|
Archiwum sesji z działu Warhammer Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Warhammer (wraz z komentarzami) |
| Narzędzia wątku | Wygląd |
20-08-2021, 22:48 | #181 |
Reputacja: 1 |
|
21-08-2021, 16:49 | #182 |
Reputacja: 1 |
__________________ "Beer is proof that God loves us and wants us to be happy" Benjamin Franklin |
21-08-2021, 23:32 | #183 |
Majster Cziter Reputacja: 1 | Tura 31 - 2525.XII.20 knt; noc Czas: 2525.XII.20 knt; noc Miejsce: 2 dni drogi od Leifsgard, wioska Amazonek, dom gościnny Warunki: wnętrze sali jadalnej, jasno, gorąco, gwar rozmów; na zewnątrz: ciemno, odgłosy dżungli, zachmurzenie, łag.wiatr, ciepło Posłowie W miarę jak kolejne dzwony i pacierze tego wieczoru mijały na kolacji robiło się coraz bardziej gościnnie i mniej oficjalnie. Zupełnie jakby spotkanie płynnie przeszło z oficjalnej kolacji i powitania gości w o wiele luźniejszą zabawę i wieczorek zapoznawczy. Jak ktoś miał ochotę z kimś porozmawiać czy zatańczyć to była okazja. Prezent jaki Carsten sprawił królowej zaskoczył chyba wszystkich. Ani kapitan ani królowa nie spodziewali się takiego czynu podobnie jak drużyna gości i gospodarzy. Królowa wyglądała na zdziwioną ale szybko otrząsnęła się z zaskoczenia. Przyjęła cętkowane kocię wielkości małego psiaka wstając i biorąc go na ręce. Pogłaskała jego łepek i uśmiechnęła się ciepło do niego a potem do Sylvańczyka. Wyglądało, że “kotek” potrafił rozbrajać swoim kocim urokiem nie tylko zbirów Olmedo i zwykłych żołnierzy ale też królową i jej Amazonki. Almeda powiedziała coś do Carstena przyjaznym i oficjalnym tonem czego nikt z gości nie zrozumiał. Ale Majo przetłumaczyła to jako zaskakujący ale cenny dar i podziękowanie za ten hojny prezent. Ale szybko okazało się, że nie pozostała porucznikowi dłużna. Niedługo potem do ławy na jakiej siedział podeszła Majo i Kara. Kara trzymała jakiś topór ale w luźnej pozie, mina też nie wskazywała na jakieś mordercze zamiary. Królowa znów wstała ze swojego miejsca w centrum stołu i chociaż nie podeszła do Carstena to powiedziała swoje ogłaszając swoją królewską wolę. A Majo tłumaczyła to na reikspiel. Jeśli naprawdę to jej królowa powiedziała to miała nie mniej ogłady niż arystokracja i władcy zza oceanu. Gest też miała. Kara wręczyła Carstenowi topór. Jak go z bliska obejrzał to to był ładny, mocny, solidny topór. Sądząc po zdobieniach to norsmeński. Co biorąc pod uwagę zatarg obu osad o jakim się dowiadywali i od jednych i drugich mieszkańców nie było to aż tak dziwne. https://i.pinimg.com/originals/2f/16...78557bd048.png - To jest prezent od królowej. Ale tu Kara chciałaby ci coś dać w podziękowaniu za opiekę. Wcześniej nic nie miała ale teraz chce ci dać to. - ciemnoskóra tłumaczka przetłumaczyła prośbę koleżanki a ta wręczyła Carstenowi nóż. Wyglądał jak ręcznie robiony o kościanej rękojeści. Jednak prawdziwą niespodzianką było ostrze. Przypominało czarne szkło. I było obrobione jakby je ktoś łupał jak kamień. W pobliżu krawędzi to nawet trochę prześwitywało. A czerń ostrza ciekawie kontrastowało z bielą rękojeści. Jak mu wyjaśniła Majo ostrze było z obsynitu. Twarde ale kruche. Nadawało się do cięcia mięsa czy lin. Można było też dźgnąć w czyjś brzuch czy ramię. Ale przy uderzeniu w coś twardego jak drewno, kamień czy metal mogło pęknąć. No a ta zaskakująca wymiana prezentów znacznie ociepliła atmosferę. No a potem jeszcze zaczęły się tańce. Z początku “w obroty” szły tylko panna de Truville i von Schwarz. Obie chętnie zgadzały się tańczyć z kolejnymi kawalerami i widać było, że sprawia im to przyjemność. Tańczyły i z Bertrandem i z de Riverą. Do czasu aż kapitan chyba w ramach próby poprosił do tańca Majo. Tłumaczka królowej popatrzyła na niego niepewnie i spojrzała pytająco na swoją królową. Ta po mgnieniu oka uśmiechnęła się łaskawie i chyba dała znak zgody bo chwilę później już tańczyła z kapitanem pomiędzy stołami. Poruszała się niepewnie chyba nie znając kroków ale za to znał je jej partner i umiejętnie je prowadził. Na ile widział Bertrand to kapitan wybrał dość prosty taniec jaki zwykle wszyscy tancerze za oceanem wynosili jeszcze z domów, wesel czy od nich zaczynali naukę tańca. Kobietom było o tyle łatwiej, że jak trafiły na doświadczonego partnera to mogły dać im się prowadzić. Po skończonym tańcu nadeszła niejako zemsta de Rivery za to “zakasowanie” w bramie podczas powitania. Gdy tylko skończył z Majo podszedł z nią na jej miejsce jakby chciał ją odprowadzić ale zwrócił się bezpośrednio do królowej Aldery. Gest wyciągniętej dłoni skierowany do siedzącej w dumnym pióropuszu kobiety był wymowny i czytelny dla wszystkich. Prosił ją do tańca. Tego chyba gospodyni nie przewidziała tak samo jak małego jaguara w prezencie od Carstena bo minę znów miała dość zaskoczoną. A w sali jakby nagle zrobiło się cicho jak obie strony czekały co teraz się stanie. Jakby odmówiła tańca wyszłoby dość niezręcznie, zwłaszcza dla kapitana. Ale jakby się zgodziła to już poznali te Amazonki na tyle aby wiedzieć, że takich tańców w parze i to z mężczyzną chyba nie znają. Zresztą już po Majo widać było, że czuje się dość niepewnie w takim tańcu. A niezręcznie by wyszło jakby królowa dała z siebie zrobić pośmiewisko na własnym balu. Ale po tym momencie wahania skinęła jednak głową, wstała i dała się poprowadzić mężczyźnie pomiędzy stoły do tańca. De Rivera okazał na tyle taktu, że znów wybrał ten sam prosty taniec więc nawet jak ktoś tańczył go pierwszy raz pierwszy. Ale wyszło im całkiem nieźle. Zresztą Amazonki wydawały się mieć