Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 05-09-2021, 00:17   #39
Ribaldo
Bradiaga Mamidlany
 
Ribaldo's Avatar
 
Reputacja: 1 Ribaldo ma wspaniałą reputacjęRibaldo ma wspaniałą reputacjęRibaldo ma wspaniałą reputacjęRibaldo ma wspaniałą reputacjęRibaldo ma wspaniałą reputacjęRibaldo ma wspaniałą reputacjęRibaldo ma wspaniałą reputacjęRibaldo ma wspaniałą reputacjęRibaldo ma wspaniałą reputacjęRibaldo ma wspaniałą reputacjęRibaldo ma wspaniałą reputację


“Czekam na wiatr, co rozgoni
Ciemne skłębione zasłony”
Maanam - Krakowski spleen


Kontrast krajobrazu natury i pejzażu duszy. Absolutny dysonans, sprzeczny z rozumem i zdrowym rozsądkiem. Dojmujące poczucie bezradności i fantomowy ból wypełniający całe ciało.
Barbara i Jakub zanurzeni w tym jakże pełnym zwątpienia sosie, płynęli tam, gdzie kierowały ich prądy kolei losu

Po pustym podjeździe jesienny wiatr przeganiał zwiędłe liście z kąta w kąt, niczym pasterz swe owce po hali. Stojąca na schodach przed wejściem do domu Mable, otuliła się szczelniej wełnianym, szerokim szalem.
- Idzie zima - skonstatował Thomas, wpatrując się dal.
Oboje wiedzieli, że to prawda i najbliższy czas przyniesie wiele zmian.





“Mój złoty Rollie mówi dzień i datę
(...)
To czas nocnych bogów, słabych kumpli, mocnych wrogów”
Sentino - “Remy Martin”


Barbara
Pejzaż za oknem luksusowego Chryslera przesuwał się wolno. Ogołocone z liście drzewa senne gospodarstwa na których podwórzach stały lśniące traktory i półciężarówki, sielankowe domki z czerwonej cegły, których ściany porastał bujny bluszcz i ukryte pomiędzy wzgórzami stawy i sadzawki, budziły w Barbarze dziwną nostalgię. Nigdy tu nie była, a mijany krajobraz wydawał się jej tak bliski i znajomy, że czuła się tak, jakby wróciła do domu z dalekiej podróży. Kobieta wiedział, że to nieprawda, ale serce nie słuchało głosu rozsądku i z każdym kolejnym uderzeniem, tłoczyło do żył porażający jad sentymentalizmu i fałszywych wspomnień.

Stary Bernstein milczał wpatrzony w łagodną linię wzgórz sunącą za oknem . Głębokie bruzdy na jego czole i napięte mięśnie twarzy świadczyły o intensywnych rozmyślaniach. Adwokat zapewne planował, jak wydobyć Jakub z aresztu FBI.

Kuriozalna sytuacja wyjęta żywcem z gangsterskich filmów sprawiała, ze wydarzenia ostatnich dni przypominały surrealistyczny sen, majak dekadenckiego artysty, a nie realny świat.
Miękka do granic przyzwoitości, skórzana kanapa i wyraźny profil czarnoskórego służącego prowadzącego limuzynę tylko jeszcze bardziej umacniały trwający miraż.
Samochód dosłownie płynął po szutrowej drodze, a doskonałej jakości resory wybierały każdą nierówność. Gdy po około kwadransie Makena skręcił na asfaltową drogę, podróż stała się jeszcze bardziej komfortowa.

Barbara nie mogła oprzeć się wrażeniu, że jeszcze nigdy nie jechała w tak luksusowych. Siermiężne autobusy, które znała z Warszawy, klekoczące, podskakujące na każdej dziurze i wyboju kojarzyły się jej teraz z kibitkami, której car wywoził swoich oponentów na daleką mroźną Syberię.

Sielskie i urokliwe krajobrazy nowo angielskiej prowincji, ustąpiły miejsca coraz śmielej zgarniającej przestrzeń wielkomiejskiej architekturze. Potężne, sięgające nieba wieżowce, kamienice z misternie zdobionymi fasadami w stylu Art Nouveau i niezwykłej urody chodniki z czerwonej cegły i stylowe latarnie z początku wieku stanowiły o urodzie i niezwykłości tego portowego miasta. Każda uliczka, skwer i pasaż dosłownie ociekały pastelowymi barwami, które nadawały im olśniewający i niemal bajkowy klimat.

