiecym wdziękom. Czasem jakoś tak się układało, że męska dłoń zsuwała się gdzieś w dół odkrytych kobiecych pleców. Naprawdę trudno było mieć pretensje, że w tak sprzyjających okolicznościach mężczyźni mieli ochotę sobie pofolgować z tymi atrakcyjnymi kobietami o egzotycznej urodzie. Póki jeszcze wszystko działo się na sali to jednak autorytet kapitana, królowej i Juana zapobiegał jakimś ekscesom. Ale teraz królowa wyszła, kapitan rozmawiał a to ze swoimi ludźmi, a to przez Majo z gospodyniami i nie miał głowy rozglądać się co kto robi a kawalerzyści właśnie zaczynali wracać do domu gościnnego. Można tylko było mieć nadzieję, że po to aby pójść grzecznie spać do rana. Ale pewności nie było.

Idąc po zewnętrznych schodach a potem przez ulice wyłożone belkami ale o dziwo oświetlone latarniami Carsten poza zastanawianiem się jaka będzie ta noc stwierdził, że przestało padać. Nocne niebo dalej było zasnute chmurami ale chociaż musiała być północ albo po to nadal było całkiem ciepło. Nawet jak się szło w samej koszuli. Przy okazji mógł wspomnieć swoją rozmową z panną von Schwarz. Bo gdzieś w ciągu wieczoru podeszła do niego. Nachylał się przy stole sprawdzając czym mógłby się tu teraz uraczyć w tych trunków było sporo. W większości te musujące wina co mieli do dyspozycji w domu gościnnym. Ale trafiło się też coś co sprawiało wrażenie gęstego piwa. Wtedy ją usłyszał jak mówi w czystym reikspiel. Rzadko mu było słyszeć tu tak czystą, ojczystą mowę. Nawet tacy jak Cesar, Bertrand czy de Rivera co mówili całkiem dobrze mówili w wyraźnym, obcym akcentem co od razu zdradzało, że to nie jest ich ojczysty język. W obozie to chyba tylko kapitan Koenig mówiła w reikspiel tak jak on.

- Porucznik Carsten? Miło mi cię poznać. Słyszałam, że też jesteś z Imperium. Co za przyjemność spotkać rodaka na tym krańcu świata. A mogę zapytać z jakiej części Imperium? - stanęła obok niego z przyjemnym, zaciekawionym uśmiechem na twarzy. Z bliska mógł przyjrzeć się dokładniej jej twarzy i nietuzinkowym włosom. Jak raz światło padało z jednej strony wydawały się krwistoczerwone z czarnym połyskiem. A jak z drugiej to dokładnie odwrotnie. A w ciągu wieczoru widział ją jak i rozmawiała z kapitanem, i Bertrandem, i kawalerzystami, i z Amazonkami. To pewnie mogła się dowiedzieć jak się nazywa i skąd jest.

- Przyznam się, że masz interesujące nazwisko. Carsten. Dobrze to wymawiam? Bo nie jestem pewna czy dobrze usłyszałam. Słyszałam bardzo podobne nazwisko chociaz z “von” i jestem ciekawa czy to coś wspólnego. - zapytała z łagodną ciekawością jakby nie była pewna czy Estalijczycy właściwie wypowiedzieli jego nazwisko. A dla Sylvańczyka nie było trudne się domyśleć o jakim nazwisku mogła słyszeć. Von Carstein. Nazwisko rodu przeklętych wampirów jacy swego czasu prawie rzucili na kolana całe Imperium póki ich nie pokonano w wampirzych wojnach. Nie było dziwne, że imperialna szlachcianka miała właśnie takie skojarzenia z jego nazwiskiem. Pytała jednak grzecznie niepewna czy to nie jest jakaś pomyłka w tłumaczeniu albo zbieżność nazwisk.

Ale teraz wracał samotnie przez oświetlone ulice. Trochę dziwnie się szło pomiędzy tymi domami na szczudłach. Zwłaszcza jak tonęły w ciemności tam gdzie nie sięgały plamy światła z pochodni. Szedł za dwoma kawalerzystami co wyszli od królowej. Szli rozmawiając ze sobą sporo. Ale co to nie słyszał dokładnie a i tak nie znał estalijskiego. Wydało mu się, że wyszli dość nagle i podejrzanie szybko. Wracali szybkim krokiem do domu gościnnego. Widział jak wchodzili po drabinie jeden po drugim. Potem jeszcze chwilę na werandzie ale weszli prosto do środka.

Niedługo potem spotkał ich w środku. Stali na korytarzu na parterze tego stojącego na palach domu. Przed pokojem dziewcząt. Panny de Truville nie mogło tam być bo została jeszcze z bratem w sali gościnnej. Ale Lycena to wyszła dużo wcześniej to już mogła być w środku. Obaj go dostrzegli i popatrzyli tak na niego jak i na siebie. Coś szepnęli do siebie chwilę po czym jeden z nich cicho ruszył w jego stronę.