grację urodzonych tancerek a te tańce bardzo przypadły im do gustu. Jak kapitan z kurtuazją odprowadził królową na jej miejsce i szarmancko pocałował dłoń dziękując za taniec królowa za pośrednictwem Majo również mu podziękowało. I to niejako ośmieliło obie strony. Bo chociaż żaden z kawalerzystów nie ośmielił się powtórzyć wyczynu kapitana aby poprosić królową to już z pozostałymi jej poddanymi jakoś mieli więcej swobody. A gospodynie też wydawały się z ciekawością poznawać te nowe kroki i tańce. Zwłaszcza jak do tego nie bardzo przeszkadzała bariera językowa. Więc szybko zabawa nabrała rumieńców i słychać było zarówno męskie jak i kobiece śmiechy i okrzyki rozbawienia. Ale wszystko co dobre się szybko kończy. Trochę przed północą królowa wstała, podziękowała gościom za przyjemnie spędzony czas i wizytę. Prosiła aby czuli się nadal jej gośćmi ale na razie się żegnała do rana. To niejako zakończyło tą oficjalną część. I ludzie obu stron stopniowo zaczęli opuszczać salę balową. Carsten - Idź do domu. Ja tu popilnuję. - Juan w pewnym momencie biesiady, widząc jak rozwija się sytuacja nachylił się do niego i dał znać, że lepiej się rozdzielić. Póki wszyscy byli tutaj to nie miało większego znaczenia. Ale teraz część kawalerzystów jeszcze tańczyła, jadła, śpiewała albo próbowała grać na swoich instrumentach lub tych amazońskich. Jednak inni już zbierali się do powrotu albo nawet zdążyli wyjść. Mimo wszystko od rana byli w drodze a nawet już tu na miejscu szykowali się na chybcika do tej kolacji to nie było jak odpocząć. To nie sprzyjało balowaniu do białego rana. Pewnie nie tylko Juan zorientował się, że wcześniejsze obawy oraz przemowa kapitana mogły być słuszne. Ale niechcący sam sprowokował taką wybuchową mieszankę. Wino, kobiety i śpiew! Do tego jak po jednej stronie byli sami samotni mężczyźni w sile wieku a po drugiej zgrabne, roześmiane ślicznotki w skąpych ciuszkach. Już na sali podczas tańca dało się zauważyć, że nie tylko wzrok kawalerzystów wędruje ku ledwo zakrytym skórami i piórami kobiecym wdziękom. Czasem jakoś tak się układało, że męska dłoń zsuwała się gdzieś w dół odkrytych kobiecych pleców. Naprawdę trudno było mieć pretensje, że w tak sprzyjających okolicznościach mężczyźni mieli ochotę sobie pofolgować z tymi atrakcyjnymi kobietami o egzotycznej urodzie. Póki jeszcze wszystko działo się na sali to jednak autorytet kapitana, królowej i Juana zapobiegał jakimś ekscesom. Ale teraz królowa wyszła, kapitan rozmawiał a to ze swoimi ludźmi, a to przez Majo z gospodyniami i nie miał głowy rozglądać się co kto robi a kawalerzyści właśnie zaczynali wracać do domu gościnnego. Można tylko było mieć nadzieję, że po to aby pójść grzecznie spać do rana. Ale pewności nie było. Idąc po zewnętrznych schodach a potem przez ulice wyłożone belkami ale o dziwo oświetlone latarniami Carsten poza zastanawianiem się jaka będzie ta noc stwierdził, że przestało padać. Nocne niebo dalej było zasnute chmurami ale chociaż musiała być północ albo po to nadal było całkiem ciepło. Nawet jak się szło w samej koszuli. Przy okazji mógł wspomnieć swoją rozmową z panną von Schwarz. Bo gdzieś w ciągu wieczoru podeszła do niego. Nachylał się przy stole sprawdzając czym mógłby się tu teraz uraczyć w tych trunków było sporo. W większości te musujące wina co mieli do dyspozycji w domu gościnnym. Ale trafiło się też coś co sprawiało wrażenie gęstego piwa. Wtedy ją usłyszał jak mówi w czystym reikspiel. Rzadko mu było słyszeć tu tak czystą, ojczystą mowę. Nawet tacy jak Cesar, Bertrand czy de Rivera co mówili całkiem dobrze mówili w wyraźnym, obcym akcentem co od razu zdradzało, że to nie jest ich ojczysty język. W obozie to chyba tylko kapitan Koenig mówiła w reikspiel tak jak on. - Porucznik Carsten? Miło mi cię poznać. Słyszałam, że też jesteś z Imperium. Co za przyjemność spotkać rodaka na tym krańcu świata. A mogę zapytać z jakiej części Imperium? - stanęła obok niego z przyjemnym, zaciekawionym uśmiechem na twarzy. Z bliska mógł przyjrzeć się dokładniej jej twarzy i nietuzinkowym włosom. Jak raz światło padało z jednej strony wydawały się krwistoczerwone z czarnym połyskiem. A jak z drugiej to dokładnie odwrotnie. A w ciągu wieczoru widział ją jak i rozmawiała z kapitanem, i Bertrandem, i kawalerzystami, i z Amazonkami. To pewnie mogła się dowiedzieć jak się nazywa i skąd jest. - Przyznam się, że masz interesujące nazwisko. Carsten. Dobrze to wymawiam? Bo nie jestem pewna czy dobrze usłyszałam. Słyszałam bardzo podobne nazwisko chociaz z “von” i jestem ciekawa czy to coś wspólnego. - zapytała z łagodną ciekawością jakby nie była pewna czy Estalijczycy właściwie wypowiedzieli jego nazwisko. A dla Sylvańczyka nie było trudne się domyśleć o jakim nazwisku mogła słyszeć. Von Carstein. Nazwisko rodu przeklętych wampirów jacy swego czasu prawie rzucili na kolana całe Imperium póki ich nie pokonano w wampirzych wojnach. Nie było dziwne, że imperialna szlachcianka miała właśnie takie skojarzenia z jego nazwiskiem. Pytała jednak grzecznie niepewna czy to nie jest jakaś pomyłka w tłumaczeniu albo zbieżność nazwisk. Ale teraz wracał samotnie przez oświetlone ulice. Trochę dziwnie się szło pomiędzy tymi domami na szczudłach. Zwłaszcza jak tonęły w ciemności tam gdzie nie sięgały plamy światła z pochodni. Szedł za dwoma kawalerzystami co wyszli od królowej. Szli rozmawiając ze sobą sporo. Ale co to nie słyszał dokładnie a i tak nie znał estalijskiego. Wydało mu się, że wyszli dość nagle i podejrzanie szybko. Wracali szybkim krokiem do domu gościnnego. Widział jak wchodzili po drabinie jeden po drugim. Potem jeszcze chwilę na werandzie ale weszli prosto do środka. Niedługo potem spotkał ich w środku. Stali na korytarzu na parterze tego stojącego na palach domu. Przed pokojem dziewcząt. Panny de Truville nie mogło tam być bo została jeszcze z bratem w sali gościnnej. Ale Lycena to wyszła dużo wcześniej to już mogła być w środku. Obaj go dostrzegli i popatrzyli tak na niego jak i na siebie. Coś szepnęli do siebie chwilę po czym jeden z nich cicho ruszył w jego stronę. - To nie twój pokój. Wracaj do siebie. - powiedział cicho w mocno łamanym reikspiel pokazując mu inne drzwi i, że lepiej aby się nie wtrącał. Bertrand Z Vivian tańczyło się bardzo przyjemnie. W przeciwieństwie do Amazonek które chociaż były pełne gracji i miały urok egzotyki ale były zielone w tych tańcach w parze to panna von Schwarz okazała się doświadczoną tancerką. Dało się wyczuć, że taniec sprawia jej przyjemność. Tańczyło się z nią lekko i przyjemnie. Aż cała sala zdawała się wirować i można było o niej na chwilę zapomnieć. Tylko on i ona pogrążeni w tańcu i muzyce, cieszący się chwilą, swobodą i sobą nawzajem. Potem poprosiła Bertranda aby wyszedł z nią na balkon aby można było ochłonąć. Na balkonie rzeczywiście było chłodniej, ciemniej i ciszej niż wewnątrz. Widać było pogrążoną w mroku wioskę. Tylko plamy światła od pochodni na ulicach rozjaśniały ten mrok. A chmury wciąż zasłaniały niebo ale już ta mżawka ustała. - Powiedz mi mój słodki Bertrandzie. Jak bardzo fascynują cię Amazonki? Czy jesteś ciekaw ich sekretów? Czy byłbyś gotów zbadać te tajemnice nawet bez ich zgody? - zapytała opierając się łokciami o poręcze balkonu. Patrzyła przez okna na oświetlone wnętrze sali biesiadnej ale czekała na jego odpowiedź. A pytała jakby się z nim droczyła ciekawa jego zdania na ten temat. Brzmiało to trochę jak zabawa w “Co byś zrobił gdyby…” i podobne. Łatwo to było potraktować jako żart czy zabawę. No ale może jednak było to coś więcej. A potem znów wrócili z tego balonu do środka by jak to zażartowała Vivian nie było plotek, że byli na jakiejś schadzce w świetle księżyców. Wewnątrz znów było tłoczniej i głośniej. I była też Izabella. A ta nie mając przy boku Iolandy z jaką zwykle rozmawiała jako z tą drugą szlachcianką zza oceanu teraz zagaiła do Vivian. I jak to miała w zwyczaju w końcu temat zszedł jej na swatanie. - Bo ty chyba jesteś tu dłużej Vivian. Nie wiesz może jak to jest z prawem dziedziczenia piramidy? To jest własność królowej Aldery? A jakby dajmy na to… No tak dla przykładu… Królowa Aldera wyszła za mąż? To jej mąż też miałby prawa do tej piramidy? - młodsza siostra Bertranda zagaiła do nowej koleżanki ot tak, jakby się pytała o różne detale tutejszej kultury tubylców. Imperialna szlachcianka jednak chyba domyśliła się o co w gruncie rzeczy pyta. - A czy przypadkiem taka osoba nie miałby jakiegoś dajmy na to… No tak dla przykładu… Jakiegoś bretońskiego nazwiska? Takiego de Truville na przykład? - szlachcianka płynnie przejęła pałeczkę naśladując styl Izabelli dość dobrze chociaż w dość komiczny sposób. Bo i sama naśladowana się roześmiała. - No czemu nie? - łaskawie zgodziła się na taką matrymonialną propozycję i obie się roześmiały. - No cóż, jeśli więc jeśli by rozważać takie zaręczyny i małżeństwo z królową Alderą czy jakąś inną Amazonką to myślę, że Izabello powinnaś się postarać o jakiś prezent zaręczynowy dla swojej wybranki która by miała nosić wasze nazwisko. - szlachcianka odparła tak gładko i płynnie, że Izabella w pierwszej chwili się chyba nie połapała co ta mówi. Ale jak się połapała to otworzyła szeroko oczy a buzię jeszcze szerzej. Ale kompletnie nie wiedziała co powiedzieć więc szybko spojrzała na brata aby sprawdzić czy też to słyszy. - Tak moi drodzy. Amazonki nie mają mężczyzn więc nie wychodzą za nich za mąż. Żyją jednak w rodzinnych grupach podobnych do naszych rodzin. Każda taka grupa ma jeden z tych domów na palach. Razem chowają młodsze pokolenie. Trochę jak samotna matka ale z całą gromadą ciotek. Wśród nich zdarzają się też duety podobne do naszych nażeczeństw i małżeństw. One na to mówią “arin”. Co jak rozumiem oznacza najbliższą przyjaciółkę, siostrę albo partnerkę. I zdaje mi się, że mają tylko jedną “arin” na raz. I mam nadzieję, że was nie uraziłam tym drobnym żartem. Ale zawsze chciałam go powiedzieć komuś zza oceanu a dopiero wy tu trafiliście i przydarzyła mi się okazja. - imperialna szlachcianka mówiła po bretońsku całkiem nieźle i chyba rzeczywiście miała ubaw z tego wrażenia jakie wywarła. Jednak na koniec chyba troszkę szkoda jej się zrobiło siostry Bretończyka bo ta jak ochłonęła to poczerwieniała na całej twarzy. - A nie… To ja tylko tak pytałam… Nie wiedziałam, że one… - wybąkała zmieszana panna de Truville dając wzrokiem znak bratu, że lepiej aby on jakoś wybrnął z tej sytuacji. - Ale z tą piramidą to wydaje mi się, że to wspólne dziedzictwo. Coś podobnego jak u nas świątynie. Coś co jest dla wszystkich i nawet królowa nie może postępować tam jak jej się podoba. Zwykle urzęduje tam Lalande i jej eskorta. To ta w masce. Mówią na nią wyrocznia ale to też ktoś jak u nas astrolog, uczony, mag, zielarz i medyk. Dlatego jak przybyły te jaszczury to bez trudu je przegoniły. - widząc, że Izabella potrzebuje chwilę aby ochłonąć szlachcianka wróciła do tematu piramidy i jej roli dla plemienia wojowniczek. A ta chętnie tego słuchała. Czas: 2525.XII.20 knt; noc Miejsce: 4 dni drogi od Leifsgard, dżungla, jaskinia Warunki: na zewnątrz: ciemno, odgłosy dżungli, zachmurzenie, łag.wiatr, ciepło Wyprawa ratunkowa W dzień to może faktycznie nie było zbyt daleko. Kilka pacierzy drogi. Ale teraz, po nocy, jak przez pół dnia padała mżawka to się zrobiło ciemno, mokro i grząsko. Szli ledwo widząc przed sobą majaczące plecy poprzednika. Za to na słuch było słychać ich lepiej. Te wszystkie pancerze, sprzączki, broń, pochwy, torby i manierki klekotały w rytm kroków. Zamierały tylko wówczas gdy dało się słyszeć jakiś podejrzany dźwięk. A w tej nocnej dżungli sporo było takich podejrzanych dźwięków. Na szczęście żaden nie okazał się naprawdę niebezpieczny i na obawach się skończyło. Przynajmniej jak dotąd. Naradę zwołano już po zmierzchu więc jak już na nią się schodzili to było ciemno. I to się nie zmieniło. Jak uradzono co począć i kto ma iść sprawdzić sytuację w tej jaskini to wciąż mżyło. Podobnie jak dowódcy wyznaczeni do tego nocnego patrolu rozeszli się do swoich namiotów aby poinformować swoich ludzi, że są ochotnikami na ten nocny spacer w dżdżu. Jeśli inni wojacy reagowali tak samo jak ludzie baronessy to entuzjazmu i wybuchu radości z tego powodu nie było. W końcu chodziło o opuszczenie względnie bezpiecznego obozu i wyruszenie w nieznane. Po ciemku i po nocy, w tą nieznaną i nieprzyjazną dżunglę. Zanim się ubrali, spakowali i zebrali na zbiórce to była druga połowa wieczoru. Ale chociaż mżawka się skończyła. Dało się odetchnąć pełną piersią bez tego tropikalnego zaduchu. Przed namiotem narad zebrało się ze trzy dziesiątki żołnierzy. Eskorta baronessy, elfy Amrisa i kusznicy Gazalli. Ponieważ żaden z kapitanów nie dowodził tymi oddziałami to porucznicy bez większych zgrzytów podporządkowali się baronessie. W międzyczasie widocznie po obozie rozeszła się wieść o tym wypadzie bo wiele osób obserwowało ich przygotowania a potem wymarsz. Ale raczej nikt im nie zazdrościł takiego zadania. Raczej większość pewnie cieszyła się w duchu, że nie padło na nich. Nocny marsz przez dżunglę okazał się tak nieprzyjemny, mokry i błotnisty jak się zapowiadał jeszcze w obozie. Każdy krok grzązł w miękkiej, błotnistej masie. Po ciemku trudno było dostrzec korzenie, gałęzie, kamienie i te wszystkie pułapki jakie w dzień dało się raczej dostrzec. Nie było dziwne, że regularnie ktoś się przewracał, wpadał na sąsiada albo obrywał gałęzią. Ale ten góral jednak jakoś ich nadal prowadził wciąż dalej i dalej. Aż wreszcie dał znak, że są już blisko. Już musiała być północ albo nawet i po. - To już blisko. Tam z tamtych krzaków widać już tą jaskinię. - powiedział po tym jak właśnie wrócił z tych krzaków. Z tej strony te co pokazywał jakoś się nie różniły od sąsiednich na dnie tego mrocznego oceanu. Do dwójki Estalijczyków podszedł Toras dowodzący swoimi elfimi tarczownikami oraz Sabatini jaki był od tileańskich kuszników.
__________________ MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić |
22-08-2021, 14:56 | #184 |
Markiz de Szatie Reputacja: 1 | Przyjął prezenty od Amazonek, by nie uchybić honorowi dzielnych wojowniczek. Doceniał wagę tych podarunków, a przede wszystkim kunsztowne wykonanie. Szczególne uznanie wzbudził zaś sztylet z czarnego opalizującego kamienia, który musiał być rzadkością w krainie i jak domyślał się Sylvańczyk wymagał pracowitej obróbki. Był zadowolony, że jego inicjatywa spotkała się ze zrozumieniem i ożywiła towarzystwo zgromadzone w sali. Uczestnicy przełamywali pewne opory, a wspólne tańce dopełniły życzliwej atmosfery. Carsten nie tańczył, bo kiepsko czułby się w takiej roli. Poza tym jego wymarzona partnerka była wiele mil stąd, w Porcie Wyrzutków, co chwilowo sprowadziło nań chmurny nastrój, dodatkowo podsycony przez widok uśmiechniętych par. Miał za to czas, by obserwować tutejsze zwyczaje, skosztować egzotycznych owoców i słodkiego wina. Ostatnio edytowane przez Deszatie : 22-08-2021 o 22:31. |
29-08-2021, 11:18 | #185 |
Reputacja: 1 |
|
02-09-2021, 20:28 | #186 |
Reputacja: 1 | Post wspólny Marrrt, MG i ja ;) - Poruczniku - Cesar zwrócił się do dowódcy elfów - Może pan ze swoich ludzi wytypować trzech najlepiej sobie radzących w głuszy? Potrzeba by sprawdzili teren przed nami. Jeden z tych krzaków, jeden na lewo od nich, a drugi ma prawo. Potrzebujemy wiedzieć czy konkwistadorzy nadal są w jaskini, jak liczną straż wystawili i czy ktoś więcej do nich dołączył. Skoro pułkownik już im dał oddział widzących w ciemności elfów to szkoda by było nie skorzystać z ich zdolności. Toras skinął chyba głową czego w tych ciemnościach nie można było być do końca pewnym. Potem zostawił trójkę ludzi i wrócił do swoich wojowników. Coś do nich chyba mówił ale cicho to znów nie było wiadomo co. Dość szybko jednak wysłał dwie dwójki w stronę wskazaną przez górala. Po czym wrócił znów do czekającej trójki. Czekanie w tym ciemnym, mokrym lesie wydawało się dłużyć. Słychać było w tych mrokach lasu oddechy i ciche kroki. Czasem zastukało coś w ekwipunku albo ktoś splunął czy przeklął cicho. Ludzie i elfy zapełniali czas tym niepewnym oczekiwaniem. W końcu wróciła jedna para elfów a potem druga. Przynieśli wieści, że w jaskini pewnie ktoś jest bo widać blask ognisk. Przy wejściu jest strażnik z włócznią. Ale chyba nie spodziewa się żadnych kłopotów. Niemniej ciężko go będzie podejść bo kilkanaście kroków od jaskini teren jest dość pusty. No chyba, żeby skradać się tuż przy urwisku. No to może usłyszy a może nie. Ale nawet wówczas strażnik miałby te kilka kroków różnicy na reakcję. Kto jest wewnątrz, ilu i w jakim stanie tego