Gdy Makena zatrzymał auto na światłach, Barbara z szeroko otwartymi oczami i szczerym zachwytem spoglądała na przechodniów. Ich szykowne, wielobarwne stroje, budziły mimowolny zachwyt. Eleganckie kobiety w rozkloszowanych spódnicach, fantazyjnych kapeluszach i koronkowych rękawiczkach, spacerowały wolno pod rękę z gustownie ubranymi dżentelmenami w perfekcyjnie skrojonych garniturach z szerokimi klapami i lśniących monkach. Ulice Bostony wyglądały niemalże, jak wybieg podczas pokazu mody. Dbałość o każdy detal i element stroju świadczyły nie tylko o zamożności społeczeństwa, ale także o jego kulturze i wytworności.
Zdradliwe serce szybko zatruło radość i zachwyt Barbary. Gdy tylko przypomniała sobie szare, jak popiół i wyprane z wszelkich kolorów ulice zniszczonej Warszawy. Ludzi łypiących na siebie spode łba, twarz pozbawione uśmiechu i zaciśnięte z wściekłości usta, to targał nią aż dreszcz wstrętu i obrzydzenia.
Żelazna kurtyna podzieliła świat na dwa obozy, smętny szarobury barak na wschodzie i malowniczy, wielokolorowy pałac na zachodzie.
Ona, uciekinierka, pokryta pyłem socrealistycznej codzienności, choć siedziała na kanapie luksusowej limuzyny czuła się, jak uboga krewna, szara myszka, pozbawiona godności i wszelkiej wartości.

Makena zahamował i płynnym ruchem zaparkował samochód. Czarnoskóry służący miał niezwykłą wprawę w prowadzeniu samochodu i widać było, że czynność ta sprawia mu ogromną przyjemność. Gdy ucichły silnik, zniknęły też dręczące Barbarę myśli i wspomnienia. Rozejrzała się wokół. Ogromna bryła przysadzistego budynku zasłaniała cały błękit nieba. Biurowiec stylizowany na aztecki ziggurat wyglądał niesamowicie, a zarazem budził podskórny, bezwiedny lęk. Całą fasadę pokrywały podłużne panele wykonane z brązowego granitu. Na części z nich wykonano płaskorzeźby w stylu art-deco. Przedstawiały one ikonograficzne atrybuty branż, których przedstawiciele rezydowali w biurowcu.
Barbara bez trudu rozpoznała symbol rolnictwa, energetyki i transportu. Jedna sygnatura różniła się znacznie od innych, zdobiona złotem, srebrem oraz odbijającymi promienie słoneczne kryształami, zdawała się dominować i wyrastać ponad całą resztę. Tego jednego znaku Barbara nie potrafiła rozszyfrować, choć była niemal przekonana, że już gdzieś go widziała.

- Zaczekaj tutaj Makena. Za pół godziny wrócimy. - rzucił oschle rozkaz Bernstein, po czym ruszył szybkim krokiem w kierunku obszernego westybulu.





Szybkość z jaką stary adwokat stukał w klawisze, zawstydziłaby zawodową stenotypistka. Barbara wsłuchiwała się w rytmiczne staccato wybijane przez jego opuchnięte palce. Z każdym kolejnym uderzeniem w klawisz, z każdą kolejną wytatuowaną na białej kartce literze, los pani Kwiatkowskiej stawał się coraz bardziej przesądzony.

Ona, szeregowy pracownik naukowy, przybysz z egzotycznego, skutego kajdanami komunizmu kraju, poprzez splot niezwykłych wydarzeń, została właścicielką rozległej posiadłości w stanie Massachusetts.

Gdyby opowiedziała to znajomym z Instytutu, nikt by je nie uwierzył. Leżący przed nią akt notarialny, stanowił niezaprzeczalny i ostateczny dowód..

- Jeszcze tylko jeden podpis i będziemy mieli sprawę zamkniętą. - oznajmił Bernstein podsuwając w jej stronę akt własności.

Ebonitowe pióro ciążyło jej w dłoni, niczym kamienny rylec. Moment zawahania. Dudniące serce, przygrywało tej doniosłej chwili. W końcu błyskawiczny ruch i błękitna wstęga atramentu zatańczyła na bielutkim, celulozowym parkiecie, pieczętując definitywnie los Barbary.

Gdy postawiła swoją ostatnią parafkę, Bernstein odetchnął z wyraźną ulga. Kraciastą chusteczką otarł pot ściekający z czoła i wstał od biurka.
- Dokumenty sporządzone są Barbaro w trzech kopiach. Jedną wręczam tobie. Drugą zamykam w sejfie, a trzecią wysyłam w tym momencie do gubernatora stanu, aby nie było żadnych wątpliwości i nikt nie mógł podważyć legalności tego aktu. Teraz możemy iść na jakiś obiad i omówić sprawę Jakuba. Twoja pomoc w jego sprawie będzie niezbędna. Wcześniej będę musiał jednak wysłać te dokumenty i odwiedzić jednego znajomego. To nie potrwa dłużej niż dwa kwadranse. Na rogu jest urocza włoska knajpka, zaczekaj tam na mnie proszę.





Czas ciągnął się, jak roztopiony ser na aromatycznych pizzach zamawianych przez kolejnych klientów “Coltello e forchetta“ Barbara piła już trzecią szklankę soku pomarańczowego i czuła, jak żołądek domaga się zakończenia trwających już trzy kwadranse tortur. Bernstein spóźniał się i to był bardzo zły omen. Na dnie serca Barbara czuła dziwny niepokój i obawę, graniczącą niemal z pewnością, że stało się coś złego.

Spojrzała na wiszący na ścianie zegar. Za pięć minut wybije godzina czternasta. Postanowiła poczekać do pełnej i będzie musiała postanowić, co robić dalej.





“Chwilami myślę, że śnię. I co dzień rano otwieram tę samą księgę i czytam te same słowa, by pogłębić moją wiedzę istotną. I z niej to czerpię pożywienie codzienne dla ducha, a samotny jestem jak pająk w swej sieci. Takim będę do śmierci.”
Witkacy - “622 upadki Bunga”



Jakub
Ocean kołysał się ospale w swoim przedwiecznym, niezakłóconym rytmie. Fala, za falą rozbijały się o kamienisty brzeg jaźni Jakuba. Poeta otworzył swój umysł i czekał.

Dobrowolna trepanacja, by odsłonięte płaty mózgowe mogły wyraźniej odbierać sygnał płynący poprzez eony. Ciche nawoływanie ukryte pośród gęsto upchanych warstw uniwersum.

Miękka tapicerka pieściła i rozleniwiała każdą cząstkę ciała. Absolutny dysonans chwili, gdy niczym kafkowski Józef K. gnał poprzez wiejskie drogi Nowej Anglii i jednocześnie lewitował pośród złóż onirycznej esencji.

Skrępowany i zawieszony w próżni, niczym dziwka w tokijskim burdelu, wyczekiwał tej chwili, gdy wszystko mu się objawi w swej pełni. Mentalne kinbaku shibari. Słodka tortura ciała i duszy, gdy sam sobie narzucał kolejne więzy i pętle. Misterna arabeska powiązań, grubych postronków popędów wrzynających się pod skórę. Samozdławienie, by choć na chwile uciec do krainy wolności, gdy rzeczywistość zakuwa w kajdany.
Wolny i nagi, świadomy swych głęboko zakopanych kompleksów i obsesji, wisiał w bezczasie na akselbantach swych chuci. Gotowy i napięty, czekał na to, co miało nadejść.





Słodka woń ejakulatu niemal przyprawiała o mdłości. Ilość przelanego nasienia mogła wprawić w zazdrość samego Priapusa, którego wiecznie nabrzmiały kutas, po wielokroć ociekał życiodajnym kisielem w niezliczonych orgiach.
Ściany, podłoga, a nawet sufit pełne były zaschniętych kałuż z których parowała miłość, żądza i nieposkromiona ruja i lubieżność.

Na czarnym kamiennym ołtarzu leżała ona, nałożnica przedwieczna, oblubienica bóstw zakazanych. Krew i sperma spływały z jej wyprężonego w kosmicznej ekstazie ciała, niczym górskie strumienie rwące. Na jej łonie nabrzmiałym Eros i Thanatos, zespoleni w namiętnym uścisku, wirowali w opętańczym tańcu.

On, Jakub, poeta nieznany, stał nad nią niczym sędzia ostateczny i trzymając w dłoniach berło bulwiaste, wymierzał peremptoryczną reprymendę.

Wstyd!
Policzki płonęły mu żywym ogniem.

Stalowe kości zaciśniętej pięści, raz po raz wybijały mu plugawe i bluźniercze myśli z głowy.
Natychmiast opadły zasłony światów. Spójrz kochanie to prawdziwa męka. Trzask, chrzęst i szczęka przestawiona.
Choć ból zdominował wszystko, każdą cząstkę jestestwa, to Jakub nie skonał.

Przepowiednia spełniona!




- Jeszcze raz! - zabrzmiał dudniącym echem, surowy rozkaz.
- Panie komisarzu, nie trzeba. Wygląda na to, że się obudził.
- Nareszcie!

Postrzępione obrazy zaczęły nawiedzać mu oczy. Mordobicie przeprowadzone sprawnie i z zawodowym sznytem. Ciosy wymierzane precyzyjnie i z pełną siłą. Mroczny podziemny parking i zaduch przepełniony fetorem tanich fajek i kociego moczu. Wszystko, to zlewało się w jeden upiorny zwid. Jedyną i najprawdziwszą rzeczywistość. Inne poza nią nie miał.

Czy tak wygląda zachodnia demokracja i poszanowanie praw człowieka?

Propaganda z lewej i propaganda z prawej, a pośrodku on - Jakub, poeta nieznany, zapomniany. Nieistniejący.

- Jacobe! Posłuchaj mnie uważnie - miły i pełen ciepła oraz troski głos, przemawiał mu wprost do ucha - To wszystko może się natychmiast skończyć. Wystarczy twoje jedno słowo, rozumiesz? Przyznaj się, tylko to możesz się ocalić. Dwa plus dwa równa się…?

 
__________________
I never sleep, cause sleep is the cousin of death
Ribaldo jest offline