- To nie twój pokój. Wracaj do siebie. - powiedział cicho w mocno łamanym reikspiel pokazując mu inne drzwi i, że lepiej aby się nie wtrącał.



Bertrand



Z Vivian tańczyło się bardzo przyjemnie. W przeciwieństwie do Amazonek które chociaż były pełne gracji i miały urok egzotyki ale były zielone w tych tańcach w parze to panna von Schwarz okazała się doświadczoną tancerką. Dało się wyczuć, że taniec sprawia jej przyjemność. Tańczyło się z nią lekko i przyjemnie. Aż cała sala zdawała się wirować i można było o niej na chwilę zapomnieć. Tylko on i ona pogrążeni w tańcu i muzyce, cieszący się chwilą, swobodą i sobą nawzajem. Potem poprosiła Bertranda aby wyszedł z nią na balkon aby można było ochłonąć. Na balkonie rzeczywiście było chłodniej, ciemniej i ciszej niż wewnątrz. Widać było pogrążoną w mroku wioskę. Tylko plamy światła od pochodni na ulicach rozjaśniały ten mrok. A chmury wciąż zasłaniały niebo ale już ta mżawka ustała.

- Powiedz mi mój słodki Bertrandzie. Jak bardzo fascynują cię Amazonki? Czy jesteś ciekaw ich sekretów? Czy byłbyś gotów zbadać te tajemnice nawet bez ich zgody? - zapytała opierając się łokciami o poręcze balkonu. Patrzyła przez okna na oświetlone wnętrze sali biesiadnej ale czekała na jego odpowiedź. A pytała jakby się z nim droczyła ciekawa jego zdania na ten temat. Brzmiało to trochę jak zabawa w “Co byś zrobił gdyby…” i podobne. Łatwo to było potraktować jako żart czy zabawę. No ale może jednak było to coś więcej.

A potem znów wrócili z tego balonu do środka by jak to zażartowała Vivian nie było plotek, że byli na jakiejś schadzce w świetle księżyców. Wewnątrz znów było tłoczniej i głośniej. I była też Izabella. A ta nie mając przy boku Iolandy z jaką zwykle rozmawiała jako z tą drugą szlachcianką zza oceanu teraz zagaiła do Vivian. I jak to miała w zwyczaju w końcu temat zszedł jej na swatanie.

- Bo ty chyba jesteś tu dłużej Vivian. Nie wiesz może jak to jest z prawem dziedziczenia piramidy? To jest własność królowej Aldery? A jakby dajmy na to… No tak dla przykładu… Królowa Aldera wyszła za mąż? To jej mąż też miałby prawa do tej piramidy? - młodsza siostra Bertranda zagaiła do nowej koleżanki ot tak, jakby się pytała o różne detale tutejszej kultury tubylców. Imperialna szlachcianka jednak chyba domyśliła się o co w gruncie rzeczy pyta.

- A czy przypadkiem taka osoba nie miałby jakiegoś dajmy na to… No tak dla przykładu… Jakiegoś bretońskiego nazwiska? Takiego de Truville na przykład? - szlachcianka płynnie przejęła pałeczkę naśladując styl Izabelli dość dobrze chociaż w dość komiczny sposób. Bo i sama naśladowana się roześmiała.

- No czemu nie? - łaskawie zgodziła się na taką matrymonialną propozycję i obie się roześmiały.

- No cóż, jeśli więc jeśli by rozważać takie zaręczyny i małżeństwo z królową Alderą czy jakąś inną Amazonką to myślę, że Izabello powinnaś się postarać o jakiś prezent zaręczynowy dla swojej wybranki która by miała nosić wasze nazwisko. - szlachcianka odparła tak gładko i płynnie, że Izabella w pierwszej chwili się chyba nie połapała co ta mówi. Ale jak się połapała to otworzyła szeroko oczy a buzię jeszcze szerzej. Ale kompletnie nie wiedziała co powiedzieć więc szybko spojrzała na brata aby sprawdzić czy też to słyszy.

- Tak moi drodzy. Amazonki nie mają mężczyzn więc nie wychodzą za nich za mąż. Żyją jednak w rodzinnych grupach podobnych do naszych rodzin. Każda taka grupa ma jeden z tych domów na palach. Razem chowają młodsze pokolenie. Trochę jak samotna matka ale z całą gromadą ciotek. Wśród nich zdarzają się też duety podobne do naszych nażeczeństw i małżeństw. One na to mówią “arin”. Co jak rozumiem oznacza najbliższą przyjaciółkę, siostrę albo partnerkę. I zdaje mi się, że mają tylko jedną “arin” na raz. I mam nadzieję, że was nie uraziłam tym drobnym żartem. Ale zawsze chciałam go powiedzieć komuś zza oceanu a dopiero wy tu trafiliście i przydarzyła mi się okazja. - imperialna szlachcianka mówiła po bretońsku całkiem nieźle i chyba rzeczywiście miała ubaw z tego wrażenia jakie wywarła. Jednak na koniec chyba troszkę szkoda jej się zrobiło siostry Bretończyka bo ta jak ochłonęła to poczerwieniała na całej twarzy.