z zewnątrz nie było widać. Odpowiedź na rewelacje nie padła od razu. Estaliczycy chwilę naradzali się w swoim języku, aż w końcu meydkus ponownie zwrócił się do elfich zwiadowców. Przyjrzał się całej czwórce po czym wybrał jednego. - Dasz radę zakraść się do strażnika? Od tyłu przy zboczu. Gdy będziesz już blisko niego, spróbujemy odwrócić jego uwagę. Któryś z waszej trójki umie naśladować głosy zwierząt? Niech je strażnik usłyszy z tych krzaków - wskazał miejsce dotychczasowej obserwacji. - Jeśli wszystko się uda, spróbuj go obezwładnić po cichu, ale nie zabijaj. Jeśli nie, wyjdę. Nikt nie atakuje póki ja, albo baronesa nie damy znaku. Potem odwrócił się do dziesiętnika kuszników. - Niech pana ludzie zajmą pozycję dogodne do ostrzału pola przed jaskinią. Wejście do jaskini jest świetnym celem w tych ciemnościach. Gdy damy znak, niech ci co z niej wychyną, nie zdążą tego pożałować. - Z całym szacunkiem Cesarze ale jak dziesiątka klekoczących bełtami i resztą zacznie po ciemku przedzierać się przez krzaki i korzenie to są spore szanse, że ten strażnik się jednak zorientuje. - porucznik Tileańczyków pozwolił sobie na uwagę co do przedstawionego planu. Marsz po ciemnym dnie dżungli może sprzyjał aby pozostać ukrytym. Ale to samo dotyczyło tych wszystkich kamulców, korzeni, przewróconych pni i krzaków na jakie można było wpaść po ciemku. A odkąd wyszli z obozu to było słychać marsz kroczącej kolumny. - Ważniejszym jest byście byli na pozycji bez względu na to, czy usłyszy wasze klekotanie bełtami, czy nie - odparł Cesar. - Ten strażnik musiałby wyjść z wejścia do jaskini aby realnie dało się go podejść. Póki jest wewnątrz to nie ma rady, wciąż jest kilka kroków do pokonania w ciągu których może choćby krzyknąć i zaalarmować resztę. Nie wiem też Cesarze jak zamierzacie odwracać jego uwagę ale jak to by było coś podejrzanego to po co miałby wychodzić? A jak groźnego to może krzyknąć do reszty. - elfi tarczownik pozwolił sobie na kilka uwag pod względem przedstawionego przez kawalera Arrarte planu. Nie sprzeciwiali mu się jednak dało się wyczuć, że mają wątpliwości czy da się go tak po prostu zrealizować. - Strażnik po to jest strażnikiem, żeby sprawdzić prawdziwość zagrożenia, zanim zacznie zrywać wszystkich ze snu. Jeśli wyjdzie sprawdzić, będziesz miał swoją szansę. Jeśli jednak zbudzi kompanów, wycofaj się. Wtedy ja wyjdę. I chciałbym by kusznicy byli już wtedy na pozycjach. - To kto ma ruszać pierwszy? - zapytał porucznik Tileańczyków. Jakby najpierw ruszyli kusznicy to by byli gotowi otworzyć ogień w razie potrzeby do każdego kto by się pojawił u wylotu jaskini. Ale było ryzyko o jakim wspominał ich szef. Mogli zaalarmować strażnika gdyby któryś z nich narobił hałasu co w tej gęstwie i ciemnościach wcale nie było niemożliwe. Mogli też poczekać na rozwój wypadków między elfem a strażnikiem i dopiero wtedy ruszyć na pozycję. Ale wówczas było ryzyko, że nie będą gotowi do strzału gdy zacznie się coś dziać. Chociaż i tak powinni mieć krótszy czas reakcji niż ci w jaskini. Cesar pomyślał chwilę po czym odparł. -' Ruszycie gdy zwiadowca będzie na skraju wejścia. Tam poczeka. Drugi zwiadowca z krzaków da wam znać. - Czekajcie! - Wtrąciła się Iolanda. - To może być pułapka. Zastanawiam mnie dlaczego ktoś wystawił doskonale widocznego, a do tego zupełnie ślepegos strażnika ze względu na to, że ogień z jaskini ma za sobą. Medykus zawahał się. Była taka możliwość. Ale nie aż tak wielka jakby jego zdaniem baronessa chciała to widzieć. -' Może to być pułapka. Ale rzekłaś Iolando wcześniej, że ludzie Rojo to opoje i dyletanci. Obstawiałbym ten trop. - Owszem, dyletanci i opoje - baronessa powtórzyła swoją opinię. - W takim razie ci, którzy dali się im podejść to jeszcze więksi dyletanci. Nie mam zamiaru tego jednak rozważyć. Ta kraina dziwnie wpływa na ludzkie umysły - dodała nieco filozoficznie. - Niech ktoś strzeli do strażnika. Nie zabije, ale zrani. Mam nadzieję, że macie tu jakichś doborowych łuczników - spojrzała pytająco na elfiego dowódcę choć w tonie jej wypowiedzi nie było zapytania. - Jedno nie szkodzi drugiemu. - rzekł Cesar. A że zdania wymieniali po estalijsku to mało kto mógł zrozumieć - A potrzebujemy rozstawionych kuszników. Wybierz poruczniku człowieka. Strzeli do najbardziej wysuniętego konkwistadora na znak baronessy. Zmiana decyzji w ostatnim momencie mocno skonfundowała tak porucznika kuszników jak i Torisa. Nie sprzeciwili się jednak woli mieszanej pary dowódców. Po krótkiej chwili cichej wymiany zdań porucznika ze swoimi strzelcami jeden z nich ruszył do przodu znikając pozostałym z pola widzenia. Oddział elfów, tercios i kuszników ustawili się frontem do wylotu jaskini. Nerwowość i niepewność wisiały w powietrzu. Skoro spotkanie obu stron miało się zacząć od beltow nie należało się spodziewać zbyt przyjaznej reakcji drugiej strony. Oczekiwanie skończyło się gdy świst i połączony z nim okrzyk bólu przeciął okolice. Kusznik wywiązał się ze swojego zadania wyśmienicie trafiając strażnika w udo. Samego trafienia nie było widać w tych ciemnościach ale dało się dojrzeć jak trafiony strażnik złapał się za udo. Po czym upadł albo się przewrócił i po estalijsku zaczął się wydzierać o tym, że został zaatakowany. Próbował doczołgać się w głąb jaskini gdzie w głębi dało się słyszeć krzyki pozostałych. - Kij w mrowisko… - mruknął medykus zadowolony z celności strzelca - Poczekajmy aż spróbują wyjść. A jeśli spróbują to następny strzał ostrzegawczy pod nogi. Iolanda pokiwała z uznaniem głową. Strzał był celny i przyniósł zamierzony efekt. - Miejmy nadzieję, że będą mieli więcej rozumu w głowie niż mrówki - szepnęła do krajana. Kij w mrowisko byłby chyba dobrym porównaniem na tą sytuację. W parę chwil z wnętrza jaskini zrobiło się pełnoprawne larum. Nie było mowy by ktoś tam przespał tą scenę. Tak jak przewidywał Cesar rzeczywiście gdy tamci się ogarnęli a ogarnęli się całkiem szybko to próbowali wyściubić nosa z jaskini. Kolejna salwa bełtów dała im jednak do myślenia. Więc wycofali się z powrotem do w miarę bezpiecznego wnętrza. Nastąpił pat gdy obie strony zdały sobie sprawę, że z którejkolwiek strony to wejście jest wąskim gardłem. Więc jest znacznie łatwiejsze do obrony niż ataku. Tym wewnątrz nie śpieszyło się coś za bardzo na zewnątrz. A tym na zewnątrz do środka. Z wnętrza dobiegł w końcu donośny głos krzyczący po estalijsku. - Ktoście i czego chcecie!? - dotarło do czekających w ciemnościach pod jaskinią. Novareńczyk spojrzał na baronessę dając znać, że będzie mówić - Cesar Arrarte z ekspedycji kapitana de Rivery! - zawołał również po estalijsku - Dowiedzieć się co wyście za jedni. I czemu naszych ludzi napadliście. - Bo weszli na nasz teren! - odpowiedź padła od razu. Trzeba było krzyczeć aby druga strona mogła usłyszeć. - Odstąpcie i wracajcie do swojego kapitana! - dorzucił ten co był wewnątrz jaskini. Co i kto tam było wewnątrz tego z zewnątrz nie było widać. Poza wejściem tylko kawałek korytarza było widać a ten wydawał się być pusty. Choć było ciemno, Cesar niemal widział jak usta Iolandy niemo wypowiedziały wyraz tłumaczący odzew konkwistadorów. “Opoje”. - Możliwości są dwie! - odezwał się w stronę jaskini - W pierwszej będziecie rozsądni! Wypuścicie naszych ludzi, powiecie kim jesteście i porozmawiamy! Jak cywilizowani ludzie ze Starego Świata. W drugiej będziecie idiotami, a my naszych ludzi niestety nie odzyskamy. Wtedy potraktujemy was jak pospolite gobliństwo, podpalimy wejście do jaskini i poczekamy aż się w środku wszyscy uwędzicie, lub wybiegniecie prosto przed gotowych do strzału kuszników! - Uważaj synku kogo nazywasz idiotą! Tylko idiota mógłby próbować podpalić mokrą dżunglę jaką trzymamy pod lufami! Ale jak się chcesz przekonać to próbuj! - w głosie tamtego zabrzmiało pogardliwe szyderstwo. Widocznie atak na ich strażnika i nerwowa, niejasna sytuacja nie wytworzyły zbyt dobrej atmosfery do życzliwych negocjacji. Na pewno miał rację co do tego, że w dżungli w jakiej do niedawna padał deszcz wody i błota było pełno więc nie było tak łatwo o ogień. Wiatr też nie musiał wiać w stronę wylotu jaskini a bez tego trudno było o to by chociaż część dymu leciała w tym kierunku. No i trudno byłoby rozpalić ognisko pod wylotem jaskini jeśli obrońcy zdecydowalibyby się jej bronić. - Widzę to tak. Wyjdź i podejdź do wejścia. Wtedy ja też podejdę. I może uda się pogadać. A jak nie to nie. My tu mamy wszystko czego trzeba i nie musimy się stąd ruszać. A wy tam sobie koczujcie. - rozmówca postawił własne warunki na jakich zamierzał negocjować. I nie uśmiechały mu się te wykrzyczane przez Cesara. * - Mamy dość prochu i oliwy by podpalić wiechcie i zarzucić nimi wejście. A ich wilgotność zapewni nadto dymu by was wydusić. Porozmawiać możemy. Owszem. I wyjdę przed jaskinię. Ale najpierw wypuść ludzi, których pojmałeś. Po nich przybyliśmy i bez nich nie będzie żadnych rozmów. Ton Cesara pozbawiony był całkowicie pozbawiony szyderstwa. Takim samym tonem zwykł informować pacjenta, że jego noga musi zostać odcięta. - Nic z tego! Nie słyszałeś co powiedziałem?! Spotykamy się w połowie drogi! Czyli w wejściu do jaskini! Wtedy będziemy rozmawiać! A jak nie to droga wolna! Próbujcie swoje a my będziemy próbować swoje! - mężczyzna wewnątrz jaskini prawie na pewno pokręcił przy tym głową i nie chciał brać pod uwagę innych opcji niż tą jedną jaką przed chwilą podał. Mówił jakby był pewny siebie, swoich racji i wcale nie uważał, że znalazł się w kłopotliwej sytuacji. - To niestety kończy chwilowo negocjacje - mruknął Cesar nie odpowiadając już konkwistadorowi - Wykurzamy ich. Sierżancie Sabatini, niech Pana ludzie utrzymają swoje pozycje strzeleckie i się nie pokazują. Niewykluczone, że konkwistadorzy mogą strzelać na oślep. Panie Toras, trzeba będzie skrzesać ogień poza widokiem wejścia z jaskini. Niech pan z połową ludzi baronessy przygotuje ognisko i wiązki traw, lian i gałęzi. Resztę proszę ustawić na straży wedle swojego uznania. Gdy będzie pan gotowy, żołnierze będą w szeregu pod ścianą podawać sobie podpalone wiązki i zarzucać nimi wejście. Nie zależy nam na ogniu, tylko na dymie. - Myślisz, że to ten Rojo? - zapytał cicho Iolandę. Oficerowie i żołnierze zabrali się za wykonanie rozkazów. Robota w tej mokrej, ciemnej dżungli pełnej błota szła opornie. Negocjacje z braku odpowiedzi Estalijczyków eksoedycji zostały przerwane. Ogień z mokrego drewna nie chciał się palić. Ale w końcu ludziom i elfom udała się ta nie łatwa sztuka. Rozpalili najpierw robocze ognisko dobry kawałek od wylotu jaskini aby w ogóle zabezpieczyć ogień. Była już druga połowa nocy gdy zaczęli ciskać zapalone gałęzie w wylot jaskini. Dymu było sporo. Po nocy dymiące liany i gałęzie momentami całkiem przysłaniały wylot. Ale trudno było zgadnąć ile z tego dymu mogło wlecieć do środka jaskini. Ogień miał być pilnowany dopóki z jaskini nie zaczął wybiegać ludzie. Wiadomym było, że to trochę potrwa. Przyduszeni dymem ludzie nie mogli stanowić zagrożonia. Można było ich łatwo odezwładnić. I takie też polecenie otrzymali zbrojni.
__________________ - I jak tam sprawy w Chaosie? - zapytała. - W tej chwili dość chaotycznie - odpowiedział Mandor. "Rycerz cieni" Roger Zelazny |
10-09-2021, 00:52 | #187 |
Majster Cziter Reputacja: 1 | Tura 32 - 2525.XII.20 knt; ranek Czas: 2525.XII.20 knt; ranek Miejsce: 2 dni drogi od Leifsgard, wioska Amazonek, dom gościnny Warunki: wnętrze sali jadalnej, jasno, ciepło, gwar rozmów; na zewnątrz: jasno, odgłosy dżungli, zachmurzenie, b.si.wiatr, gorąco (-5) Posłowie Wiało. Całkiem mocno wiało. Wiatr bez trudu poruszał nawet grubymi konarami. Cała dżungla zdawała się poruszać, szumieć i trzaskać gałęziami. Zupełnie jakby coś ją rozgniewało i te zielone olbrzymy chciały wywrzeć swój gniew na jakichś ofiarach. Mimo tej zawieruchy na zewnątrz wciąż było gorąco. Wiatr może zwiał duchotę wprowadzając orzeźwienie ale jednak było wciąż gorąco. Dlatego przy śniadaniu prawie wszyscy siedzieli w samych spodniach i koszulach. Nawet Izabella. Jedynie Lycena miała w sobie dość samozaparcia aby dalej chodzić w sukni. A humory dopisywały. Cokolwiek ktoś wcześniej nie słyszał o Amazonkach, jakie z nich dzikie bestie, krwiożercze potwory zabijające bez opamiętania zwłaszcza mężczyzn, albo po prostu, że są zwykłymi dzikuskami i barbarzyńcami to jako gospodynie jak na razie nie dawały powodów do narzekań. Gdy ich goście po kolei wychodzili ze swoich pokojów i stopniowo zbierali się przy wspólnym stole ten już był zastawiony jadłem. Królowały pozornie znajome potrawy. Bo czy ktoś pochodził z Estalii, Imperium czy Bretonii to znał przecież potrawy z ryb, sery i wina. Teraz też były. Ale całkiem inne niż znali je przybysze zza oceanu. Były też całkiem egzotyczne owoce które trudno było o odpowiedniki po tamtej stronie wielkiej wody. W pewnym momencie odwiedziła ich niezmordowana, ciemnoskóra Majo pytając czy goście królowej mają jakieś potrzeby i zachcianki przed spotkaniem z nią. I właśnie przekazała zaproszenie na te negocjacje. Miało się odbyć w południe aby goście mogli spokojnie odpocząć i przygotować się do niego. Śniadanie więc upłynęło w spokojnej i życzliwej atmosferze. Jak wczoraj wieczorem obyło się bez burd i pijaństwa to rano jakoś nikogo nie brakowało przy stole i raczej nikt nie miał problemów z zaczęciem nowego dnia. Ze strony posłów w rozmowach mieli uczestniczyć kapitan, Bertrand, Carsten i para elfickiego rodzeństwa. Carsten Carsten też siedział przy stole razem z innymi. Wydarzenia z ostatniego wieczoru i nocy wydawały się teraz odległym wspomnieniem. Przybycie do wioski Amazonek, oglądanie domów wzniesionych na palach, kolacja u królowej, wzajemne obdarowanie się prezentami, rozmowa z tajemniczą Vivian i potem ten przykry incydent z dwoma kawalerzystami w domu gościnnym. Właściwie to jakoś rozeszło się po kościach. Jak ich przydybał w korytarzu i nie dał się spławić tylko okazał stanowczość to zrezygnowali. Może zrobiło się im głupio, może pomyśleli o konsekwencjach a może chodziło o cicho warczącego Bastarda. W każdym razie zrezygnowali i poszli do siebie. Przez resztę nocy nic specjalnego się nie działo. Po kolei biesiadnicy wracali do domu gościnnego, wspinali się po drabinie i rozmawiali jeszcze przyciszonymi głosami, czasem ktoś się roześmiał stłumionym śmiechem ale było spokojnie. Jednym z ostatnich był Juan jaki podszedł do Carstena pytając czy coś się działo. Dopiero wtedy można było udać się na spoczynek. Carsten miał więc aż nadto czasu wczorajszej nocy na rozmyślania, plany i wspomnienia. Jak choćby ostatnia rozmowa z panną von Schwarz. Skoro wyjaśnił jej, że Carsten to imię a nie nazwisko a on sam nazywa się Eisen to uśmiechnęła się ciepło do niego dając znać, że teraz już jest to dla niej jasne. Rozmawiali jeszcze chwilę i ona chociaż mówiła i zachowywała się jak na szlachciankę przystało to jednak rozmawiała z nim swobodnie. Jakby nie zauważała, że nie ma żadnego “von” czy innego szlacheckiego przedrostka przy nazwisku. Co u szlachty wcale nie było takim częstym zachowaniem. W końcu pożegnali się życząc sobie przyjemnego wieczoru. Czarno - czerwona dama rozstała się ze słowami, że pewnie jeszcze się spotkają jutro. Biorąc pod uwagę, że mimo egzotyki wioska Amazonek nie była żadną metropolią to było to całkiem prawdopodobne. Bertrand - I jak ci się udała schadzka z Vivian? - siostra nawiedziła swojego starszego brata jeszcze przed śniadaniem gnana widocznie kobiecą ciekawością. Zwłaszcza, że chodziło o schadzki i romanse, spacery pod światłem gwiazd i księżyców. Izabella patrzyła na niego z życzliwym uśmiechem ciekawa wieści z tego nocnego spotkania jak z jakiejś powieści o schadzkach kochanków. - Też bym chciała mieć takie schadzki. No ale tu są wszędzie same kobiety. Dobrze, że chociaż wczoraj Carlos odprowadził mnie do pokoju jak ty poszedłeś z Vivian. - westchnęła trochę rozżalona, że z powodu płci jej takie atrakcje raczej omijają. No i jeszcze była bariera językowa bo tylko z Majo właściwie szło się dogadać w reikspiel. A koniec spotkania z Vivian odbył się w przyjaznej atmosferze chociaż bez sensacji i ekscesów. Pożegnali się niedaleko domu gościnnego jak wypadało zacnej damie i kawalerowi. Potem do drzwi zapukała Lycena aby sprawdzić rany Bertranda i zmienić opatrunki. Jako medyczka miała bardzo sprawne i delikatne dłonie. Aż włoski stawały na karku. A wedle jej opinii rany goiły się ładnie i Bretończyk już prawie wrócił do pełni sił po walce z orkami. On sam zresztą też tak się czuł. Zostały mu jeszcze jakieś draśnięcia do wygojenia ale taka drobnica już mu właściwie w niczym nie przeszkadzała. - Wczoraj rozmawiałam z Karą. Znaczy przez Majo oczywiście. Opowiadała mi o tych wielkich ptakach na jakich one jeżdżą. To tak trochę się umówiłyśmy na dzisiaj. Ja jej dam pojeździć na moim koniu a ona mi na swoim culhanie. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko? - poinformowała rano brata o swoich planach na ten dzień. Pytała tonem wyraźnie sugerującym, że będzie mocno nieszczęśliwa jak się nie zgodzi. Ale zapytać jej wypadało skoro z braku ojca i męża to właśnie brat był jej opiekunem. A z pozostałymi spotkali się przy śniadaniu i wspólnym stole. Zresztą tym samym jakiego Bertrand używał razem z innymi przy pierwszej wizycie. Atmosfera przy stole była przyjemna a śniadanie podane na stół wyśmienite. No i egzotyczne. Dziś chyba już nikt nie myślał o tym, że gospodynie chciałyby ich otruć. Narada Po śniadaniu de Rivera poprosił wybrane osoby aby zostały przy stole. Właściwie to była większość poselstwa nie licząc Juana i jego ludzi którzy widocznie byli przez kapitana traktowani jako eskorta a nie doradcy i decydenci. Mieli jeszcze czas nim przyjdzie im udać się na negocjacje z królową. - Chciałbym byście mieli oczy i uszy otwarte na sytuację w piramidzie i okolicy. I chłodne głowy. Dla mnie jest jasne, że jesteśmy Amazonkom potrzebni tak samo jak one nam. - kapitan zaczął tą naradę aby ustalić wspólny front działania przy rozmowach z ich gospodyniami. Bo w końcu nie przyjechali tu tylko na oficjalne gościny i kolacje. Podkreślał, że ważne aby się dowiedzieć jak daleko jest ta piramida i co tam właściwie na nich czeka. Zgadywał, że gdyby tych jaszczurów była garstka to Amazonki pewnie same by sobie z nimi poradziły. Więc spodziewał się, że to nie przelewki z tymi rozumnymi gadami. Z nimi nikt z obecnych się nie spotkał osobiście więc były jeszcze bardziej tajemnicze i enigmatyczne niż Amazonki. Ale po prawdzie to nawet on nie wiedział czego się spodziewać po negocjacjach z królową Alderą więc tylko wydał ogólne wytyczne licząc, że jego doradcy w razie potrzeby podejmą własną inicjatywę i wykażą się samodzielnością. Czas: 2525.XII.20 knt; ranek Miejsce: 4 dni drogi od Leifsgard, dżungla, jaskinia Warunki: na zewnątrz: jasno, odgłosy dżungli, zachmurzenie, b.si.wiatr, gorąco (-5) Wyprawa ratunkowa Poranek okazał się gorący i bardzo wietrzny. Gdzieś tam wiele dziesiątek metrów ponad ich głowami trzaskały poruszane wiatrem gałęzie jakby toczyła się tam jakaś tajemnicza walka równie tajemniczych stworzeń. Nawet zwyczajowe piski, skrzeki i wrzaski małp, papug i insektów wydawały się cichnąć przy tym majestacie potęgi wiatru i drzew. Ale nie zmieniało to sytuacji na dnie tego zielonego oceanu. Tu światło dnia było mocno przerzedzone więc nawet w środku dnia było wiele miejsc skrytych w głębokim cieniu. A przed prowizorycznym obozem rozpościerał się klif u jakiego spodu była czarna dziura. Wejście do jaskini. Przed wejściem leżały mniej lub bardziej spalone konary i gałęzie jakie tam rzucano aby wkurzyć dymem tych co są w środku. Teraz leżały smętnie tworząc drzewne rumowisko. Światło dnia pozwalało dostrzec o wiele więcej szczegółów niż w nocy. Jak choćby górną krawędź klifu co w nocy w ogóle nie była widoczna. Teraz widać było, że wznosi się gdzieś na wysokość trzeciego piętra przeciętnej, miejskiej kamienicy. Ale kto wie? Może dla jakiegoś zdolnego wspinacza byłoby to do wejścia? Albo gdzie indziej byłoby jakieś łatwiejsze podejście. A z przeciwnej strony dało się dostrzec odblask w zielonkawych wodach rzeki. Nie docierała do samego klifu ale też była w miarę blisko, może z setkę kroków. Różnie tak sobie rozprawiali żołnierze siedząc o poranku przy ogniskach. Zmęczenie i niewyspanie dawało im się już we znaki. Tak samo jak nużące, nerwowe oczekiwanie. Nie wiadomo na co. I jak długie. A czekali bo z jaskini nikt nie wyszedł. Ani nie wybiegł. Ani nie wypadł. Ani jeszcze w nocy, ani o wstającym świcie ani teraz przy początku tego wietrznego dnia. Ani zaczadzony ani nie zaczadzony. Ani po to by się poddać, negocjować czy walczyć. To mocno zdezorientowało wojaków. Też chyba spodziewali się, że nie będą czekać jakoś długo jak tamci nie chcąc się podusić wypadną na zewnątrz. Tylko nie szło przewidzieć po co. Walczyć? Poddać się? Negocjować? Plan wydawał się rozsądny i w miarę bezpieczny do wykonania. Tylko jak dotąd w tą zastawioną pułapkę jakoś nikt im nie wpadł. Negocjacje się urwały gdy Cesar nie odpowiedział na propozycję swojego rozmówcy z jaskini tylko kazał swoim szykować te ogniska i resztę. Więcej prób rozmów nikt nie podjął. Ani tych z jaskini ani tych przed. Noc stopniowo przeszła w świt, a ten w dzień. A pomiędzy obiema stronami panowała złowróżbna cisza. W dzień to nawet nie było widać odblasku ognisk z wnętrza jaskini. Może zgasili je, może nie mieli już drewna a może światło dnia zagłuszyło ten poblask. Każda z tych opcji wydawała się równie prawdopodobna. - To co robimy? Niedługo mogą tu wysłać kogoś jeszcze z obozu jak nie wrócimy. Albo chociaż nie poślemy posłańca. - ranek był dobrym momentem na naradę dowódców. Toras, elfi porucznik dowodzący swoimi tarczownikami z eskorty Amrisa zapytał dowodzącą parę Estalijczyków co planują przedsięwziąć w tej sytuacji. Porucznik Sabatini z tileańskich kuszników też czekał na odpowiedzi i ewentualne dalsze polecenia. Podobnie jak eskorta baronessy.
__________________ MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić |
11-09-2021, 10:46 | #188 |
Markiz de Szatie Reputacja: 1 | Ochroniarz nie wiedział czemu kawalerzyści odpuścili sobie bójkę? Może jednak czuli respekt, przed Kapitanem albo pojęli, że zwada z Sylwańczykiem nie była im obecnie na rękę? Nie bez wpływu na ich decyzję mogło być też wyraźnie słyszalne warczenie Bastarda dochodzące z wyższego piętra. W tym momencie powody rezygnacji ze starcia przestały być ważne, a Carsten był rad, że nie doszło do bijatyki. Nie było to odpowiednie miejsce na tego rodzaju ekscesy i porachunki. Obie strony konfliktu mogły wyjść z niego poturbowane. I nie miał tu na myśli siniaków czy obrażeń, ale zgoła poważniejsze konsekwencje. |
12-09-2021, 20:55 | #189 |
Reputacja: 1 |
__________________ "Beer is proof that God loves us and wants us to be happy" Benjamin Franklin |
19-09-2021, 03:00 | #190 |
Reputacja: 1 | Rozmowa z Vivian dała Bertrandowi wiele do myślenia. Sekret magii Amazonek mógł być wart więcej niż wszelkie złoto piramid, ale próba jego zdobycia mogła zakończyć się zgubą. |