- A nie… To ja tylko tak pytałam… Nie wiedziałam, że one… - wybąkała zmieszana panna de Truville dając wzrokiem znak bratu, że lepiej aby on jakoś wybrnął z tej sytuacji.

- Ale z tą piramidą to wydaje mi się, że to wspólne dziedzictwo. Coś podobnego jak u nas świątynie. Coś co jest dla wszystkich i nawet królowa nie może postępować tam jak jej się podoba. Zwykle urzęduje tam Lalande i jej eskorta. To ta w masce. Mówią na nią wyrocznia ale to też ktoś jak u nas astrolog, uczony, mag, zielarz i medyk. Dlatego jak przybyły te jaszczury to bez trudu je przegoniły. - widząc, że Izabella potrzebuje chwilę aby ochłonąć szlachcianka wróciła do tematu piramidy i jej roli dla plemienia wojowniczek. A ta chętnie tego słuchała.




Czas: 2525.XII.20 knt; noc
Miejsce: 4 dni drogi od Leifsgard, dżungla, jaskinia
Warunki: na zewnątrz: ciemno, odgłosy dżungli, zachmurzenie, łag.wiatr, ciepło



Wyprawa ratunkowa



W dzień to może faktycznie nie było zbyt daleko. Kilka pacierzy drogi. Ale teraz, po nocy, jak przez pół dnia padała mżawka to się zrobiło ciemno, mokro i grząsko. Szli ledwo widząc przed sobą majaczące plecy poprzednika. Za to na słuch było słychać ich lepiej. Te wszystkie pancerze, sprzączki, broń, pochwy, torby i manierki klekotały w rytm kroków. Zamierały tylko wówczas gdy dało się słyszeć jakiś podejrzany dźwięk. A w tej nocnej dżungli sporo było takich podejrzanych dźwięków. Na szczęście żaden nie okazał się naprawdę niebezpieczny i na obawach się skończyło. Przynajmniej jak dotąd.

Naradę zwołano już po zmierzchu więc jak już na nią się schodzili to było ciemno. I to się nie zmieniło. Jak uradzono co począć i kto ma iść sprawdzić sytuację w tej jaskini to wciąż mżyło. Podobnie jak dowódcy wyznaczeni do tego nocnego patrolu rozeszli się do swoich namiotów aby poinformować swoich ludzi, że są ochotnikami na ten nocny spacer w dżdżu. Jeśli inni wojacy reagowali tak samo jak ludzie baronessy to entuzjazmu i wybuchu radości z tego powodu nie było. W końcu chodziło o opuszczenie względnie bezpiecznego obozu i wyruszenie w nieznane. Po ciemku i po nocy, w tą nieznaną i nieprzyjazną dżunglę.

Zanim się ubrali, spakowali i zebrali na zbiórce to była druga połowa wieczoru. Ale chociaż mżawka się skończyła. Dało się odetchnąć pełną piersią bez tego tropikalnego zaduchu. Przed namiotem narad zebrało się ze trzy dziesiątki żołnierzy. Eskorta baronessy, elfy Amrisa i kusznicy Gazalli. Ponieważ żaden z kapitanów nie dowodził tymi oddziałami to porucznicy bez większych zgrzytów podporządkowali się baronessie. W międzyczasie widocznie po obozie rozeszła się wieść o tym wypadzie bo wiele osób obserwowało ich przygotowania a potem wymarsz. Ale raczej nikt im nie zazdrościł takiego zadania. Raczej większość pewnie cieszyła się w duchu, że nie padło na nich.

Nocny marsz przez dżunglę okazał się tak nieprzyjemny, mokry i błotnisty jak się zapowiadał jeszcze w obozie. Każdy krok grzązł w miękkiej, błotnistej masie. Po ciemku trudno było dostrzec korzenie, gałęzie, kamienie i te wszystkie pułapki jakie w dzień dało się raczej dostrzec. Nie było dziwne, że regularnie ktoś się przewracał, wpadał na sąsiada albo obrywał gałęzią. Ale ten góral jednak jakoś ich nadal prowadził wciąż dalej i dalej. Aż wreszcie dał znak, że są już blisko. Już musiała być północ albo nawet i po.

- To już blisko. Tam z tamtych krzaków widać już tą jaskinię. - powiedział po tym jak właśnie wrócił z tych krzaków. Z tej strony te co pokazywał jakoś się nie różniły od sąsiednich na dnie tego mrocznego oceanu. Do dwójki Estalijczyków podszedł Toras dowodzący swoimi elfimi tarczownikami oraz Sabatini jaki był od tileańskich kuszników.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline